Kiedy kamera robi zbliżenie na wiszącą na pomoście lotniskowca czerwono-białą flagę, oddalam się od wiwatującego, podekscytowanego tłumu i wchodzę na piaszczysty dziedziniec tymczasowych koszar, żeby odetchnąć. Wieczór jest ciepły, łagodny, upał przestał doskwierać, temperatura jest jak szept słabej bryzy. Basowe odgłosy dobiegające od strony generatora mieszają się z dźwiękami hymnu narodowego, trzaskaniem butelek z piwem. Czuję, że robi mi się niedobrze, nie mogę powstrzymać nudności. Może zjadłem coś nieświeżego? Może jestem zmęczony? Może moje ciało reaguje w ten sposób na to, w co się zmieniliśmy?
Nie mogę już dłużej oglądać wystąpienia prezydenta w telewizji, ogarnia mnie niepokój, a ostatni spektakl sprawia, że zaczynam się czuć po prostu źle. Mission accomplished. Zarówno tutaj, jak i w Iraku, tak przynajmniej twierdzi minister obrony. Półtora miesiąca temu trzymałem w ramionach mojego młodego towarzysza, który miał chyba zbyt patriotyczne nastawienie. Umierał na moich oczach na piasku, w otoczeniu strasznych, bezlitosnych gór. Jego krew była wszędzie: na ziemi, na moich rękach i koszuli. Kochał niemieckie piwo i Amerykę, Harvard Law School i soccer. W jego oczach płonął idealizm. Jak brzmi to słynne powiedzenie? Że pierwszą ofiarą wojny jest niewinność? Jak długo tam był? Miesiąc? Przestałem liczyć miesiące i trupy.
Słyszę, jak tłum wznosi triumfalne okrzyki. Świętują iluzoryczne zwycięstwo, pozory, drżący hologram, kłamstwo ogłaszane w tak fatalny sposób, że sama wiara w to, iż ktoś w nie uwierzy, jest uwłaczająca. Ale dziś wieczorem na nic więcej ich nie stać. Po miesiącach spędzonych w ciągłym napięciu potrzebują graniczącej z dziecięcą naiwnością uproszczonej symboliki. Jak długo to potrwa? Czy aż do momentu, kiedy zaczną umierać w pyle i kurzu, a ich niezabezpieczone w żaden sposób dżipy zaczną wylatywać w powietrze, rozrzucając fragmenty ciał w promieniu setek metrów? Co wiedzą o cmentarzyskach imperiów?
Kucam oparty plecami o falistą blachę i dużymi łykami popijam coronę. Znowu piję. Piętnaście lat temu siedziałem w tych górach, niedaleko stąd, ze studentami talibami. Piętnaście lat temu dałem im broń, zdjęcia satelitarne, przekazałem wiedzę o wojnie asymetrycznej, obiecywałem przyjaźń. Minęło piętnaście lat. Osiemnaście lat temu obiecałem pewnemu człowiekowi na promie w Sztokholmie totalną zagładę. Jeśli zastanawiacie się, dlaczego jesteśmy aż tak bardzo pewni, że tamci mają broń masowego rażenia, odpowiedź jest prosta: bo sami im ją przekazaliśmy. Teraz zbieramy to, co kiedyś posialiśmy. Piasek, krew, całą masę kłamstw. Siejemy chaos, którego owocem jest jakieś nowe status quo.
Zauważam go dopiero wtedy, gdy przy mnie staje. Wieczorne słońce oświetla jego białą bliznę. Jest blady, jakby porowaty. Włosy ma krótko ostrzyżone, widać pierwsze zakola. Tak jak ja jest ubrany w źle dopasowany mundur polowy bez dystynkcji. Szpieg na wojnie. Wypija trochę piwa i zakrywa usta, czeka, aż mu się odbije. Wygląda na zadowolonego. To jego kraj, jego wojna.
– Co za wspaniałe brednie – mówi. Powoli się przeciąga, a na jego ustach pojawia się słaby uśmiech. Nie odpowiadam. – Bush na pieprzonym okręcie. Cudowne, bezsensowne brednie.
Rzuca butelkę po piwie, żeby trafić w stojący dziesięć metrów od nas kontener na śmieci. Butelka spada z brzękiem na ziemię, ale nie tłucze się.
