23 grudnia 2013
Wyspa pośród szkierów

Łódź przypływa od niewłaściwej strony, to znaczy od północy. Widzę przez lornetkę, jak chowa się za wysokimi falami, aby potem wyłonić się na ich grzbietach. Warkot silnika przebija się przez szum wiatru. Prawdziwa amatorszczyzna. Więcej, czyste szaleństwo, samobójstwo. Jeśli łódź wpadnie na skały, rozbije się. Wykluczone, aby płynęli nią nasi wrogowie. Może to ten przyjaciel Klary? Ale przecież zna miejscowe szkiery, wie, jak radzić sobie ze sztormem. Ktoś taki na pewno nie przypłynąłby od tej strony.

Kucam, serce bije mi niespokojnie. Wraca pragnienie, chętnie wypiłbym drinka. Za to, co zamierzamy. Za nasze strategie i dalekosiężne plany. Za to, co nas chroni i broni. Za wszystko, dzięki czemu minimalizujemy ryzyko albo potrafimy je przewidzieć. Przecież zawsze niszczy nas to, czego nie da się wyjaśnić ani w żaden sposób przewidzieć.

Coś wisi w powietrzu, coś więcej niż tylko śnieg i sztorm. Kieruję lornetkę w stronę skał, gdzie stary człowiek przybił łodzią; zrobił to bez najmniejszego wysiłku w najstraszliwszą burzę. Widzę tylko rufę. Pozostała część znajduje się za skałą. Ale jest tam coś jeszcze. Jakiś cień, zarysy postaci. Pontony albo kadłuby. Może kolejna łódź? Może nasi wrogowie już tam są?

Kładę się płasko na ziemi i czołgam wzdłuż skały, jak najdalej od domku. W prawej ręce trzymam karabin. Ocieram go ze śniegu. Od strony skał dobiega jakiś hałas. To łódź rozbija się o granitowe bloki skalne. Ktoś krzyczy dwa razy, jak ptak podczas burzy.

Czołgam się, robiąc koło. Jeśli nasi wrogowie już tu są, na pewno też obserwowali tę łódź. Czekam, żeby zobaczyć, jak się to wszystko rozwinie. Wyspa jest płaska i surowa. Pojedyncze skały, kilka krzaków. Daje pewne schronienie. Kieruję noktowizor w stronę, z której dobiegał ów dźwięk. Widzę łódź wstrząsaną przez fale. I jakiegoś człowieka, który z całych sił walczy, aby chwycić się skały.

– Kim jesteś? – szepczę do siebie.

W końcu mężczyzna chwyta się czegoś i wynurza z wody. Jest bezpieczny. Kładzie się płasko na ziemi, próbuje złapać oddech. Jest mokry i przemarznięty. Typowy morski rozbitek. Po chwili unosi głowę i zastyga w tej pozycji. Dzieli nas niecałe dwadzieścia metrów. Widzi coś, czego nie widzę ja? Unoszę lornetkę i przesuwam ją w kierunku płaskiej skały. Rosną na niej dwa krzaki. W ziemi jest szczelina. Dostrzegam jakiś ruch, po chwili znowu. Zaciskam mocniej dłoń na karabinie.

Nagle z ciemności wyłania się ubrany na czarno człowiek. Na głowie ma kominiarkę. Walczy z wiatrem, przez ramię ma przewieszoną broń. Za nim dostrzegam kolejną postać. Jest ich tylko dwóch? Powinien być jeszcze jeden.

Na razie widzę tylko tych dwóch. Jest też trzeci, którego nie znam. Może to właśnie okazja, na którą czekam? Szansa na przeżycie. Mogę liczyć tylko na efekt zaskoczenia. Gdyby nie ten człowiek na łodzi, wpadliby do chaty i już by nas mieli. Jak wykorzystać tę okazję? Ciągłe kalkulacje, wyliczenia, przypuszczenia.

Przyciągam karabin i przykładam go do ramienia. Od dawna nie byłem w takiej sytuacji. Robię wydech i mrugam, żeby lepiej widzieć na śniegu. Ubrany na czarno mężczyzna unosi broń i kieruje ją w stronę tego, który przypłynął łodzią. Rozbitek leży płasko na ziemi, jest zupełnie bezradny. Odgłos strzału odbija się echem od skał, cichnie i ginie wśród porywów wiatru.