Mahmoud obrócił się w stronę, z której dobiegał głos. Nad wąską częścią dachu zobaczył korpus ubranego na czarno mężczyzny. Na głowie miał kominiarkę z otworami na oczy i usta. Był uzbrojony w niewielką broń automatyczną. Wyglądał na zawodowca stworzonego wyłącznie do tego, żeby siedzieć na dachu i mierzyć do innych ludzi. Mahmoud zrozumiał, że to już koniec. W pewnym sensie poczuł ulgę. Ostrożnie się wyprostował i puścił krawędź otworu. Stał na piętach na jego zewnętrznej części, odchylony, z trudem utrzymując równowagę. Pod sobą miał opadający dach. Miasto wokół rozświetlało tysiące małych światełek. Zamknął oczy.
– Hold your fire – rozległ się nagle głęboki męski głos. – Ryzyko jest zbyt duże. We need him alive.
Głos brzmiał tak, jakby mężczyzna stał po drugiej stronie grubej ściany. Mahmoud nie miał odwagi otworzyć oczu.
– Control says abort! Powtarzam, rozkaz brzmi: przerwać akcję i wracać!
I znowu ten sam głęboki, mroczny głos z tarasu:
– Musimy zniknąć, zanim zjawi się straż. Z pokoju pięćset cztery prowadzi w dół drabinka przeciwpożarowa. Musimy się ewakuować. To ważniejsze niż likwidacja obiektu. Let’s go!
Mahmoud zerknął ostrożnie w stronę mężczyzny, który w niego celował. Jego niedoszły zabójca znajdował się zaledwie dziesięć metrów od niego. Mężczyzna powoli opuścił broń, nie spuszczając wzroku z Mahmouda.
– You’re a dead man walking – powiedział.
Po tych słowach zniknął za kalenicą.
Dochodziła ósma, gdy Mahmoud usłyszał głosy jakichś ludzi na tarasie, z którego przyszedł. Straż i policja nadal przeszukiwały hotel. Jakimś sposobem udało mu się wejść przez otwór w dachu na strych. Siedział tam przez kilka godzin. Prawie się nie ruszał. Cierpliwie czekał, aż całe zamieszanie się skończy.
Miejsce napięcia zajmowała stopniowo chęć działania. Musi się stąd wydostać i przejąć kontrolę nad sytuacją.
Przez kwadrans czołgał się po nieoheblowanej podłodze strychu, żeby znaleźć klapę prowadzącą na dół. Ku jego wielkiej uldze okazało się, że pokrywa nie była zamknięta na kłódkę. Przesunął ją jednym zdecydowanym ruchem. Klapa zazgrzytała i ustąpiła. Mahmoud zeskoczył na korytarz, którym kilka godzin wcześniej uciekał przejęty strachem. Przypomniał sobie, że jeden z mężczyzn wspomniał o drabinie przeciwpożarowej w pokoju numer 504. Pokój znajdował się na samym końcu korytarza. Wilgotną dłonią ujął klamkę, a gdy popchnął drzwi, same się uchyliły. Wyglądało na to, że Amerykanie zniszczyli zamek. Pokój był pusty i zasadniczo nie różnił się od tego, w którym przebywał nocą. Różnica polegała na tym, że okno wychodziło na inny dom, stojący od strony krótkiej ściany hotelu. Oba budynki dzieliły najwyżej dwa metry. Mahmoud podszedł do okna i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Rzeczywiście, do ściany na lewo od okna przytwierdzona była zardzewiała drabina.
Otworzył ostrożnie okno wychodzące na uliczkę i spojrzał w dół. Ku swemu przerażeniu ujrzał tam ubranego na czarno mężczyznę, który siedział oparty plecami o fasadę. Na głowie miał czarną czapkę z włóczki, obok niego stała czarna nylonowa torba. Mahmoud od razu się domyślił, że to jeden z Amerykanów.
Szybko zamknął okno. Mężczyzna go nie zauważył. Był zajęty czytaniem wiadomości w telefonie komórkowym i nie patrzył w górę.
Wyszedł z pokoju i skierował się w stronę schodów prowadzących do wyjścia awaryjnego. Wstrzymał oddech i otworzył drzwi. Korytarz był pusty i panowała na nim cisza. Wyglądało na to, że nikogo tam nie ma.
Ostrożnie zszedł na parter, gdzie znalazł dwoje drzwi. Jedne prowadziły do recepcji, ale wolał nie ryzykować. Któryś z jego prześladowców na pewno ma ją na oku.