Kiwam lekko głową na znak, że się z nim zgadzam.
– Chcesz jeszcze jedno piwo? – rzuca przez ramię.
Kręcę przecząco głową.
– To się nie trzyma kupy – mówię.
Wstaje i odwraca się do mnie. Unosi brwi i z udanym lub prawdziwym zdziwieniem pyta:
– Co się nie trzyma kupy?
Nie patrzę na niego, tylko na wieczorne słońce. Jego promienie odbijają się od zakurzonych szyb dżipów.
– Wiesz, co mam na myśli. Metody prowadzenia przesłuchań. Sposób traktowania więźniów w pomieszczeniach, gdzie są przesłuchiwani. To się nie trzyma kupy.
Odchodzi od drzwi i podchodzi od mnie. W kącikach jego ust pojawia się słaby uśmiech.
– Nawet jeśli te metody dają określone wyniki, to i tak są zbyt brutalne – kontynuuję. – Ci ludzie zeznają wszystko, żeby tylko uniknąć bólu. Przyznają się do każdego zarzutu. Takim przesłuchaniom nie ma co ufać.
– Bzdury – odpowiada, patrząc mi prosto w oczy. – Widziałeś rezultaty. Od kiedy stosujemy wzmocnione techniki przesłuchań, nasza wiedza zwiększyła się czterokrotnie. Zdobyliśmy więcej broni, wiemy więcej o ich przywódcach i o tym, co planują.
Robi krok do tyłu i mierzy mnie wzrokiem.
– Czyżbyś przestał sobie z tym radzić? – pyta.
– Nie, nie przestałem sobie z tym radzić. Twierdzę tylko, że te metody są niehumanitarne i nie są stuprocentowo skuteczne. To wszystko. Udaje nam się ich złamać, ale w zamian nie otrzymujemy nic, czemu moglibyśmy zaufać. Każde śledztwo na to wskazuje.
– Śledztwo? – syczy. – Jakie, kurwa, śledztwo? Doktoryzowałeś się z technik prowadzenia przesłuchań? Tu toczy się wojna, chyba to zauważyłeś. Bez względu na to, co prezydent powie w telewizji. Wojna, jasne? Zjesz albo ciebie zjedzą. Jeśli to do ciebie nie dotarło, to wsiądź w pierwszy lepszy samolot i zabieraj się do domu, a już jutro będziesz mógł poczytać sobie w Langley ostatni wstępniak w „New York Timesie”. Tutaj robimy to, co daje wyniki, co się sprawdza. I okazuje się, że to działa. Nietrudno to chyba zrozumieć.
– Przeciwnie, to w ogóle nie działa!
Nie chciałem podnosić głosu, ale jego bazyliszkowate oczy i żądza krwi wzmagają moją złość. Tacy jak on mają teraz przewagę. Specjaliści od akumulatorów i elektrod. Od czasu, gdy byłem w Kurdystanie, wszystko się zmieniło.
Mój towarzysz przygląda mi się uważnie, więc nawet nie staram się zapanować nad gniewem. Kopię w ziemię, a w moim spojrzeniu trudno byłoby doszukać się empatii. Oboje uważnie się sobie przyglądamy. Słychać szum telewizora i hałas dobiegający od strony wiwatującego tłumu. Czuć zapach wiosny i smażonego jedzenia.
On odpuszcza pierwszy.
– Lepiej wracaj do domu – mówi. – Twój czas się skończył, jeśli nie potrafisz już podejmować trudnych decyzji. Spakuj się i wracaj.
Nie odzywam się, tylko patrzę na niego spokojnym wzrokiem.
– Chyba sam rozumiesz, że mam rację?
Robi krok w moją stronę, czuję na twarzy jego oddech. Czuć go piwem, kurzem i tytoniem.
– Zawsze byłeś zwykłą ciotą – syczy. – Zauważyłem to już w Iraku. Zwykłą ciotą. Lepiej zarezerwuj sobie miejsce w najbliższym samolocie z Kabulu. Nic tu po tobie.
Splunął na ziemię, odwrócił się i odszedł w stronę tłumu, nie oglądając się za siebie. Czy właśnie tak się to kończy?