Oczy dziecka zaskoczyły mnie. Takie okrągłe i białe, pulsujące ruchem.
Podobnie jak maleńkie usta i nozdrza.
Ignorując całe to robactwo, włożyłam palce odziane w rękawiczkę pod niewielki tułów i delikatnie uniosłam jedno ramię. Dziecko powędrowało w górę, podbródek i rączki miało mocno przyciśnięte do piersi.
Rozległo się pełne protestu bzyczenie much.
Mój umysł zapamiętywał szczegóły. Delikatne łuki brwiowe, niemal niewidoczne na twarzy, w której nie było już prawie nic ludzkiego. Wzdęty brzuszek. Półprzeźroczysta skóra, łuszcząca się z małych paluszków. Pod głową i pośladkami rozlewała się kałużą zielonobrązowa ciecz.
Niemowlę znajdowało się we wnętrzu szafki łazienkowej, zaklinowane między jej tylną ścianką a pordzewiałą rurą odpływową, zakrzywiającą się ku dołowi. Spoczywało w pozycji embrionalnej, z wykręconą głową, z podbródkiem skierowanym ku niebu.
Była to dziewczynka. Wokół jej ciała i ponad wszystkim dookoła śmigały lśniące zielone owadzie pociski.
Przez chwilę zdolna byłam tylko patrzeć.
Wijące się białym robactwem oczy odpowiadały na spojrzenie, jak gdyby zaskoczone trudną sytuacją, w jakiej znalazł się ich właściciel.
Moje myśli powędrowały do ostatnich chwil życia tego dziecka. Zmarło już w ciemnościach macicy, jako ofiara bezlitosnego błędu genetycznego DNA? Czy walczyło o życie, a łkająca matka tuliła je do piersi? A może zostało celowo porzucone w zimnie i samotności, niezdolne sprawić, by ktoś je usłyszał?
Ile trzeba czasu, żeby noworodek przestał żyć?
Mój mózg zalała fala obrazów. Usta chwytające powietrze. Konwulsyjne ruchy rąk i nóg. Drżące dłonie.
Gniew i żal chwyciły mnie za trzewia.
Skup się, Brennan!
Ułożyłam miniaturowy tułów tak, jak go zastałam, i wzięłam głęboki oddech. Gdy się prostowałam, strzeliło mi w kolanie. Wyjęłam z torby notatnik.
Fakty. Skup się na faktach.
Na blacie szafki łazienkowej znajdowała się kostka mydła, brudny plastikowy kubek, mocno uszkodzony ceramiczny pojemnik na szczoteczki do zębów oraz martwy karaluch. W apteczce widać było buteleczkę aspiryny zawierającą dwie tabletki, waciki higieniczne, krople do nosa w sprayu, środek udrożniający górne drogi oddechowe, żyletki, a także plastry na nagniotki. Ani jednego leku na receptę.
Ciepłe powietrze docierające od otwartego okna poruszyło papierem toaletowym wiszącym koło sedesu. Mój wzrok podążył w tę stronę. Na zbiorniku leżało pudełko chusteczek. Wnętrze muszli klozetowej obiegał ohydny brązowy owal.
Spojrzałam bardziej w lewo.
Z łuszczącej się ramy okiennej zwisał kawałek nędznej tkaniny, której kwiatowy wzorek zszarzał już dawno. Przez skorupę brudu na szybie widać było stację benzynową Petro-Canada oraz zaplecze jakiegoś zakładu mechanicznego.
Od pierwszej chwili, gdy tylko znalazłam się w tym mieszkaniu, przez głowę przewijało mi się słowo „żółty”. Czy to z powodu przybrudzonej elewacji budynku, w którym się znajdowało? Czy może ponurej musztardowej farby, jaką wymalowano klatkę schodową? Wypłowiałych wykładzin barwy kukurydzy?
Trudno powiedzieć. Tak czy owak moje stare szare komórki nie dawały mi spokoju. Żółty.
Wachlowałam twarz notatnikiem. Włosy miałam już wilgotne.
