HYDRANT STOI PRZY LACHOWICKIEJ
jak posąg chłopca w berecie, z utrąconymi rękami.
Ubiegłoroczna trawa schnie, wzrasta w spętane kolana i
słychać, jak trzeszczą nici rdzawego mundurka. Szczeliny
zielonookie w ulicy, szumy w głębi kanałów; nieco przejęci tkwimy
tutaj, czekając na transmisję, drzwi w kuchni mamy uchylone –
stacja wzmacniania nęcących odgłosów. W tamtą stronę
poszedł dziś transport resztek w worku z folii –
po posiłkach, po rannym rytuale pustym, pełnym woni
pasty do zębów i kawy. Innym, ciągle adresowanym od nowa,
wkrótce będziemy już sami: ty, ja, kilka toreb, pokurczona mowa.