Ostatecznie o wszystkim i tak zadecydował przypadek. Kucam i kieruję noktowizor w stronę skał. Widzę człowieka leżącego na śniegu. Nie daje znaku życia. Mężczyzna, który przypłynął łodzią, strzela z pistoletu i podnosi się na kolana. Jest uzbrojony. Wróg czy przyjaciel? Podnoszę się, ale wciąż jestem pochylony. Nie mogę mu pozwolić, żeby dotarł do domku. Nie wolno mi ryzykować. Wstaję więc, robię trzy szybkie kroki. Jestem zbyt niespokojny i zachowuję się nieostrożnie.
Dociera to do mnie, zanim jeszcze poczuję ból. Wiem o tym ułamek sekundy wcześniej. Zawsze tak było. Człowiek umiera z powodu więzi łączących go z innym człowiekiem. Zagrożeniem jest dla nas nie kłamstwo, lecz prawda. Dopiero potem pojawia się ból. Najpierw w okolicach żołądka, potem w plecach. Intensywny i śmiertelny. Ślizgam się na śniegu i padam na ziemię. Ponownie czuję ból, tym razem w ramieniu i w dłoni. Czas się zatrzymuje.
I tak to się właśnie kończy.
Leżę na plecach. Twarz mam zasypaną śniegiem. Otwieram oczy i widzę jego cień. Pochyla się nade mną. W ciemnościach lśni tylko blizna na jego policzku. Karabin położył na kolanach. Nie jest nawet zdziwiony.
– Myślałem, że pracujesz przy biurku – mówi.
Nie odpowiadam. Czuję, że krew wypełnia mi usta. Wypluwam ją. Wiedziałem, że to on, chociaż Susan nie chciała wyjawić mi jego nazwiska, jednego z wielu. Patrzymy na siebie. Jesteśmy w tym momencie w Kurdystanie, w Afganistanie. Tak to się właśnie kończy.
– Czy to Susan cię przysłała? – pyta.
Nie odpowiadam.
– Zabiłeś jednego z moich ludzi.
Nie mam już nic do stracenia. Ani do wygrania. Kiwam głową. Wypluwam krew, ale za chwilę znowu wypełnia mi usta. Pozwalam, żeby swobodnie spływała mi po brodzie.
– Nie musisz tego robić – mówię w końcu.
Głos mam przytłumiony, charczę i krwawię, czuję zbliżającą się śmierć. Ale on umie słuchać tych, co umierają. Pochyla się nade mną.
– Czego nie muszę robić? – pyta.
Moje ciało robi się ciężkie. Tak ciężkie, że spada przez śnieg, przez skałę. A przecież jest takie lekkie. Tak lekkie, że kiedy zamykam oczy, unoszę się, mieszam ze śniegiem i burzą. Znikam. Robię się lżejszy niż płatki śniegu, lżejszy od wiatru. Jak wodór. Ciało z ołowiu. Ponad chmurami niebo jest bladobłękitne. Wybrałem ucieczkę, a teraz jest już za późno. Nic nie uratuje mojej duszy.
Kiedy otwieram oczy, zamierza się podnieść. W ciemnościach wydaje się ogromny. Nic już dla niego nie znaczę. Nie jestem już częścią jego zadania. Jestem przypadkiem. Czymś nieprzewidywalnym. Załatwił sprawę i ma ją z głowy. Kaszlę. Zmuszam się, żeby jeszcze coś powiedzieć, chociaż krew zalewa mi usta.
– Nie musisz jej zabijać.
To dla mnie nadludzki wysiłek. Topię się we własnej krwi. Z oddali słyszę jego głos.
– Nic się nie zmieniłeś – mówi. – Zawsze stwarzałeś problemy. To twoje litościwe serce.
Zmuszam się, żeby odwrócić głowę i spojrzeć na niego. Z ogromnym trudem otwieram oczy. W tym samym momencie słyszę strzał. Stłumiony i odległy niekontrolowany wybuch. Dziwne, zimne światło. Obserwuję, jak odrywa się od ziemi, jak przez chwilę unosi się pośród burzy, jakby nic nie ważył. Potem spada na ziemię i zastyga w bezruchu.