Była dziewiąta rano, poniedziałek, 4 czerwca. O godzinie czwartej obudził mnie telefon od Pierre’ a LaManche’a, szefa sekcji medycyny sądowej w Laboratoire de science judiciaires et de médicine légale w Montrealu. LaManche’a zerwał na nogi Jean-Claude Hubert, główny koroner prowincji Quebec. Jego natomiast zbudził pewien gliniarz z SQ, nazwiskiem Louis Bédard.
Według LaManche’a kapral Bédard zameldował, co następuje:
Około godziny drugiej czterdzieści nad ranem w niedzielę, 3 czerwca, dwudziestosiedmioletnia kobieta – Amy Roberts – zjawiła się w Hôpital Honoré-Mercier w Saint-Hyacinthe. Skarżyła się na obfite krwawienie z pochwy. Pracujący na ostrym dyżurze doktor Arash Kutchemeshgi zwrócił uwagę, że Roberts wyglądała na oszołomioną. Na podstawie pozostałości łożyska oraz po stwierdzeniu powiększenia macicy lekarz powziął podejrzenie, że kobieta niedawno urodziła dziecko. Pytana o ciążę, poród i noworodka, Roberts odpowiadała wymijająco. Nie miała przy sobie żadnego dokumentu tożsamości. Kutchemeshgi postanowił więc zadzwonić do miejscowej placówki Sûreté du Québec.
Około godziny drugiej trzydzieści na Autoroute nr 20 doszło do karambolu z udziałem pięciu samochodów, wskutek czego oddział ratunkowy Hôpital Honoré-Mercier wysłał na miejsce siedem karetek pogotowia. Nim krew ofiar zdążyła skrzepnąć, Kutchemeshgi był zbyt wyczerpany, żeby jeszcze pamiętać o pacjentce, która mogła powić ostatnio dziecko. W każdym razie kobieta już i tak zniknęła.
Około godziny czternastej piętnaście pokrzepiony czterogodzinną drzemką Kutchemeshgi przypomniał sobie o Amy Roberts i zatelefonował do SQ.
Mniej więcej o siedemnastej dziesięć kapral Bédard pojawił się pod adresem, jaki podał mu Kutchemeshgi na podstawie formularza wypełnionego przez Roberts. Ponieważ nikt nie reagował na pukanie do drzwi, Bédard odszedł.
Około godziny osiemnastej dwadzieścia Kutchemeshgi rozmawiał o Amy Roberts z pracującą na ostrym dyżurze pielęgniarką Rose Buchanan, która – podobnie jak ów lekarz – miała wówczas 24-godzinną zmianę i była obecna podczas przyjmowania Roberts w ambulatorium. Buchanan przypomniała sobie, że Roberts po prostu zniknęła, nie informując o tym nikogo z personelu; wydawało jej się również, że pamięta tę kobietę z jej wcześniejszej wizyty.
Około godziny dwudziestej Kutchemeshgi zaczął szperać w kartotekach i stwierdził, że Amy Roberts pojawiła się na oddziale ratunkowym w Hôpital Honoré-Mercier jedenaście miesięcy wcześniej. Skarżyła się na krwawienie z pochwy. Badający ją wtedy lekarz ogólny zapisał w karcie pacjentki, że istnieje prawdopodobieństwo przebytego niedawno porodu, lecz nie dodał nic więcej.
Obawiając się, że życie noworodka może być zagrożone, w poczuciu winy, iż nie dość szybko zawiadomił władze o całej sytuacji, Kutchemeshgi raz jeszcze skontaktował się z SQ.
Około godziny dwudziestej trzeciej kapral Bédard wrócił pod mieszkanie Roberts. W oknach nie paliło się światło, tak jak wcześniej nikt nie podszedł do drzwi, by mu otworzyć. Tym razem jednak Bédard obszedł cały budynek dookoła. Zajrzawszy do kontenera na śmieci, ustawionego na jego tyłach, zauważył kłębowisko zakrwawionych ręczników.
Bédard zadzwonił do koronera i poprosił o nakaz przeszukania. Nakaz wydano w poniedziałek rano, dlatego Hubert obudził telefonicznie LaManche’a. Zakładając, że mogą mieć do czynienia z rozkładającymi się zwłokami, LaManche zadzwonił do mnie.
