Zapadł zmierzch. George stał niepewnie przed wejściem do budynku przy ulicy Rådmansgatan, w którym mieszkał jego ojciec. W końcu wszedł do środka i pojechał na górę. Stojąc w windzie, wpatrywał się w lustro. Nie przypominał już bohatera horroru, ale do normalnego wyglądu wiele mu jeszcze brakowało.
George zadzwonił do ojca w wigilijny wieczór, żeby poinformować go, że miał wypadek samochodowy i dlatego nie zjawi się na wspólnym świątecznym posiłku. Staruszek zareagował z początku irytacją, ale potem nieoczekiwanie wyraził troskę o jego zdrowie. George z wielkim trudem odwiódł ojca od pomysłu, na który ten wpadł podczas rozmowy; ojciec postanowił wsiąść w pierwszy lepszy samolot, polecieć do Brukseli i odwiedzić syna w szpitalu. W trakcie rozmowy George wspomniał bowiem, że trafił tam po wypadku.
Tymczasem dzwonił ze swojego mieszkania w Sztokholmie, z dzielnicy Vasastan, które znajduje się piętnaście minut spacerem od rodzinnego domu. To właśnie tam w towarzystwie policyjnej eskorty przewieziono go helikopterem ze szkierów. Gabriella zapewniała, że udało jej się wynegocjować dość niezwykłą umowę.
W końcu dotarło do niego, że nigdy się nie dowie, o co tak naprawdę chodziło w całej tej sprawie. Postarały się o to Klara i Gabriella. Zrozumiał jedynie, że w grę wchodził jakiś komputer, filmy i rząd amerykański. Tylko tyle udało mu się ustalić. Szczerze mówiąc, niezbyt mu zależało na dotarciu do prawdy. Jakiś facet z Säpo przeprosił go nawet za to, co się stało. Twierdził, że doszło do strasznego nieporozumienia. Prosił też, żeby George nigdy nie zdradził się przed nikim z tym, co go spotkało. Nie wyjaśnił mu jednak, co się stanie, jeśli to zrobi. W jego słowach łatwo było jednak wyczuć niezawoalowaną groźbę.
Zresztą i tak nie miało to zbyt wielkiego znaczenia, bo George nie zamierzał o tym z nikim rozmawiać. Chciał po prostu o wszystkim zapomnieć: o koszmarze, którego doświadczył, i bezsennej nocy. Oczyma wyobraźni widział zmasakrowaną twarz Kirsten. Każdy niespodziewany dźwięk brzmiał w jego uszach jak wystrzał.
Nabrał głęboko powietrza i nacisnął dzwonek. Już po dwóch sekundach drzwi się otworzyły i w progu stanął jego ojciec z rozłożonymi ramionami.
– George! – zawołał. – Synu marnotrawny!
Objął go, ale tym razem zrobił to tak, jak chyba nigdy przedtem. Po chwili odsunął syna od siebie, żeby przyjrzeć mu się dokładniej.
– Wyglądasz strasznie – powiedział. – Wejdź i nalej sobie porządną szklaneczkę armaniaku. Chyba wolno ci pić alkohol? Zresztą to nieważne, i tak musisz się napić. Ellen! Zrób mu porządnego drinka! Nigdy wcześniej nie widziałem kogoś, kto by go potrzebował bardziej niż on!
Ojciec wprowadził George’a do salonu. Na kanapach w małych grupkach czekali pozostali członkowie rodziny. Wszystko wyglądało jak zwykle. Rozświetlona świeczkami choinka stała w tym samym rogu pokoju co zawsze. Stół uginał się od smakołyków, a ogień na kominku płonął tak intensywnie, że George zaczął się niepokoić, czy przewód kominowy wytrzyma taką temperaturę.
Cała rodzina zebrała się wokół, żeby obejrzeć jego rany. Żartowali, że nie potrafi prowadzić samochodu, i pytali, w jakim stanie znajduje się jego audi. Inni zaś próbowali wcisnąć mu talerz z tradycyjnym świątecznym indykiem i dodatkami.
W końcu usiadł na kanapie z porcją sera na talerzu i szklaneczką portwajnu. Część rodziny już się pożegnała, inni rozeszli się po pokojach. George poczuł, że jest najedzony i że bardzo mu ciepło. Zrobił się senny i ociężały. Tak przyjemnego uczucia doświadczył po raz pierwszy od tej pamiętnej, strasznej nocy. Niecałe trzy dni wcześniej pobił Kirsten i uciekł łodzią na wyspę. Minęły trzy dni, od kiedy zastrzelił dwóch facetów.