Postanowił skorzystać z drugich drzwi, które na szczęście nie były zamknięte na klucz. Bingo! Za nimi ujrzał schody prowadzące do wilgotnej podziemnej kondygnacji. W środku było zupełnie ciemno. Na ścianie znalazł kontakt. Kiedy go przekręcił, całe schody i wnętrze zalał snop światła rtęciówek. Na końcu pomieszczenia zaczynał się korytarz z dwoma rzędami drzwi po obu stronach. Prawdopodobnie były to jakieś magazyny. Mahmoud nacisnął klamkę w pierwszych, a potem w drugich drzwiach. Okazało się, że są zamknięte.
Spojrzał w górę i na samym końcu korytarza ujrzał pod sufitem brudne okno. Doszedł do wniosku, że znajduje się ono na poziomie chodnika. Podbiegł i chwycił za klamkę. Okno nie było zamknięte na zamek, otwierało się do środka i w górę. Mahmoud stanął na palcach, żeby wyjrzeć na zewnątrz.
Uliczka. Kilka kubłów na śmieci. Nikogo ubranego na czarno. Przynajmniej na to wyglądało. Może to jego szansa? Jedną stopę postawił na zawiasie drzwi znajdujących się bezpośrednio przy oknie, dłońmi chwycił się framugi i podciągnął na rękach w górę. Szczelina była na tyle szeroka, że mógł w niej zmieścić głowę i ramiona. Najpierw wyrzucił przez okno plecak, a potem sam się przez nie przecisnął. Poszło mu łatwiej, niż się spodziewał. W końcu znalazł się na ulicy.
Leżąc na chodniku, rozejrzał się wokół. Na razie nikt go chyba nie zauważył. Podniósł się i ukrył za kubłami na śmieci.
Ciężko oddychał, ale zaczął zastanawiać się nad sytuacją. Jego ucieczka nie zwróciła najwyraźniej niczyjej uwagi. Oczyścił ubranie z brudu i kurzu i ruszył spokojnym krokiem. Zatrzymał się, gdy doszedł do szerokiej poprzecznej ulicy. Ostrożnie wyjrzał za róg, żeby popatrzeć na wejście do hotelu, ale nikogo nie zauważył. Amerykanie gdzieś się pochowali. Jeśli jednak jeden z nich obserwował drabinkę przeciwpożarową, pozostali też stoją gdzieś na czatach. Mahmoud wiedział, że od Boulevard Anspach dzieli go tylko jedna przecznica, a po drugiej stronie znajduje się dzielnica gromadnie odwiedzana przez turystów. Jeśli uda mu się tam dotrzeć, zniknie wśród ludzi, którzy robią zakupy i zwiedzają dzielnicę. Istnieje szansa, że przeżyje. Ma pięć minut, żeby pokonać dystans dzielący go od tego miejsca.
Zapiął plecak, założył go na plecy i postanowił wziąć się w garść. Wszystkie nerwy miał napięte do granic wytrzymałości. Odetchnął głęboko trzy razy, po czym tak szybko, jak tylko mógł, wybiegł z uliczki i skierował się w prawo, z dala od wejścia do hotelu. Po przebiegnięciu pięćdziesięciu metrów skręcił w lewo i skierował się w stronę Boulevard Anspach.
Nagle usłyszał za sobą krzyki i przekleństwa po angielsku. Chwilę później zrozumiał, że ktoś za nim biegnie, wydając rozkazy. Mahmoud rzucił się do ucieczki. Nigdy w życiu nie pędził tak szybko. Dobiegł do Boulevard, nie oglądając się za siebie. Przebiegając przez ulicę, słyszał, jak samochody gwałtownie hamują. Powietrze wypełniły niecierpliwe dźwięki klaksonów i głosy zniecierpliwionych kierowców. Mahmoud nie odważył się jednak zwolnić ani spojrzeć za siebie, tylko pędził ile sił w nogach. Jak najdalej od hotelu, aby jak najszybciej zniknąć z bulwaru. Po kilku minutach znalazł się na Grand Place, gdzie bije flamandzkie serce Brukseli. Zatrzymał się przy jednym z budynków, opierając plecak o fasadę.
Wszędzie trwały przygotowania do otwarcia bożonarodzeniowego jarmarku. Silny wiatr przyniósł zapach ciepłego wina i świątecznych ciasteczek. Przed ratuszem stała ogromna choinka. Czerwone i srebrne bombki odbijały się jaskrawo na tle zielonych gałęzi. Mahmoud zerknął za siebie. Czuł, jak płynie przez niego fala adrenaliny. Wyglądało na to, że prześladowcy zrezygnowali z pościgu.
Na policzku poczuł kilka drobnych płatków śniegu. Odchylił głowę, zamknął oczy i zaczerpnął powietrza. Żył. Otworzył oczy i przez chwilę wodził wzrokiem po fasadach domów udekorowanych świątecznymi dekoracjami. Jak długo to jeszcze potrwa?