George wszedł do restauracji Comme Chez Soi punktualnie o siódmej wieczorem. To część jego życia, od kiedy zamieszkał w Brukseli. Był punktualny. Kiedyś się spóźniał, ale teraz zawsze przychodzi na umówioną godzinę. Próbował stłumić uśmiech, ale nie udało mu się. Kiedy skończył tłumaczenie dokumentu, do jego pokoju przyszedł Appleby i zaproponował mu, aby zabrał ocenę swojej dwuletniej pracy i poszedł z nim na kolację do eleganckiej restauracji. Strasznie go to ucieszyło. Właśnie dlatego kocha to swoje nowe życie. Może realizować dowolną liczbę zleceń i zmagać się z trudnościami, żeby tylko mógł dalej żyć w ten sposób.
Kiedy znalazł się w lokalu, podszedł do niego kelner.
– Monsieur Lööw? – spytał po francusku kelner. – Monsieur Appleby czeka na pana na piętrze.
– Merci – odparł George i wszedł do środka. Malowane okna, stłumiony, a mimo to ożywiony gwar ludzkich głosów. Krawaty i pieniądze. Niewielkie stołeczki, na których kobiety mogą położyć torebki. George czuł, że humor poprawia mu się coraz bardziej. Był w swoim żywiole. Eleganckie restauracje i kelnerzy, którzy oczekują na jego przybycie. Do tego kieliszek szampana i niewielka działka kokainy w toalecie. Po czymś takim będzie w wyśmienitym humorze.
Wszedł wąskimi schodami na piętro, a kelner otworzył przed nim wysokie szklane drzwi. Prowadziły do jakiegoś pomieszczenia, które wyglądało na prywatne.
Appleby siedział przy stoliku nakrytym dla dwóch osób. Był pochłonięty pisaniem na swoim blackberry. Na widok George’a machnął niecierpliwie ręką, wskazując mu miejsce przy stoliku. Ściany pokoju wyłożone były jasnymi drewnianymi panelami. Okna zasłaniały ciężkie zasłony, na ścianie za Applebym wisiał duży olejny obraz, jakaś martwa natura. Przy jednym z okien stały dwa skórzane fotele. To prawdopodobnie w nich goście popijali koniak. George nie był zbyt zachwycony tym, co tu zastał. Za dużo kurzu i zbyt staromodnie. Podobały mu się białe ściany, stal i szkło, tapety. Mimo to był pod wrażeniem klasy lokalu. Musi tu być cholernie drogo, pomyślał.
– Wejdź i siadaj! Co z tobą, old boy?
Appleby chętnie używał określenia „old boy”. Być może czuł się dzięki temu jak Brytyjczyk. W Brukseli niełatwo jest być Amerykaninem.
– Dziękuję. Wszystko w porządku – odparł George.
– Garçon! Proszę nam przynieść butelkę szampana.
Appleby nacisnął dramatycznym gestem klawisz z poleceniem „Wyślij” i odłożył telefon obok talerza. Garçon, pomyślał George. Tylko Amerykanie nazywają tak dzisiaj kelnerów.
– No więc, George, jak ci się podoba w Comme Chez Soi? Byłeś tu kiedyś?
– Tak, ze dwa razy.
– Wyśmienicie! – zawołał Appleby i chyba stracił zainteresowanie tym, o co pytał, bo wziął do ręki menu i nim pomachał. – Co zamówisz? Ja wezmę moje ulubione dania.
George otworzył menu. Ostrygi z Colchester. Sola, medaliony z homara. Z trudem opanował szeroki uśmiech. Appleby skinął akceptująco głową.
– No to załatwione. Teraz musimy już tylko uzgodnić, kto zapłaci za to skromne spotkanie – powiedział z szerokim uśmiechem.
George spojrzał na niego i doszedł do wniosku, że jest dokładnie taki, jak mówiły sekretarki. Appleby wyglądał jak rekin. Wielki, oślizły i gibki, ze złymi, małymi, czarnymi oczami. George odwzajemnił uśmiech, ale trochę się zdenerwował. Ten dureń chyba nie sądzi, że to on zapłaci za kolację, na którą został zaproszony? Zwłaszcza że Appleby zarabia pewnie z dziesięć razy więcej niż on, chociaż i jego wynagrodzenie też nie jest wcale takie złe.
– Rzucimy monetą? – spytał Appleby. – Jeśli wypadnie król Albert, zapłaci Philip Morris. Jeśli strona z nominałem, płaci Hennessy.
Appleby rzucił monetą. Wypadło na króla Alberta.
– Wyśmienicie. Rachunek zapłaci Philip Morris – powiedział z zadowoloną miną, chowając monetę do kieszeni. – Policzymy im też za konsultacje. Powiedzmy za trzy godziny. Dopilnuj, żeby jutro rano obciążyć ich konto. Zatwierdzę to w ciągu tygodnia.
Co za wspaniałe uczucie. Zdarzało się, że obciążano kosztami lunchu któregoś z klientów, choćby nie miało to nic wspólnego z jego sprawą. George nigdy przedtem nie uczestniczył jednak w kolacji o wartości czterystu euro, za którą miał płacić klient. A trzeba jeszcze doliczyć do tego trzysta pięćdziesiąt euro za każdą godzinę jego pracy i nawet pięćset euro za każdą godzinę pracy Appleby’ego. Prawie dwadzieścia pięć tysięcy koron szwedzkich za wieczór, w czasie którego ani słowem nie wspomną o interesach firmy płacącej za rachunek. Tak to się właśnie odbywa w najwyższej, elitarnej lidze. Zero marudzenia, po prostu płacisz i koniec.
Rozmowa toczyła się w przyjemnej atmosferze. Appleby poprosił George’a, aby mu opowiedział o największych klientach i ich kontach. Po pewnym czasie dyskusja zeszła na biurowe plotki. Było naprawdę miło. Pełen relaks.
Mimo to George miał się na baczności. Kolacja w Comme Chez Soi była zbyt wystawna, nawet jak na taką firmę jak Merchant & Taylor. Dlatego czuł się tak, jakby zawisła nad nim jakaś chmura albo mgła, jakby coś czaiło się w ukryciu. Było to niczym zapowiedź czegoś niepokojącego. Coś, co widział także w oczach swojego szefa. Gesty Appleby’ego były niecierpliwe, a to wskazywało, że kolacja jest tylko pretekstem, a prawdziwy powód spotkania dopiero wyjdzie na jaw. George wypił resztę szampana i uśmiechnął się do szefa z dużą pewnością siebie. Bring it on, pomyślał. Jestem gotów.