A teraz jeszcze święta. Rodzinny nastrój. Dawniej tego nie cierpiał, a teraz niespodziewanie przestało mu to przeszkadzać. Nagle poczuł się tak, jakby najpierw przez długi czas marznął, a potem zanurzył się w ciepłej kąpieli. Rozsiadł się wygodniej na kanapie i postanowił rozkoszować się spokojem i poczuciem bezpieczeństwa.
– Śpisz?
George uniósł wzrok i ujrzał Ellen. Stała w drzwiach ubrana w szlafrok. Ogień na kominku przygasł, ale nadal słabo się żarzył, wypełniając pokój przyjemnym ciepłem.
– Nie – odparł George.
Język mu się plątał i kleił do suchego podniebienia. To przez ten słodki portwajn. Podniósł się z trudem. Rzeczywiście zasnął.
– Chcieliśmy poczekać z prezentami do jutra rana, aż dojdziesz do siebie – powiedziała Ellen. – Ale wczoraj kurier przyniósł paczkę. Pomyślałam, że pewnie będziesz chciał ją zobaczyć.
Ellen podała mu czworokątną przesyłkę z nadrukiem DHL. Zainteresowała go. Wyciągnął rękę i wziął paczkę. Była kwadratowa, trochę mniejsza od pudełka na buty. Poczuł, że serce zaczyna mu bić szybciej. Ze strachu zakręciło mu się w głowie.
– Dziękuję – odparł. – Otworzę ją później.
– Oczywiście, zrobisz, jak zechcesz.
Po tych słowach wyszła rozczarowana z pokoju.
George położył paczkę na stoliku i zaczął się jej przypatrywać. Ellen powiedziała, że kurier przyniósł ją wczoraj, czyli już po wszystkim. Wyobraźnia podpowiadała mu, że w pudełku może być bomba. Wrogowie postanowili ich zlikwidować, żeby usunąć niewygodnych świadków.
Ale paczka nie była zbyt ciężka. Jeśli to rzeczywiście bomba, nie może mieć dużej siły rażenia. Czy naprawdę nie mają innych sposobów na zabijanie ludzi niż wysyłanie bomby kurierem?
W końcu ciekawość wzięła w nim górę nad strachem. Jednym zdecydowanym ruchem sięgnął po pakunek i rozerwał taśmę, którą był oklejony.
W środku znajdowało się pudełeczko z wiśniowego drewna, ze srebrną plakietką na górze. George poczuł, że serce wali mu w piersi. Nie ze strachu, tylko z ciekawości. Na plakietce widniał napis „Officine Panerai”. George wstrzymał oddech i otworzył pudełko.
Na dnie leżał piękny zegarek marki Panerai 360 M Luminor. George’a aż zatkało na ten widok. Czarna koperta, lekko pozłacane cyferki. Delikatne, dyskretne wykończenie. Jasny skórzany pasek. George wpatrywał się w prezent i nie wierzył własnym oczom. Ciekawe, ile takie cacko kosztuje? Pięćdziesiąt tysięcy dolarów? Więcej? Zresztą nie wiadomo, czy ten model można jeszcze kupić. Wykonano tylko trzysta takich egzemplarzy.
Kiedy trochę się uspokoił, zauważył niewielką kopertę leżącą na wyściełanym aksamitem dnie pudełka. Rozerwał ją i znalazł w niej krótki liścik po angielsku:
George,
przyjmij ten dowód naszego szacunku. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Liczymy na to, że zjawisz się w biurze nie później niż 3 stycznia.
Pod listem podpisał się Appleby. George zatrzasnął pudełko, oparł się o kanapę i zamknął oczy. Merchant & Taylor. Appleby. Od razu przypomniało mu się wszystko, przez co przeszedł, wszystko, na co go narazili. Powrót do firmy był wykluczony. Na sto procent.
Powoli się wyprostował, pochylił i spojrzał na pokrywę pudełka. Domyślił się, co jest w środku. Certyfikat, dodatkowy pasek na rękę, mikroskopijnych rozmiarów narzędzia w niewielkiej torebce. Ostrożnie uniósł pokrywę i wyciągnął rękę, żeby dotknąć szybki, pod którą leżał zegarek.
Bez pośpiechu wyjął go z pudełka i uniósł, żeby dokładnie mu się przyjrzeć. Oglądał go na wszystkie strony, zainteresował się też napisem wygrawerowanym na tylnej części koperty.
W końcu, na próbę, założył go na rękę. Poczuł dotknięcie miękkiej skóry i chłód ciemnego metalu. Zegarek był świetnie wyważony. Pasował, jak gdyby wykonano go specjalnie dla niego.
Nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Poczuł, jak ogarnia go fala ciepła. Duma. Podniecenie. Tak, życie ma teraz o wiele większą wartość niż kiedykolwiek wcześniej.