To tyle.
Pewnego pięknego czerwcowego dnia stałam więc w łazience obskurnego mieszkania na trzecim piętrze budynku bez windy, które od roku 1953 nie zaznało pędzla i farby.
Za moimi plecami znajdowała się sypialnia. Pod jedną ze ścian dostrzegłam porysowaną i wysłużoną komodę, która zamiast jednej nogi miała postawioną na sztorc patelnię. Jej szuflady były otwarte i puste. Na podłodze rozłożono materac na sprężynowej podkładce; wokół niego walała się brudna pościel. Niewielka szafa zawierała tylko wieszaki i stare czasopisma.
Dalej za sypialnią, z drugiej strony składanych podwójnych drzwi – ich lewe skrzydło zwisało pod dziwnym kątem – znajdował się salon, umeblowany z szykiem w stylu Armii Zbawienia. Wyjedzona przez mole sofa. Noszący ślady po papierosach stoliczek do kawy. Przedpotopowy telewizor na chybotliwym metalowym stojaku. Chromowane stół i krzesła, kryte laminatem.
Jedynym przyjemnym elementem wystroju tego pomieszczenia było płytkie wykuszowe okno wychodzące na ulicę. Pod parapetem w podłogę wbudowano trzyczęściową drewnianą ławeczkę.
Do kuchni, umieszczonej w ciągu architektonicznym, wchodziło się przez salon. Za jej ścianą była sypialnia. Już wcześniej, podczas pobieżnego oglądu, zauważyłam tu meble o obłych kątach, takie, jakie pamiętałam z dzieciństwa. Blat kuchenny pokrywały popękane ceramiczne płytki, których fugi pociemniały wskutek wieloletniego zaniedbania. Zlew był głęboki i prostokątny, jak na jakiejś farmie, w stylu, który obecnie wracał do łask.
W plastikowej miseczce stojącej na linoleum obok lodówki dostrzegłam odrobinę wody. Przeszło mi przez myśl, że może żyje tu jakieś zwierzę domowe.
Całe mieszkanie miało mniej więcej siedemdziesiąt pięć metrów kwadratowych. Z każdego zakątka wydobywał się mdły, kwaśny odór, jakby gniły w nich owoce grejpfruta. Główne źródło tego smrodu stanowiły rozkładające się odpadki w koszu na śmieci ustawionym w kuchni. Częściowo także to, co znajdowało się w łazience.
Przy jedynych drzwiach wejściowych stał policjant; były otwarte i zaklejone na krzyż pomarańczową taśmą z nadrukowanym logo SQ oraz słowami: Accès interdit – Sûreté du Québec. Info-Crime. Napis na tabliczce z nazwiskiem policjanta brzmiał Tirone.
Tirone liczył niewiele ponad trzydziestkę i sprawiał wrażenie silnego faceta, któremu zdarzyło się utyć. Włosy miał barwy słomkowej, oczy stalowoszare i najwyraźniej bardzo wrażliwy nos. Nad jego górną wargą widniała warstewka maści Vicks VapoRub.
LaManche przy wykuszowym oknie rozmawiał z Gillesem Pomierem, technikiem sekcyjnym z LSJML. Obaj wyglądali na ponurych i mówili przyciszonym głosem.
Nie musiałam słuchać tej rozmowy. Jako antropolog sądowy poznałam więcej miejsc zbrodni, niż zdolna byłabym zliczyć. Moją specjalnością są zwłoki w stanie rozkładu, spalone, zmumifikowane, rozczłonkowane, a także wszelkie ludzkie szczątki kostne.
Wiedziałam, że wsparcie jest już w drodze. Service de l’identité judiciaire, Division des scènes de crime. Kanadyjski odpowiednik CSI. Niebawem miejsce to zaroi się od specjalistów, których zadaniem jest zarejestrowanie wszelkich śladów oraz pozyskanie odcisków palców, pojedynczych komórek skóry, drobinek krwi czy rzęs, jakie tylko uda się znaleźć w tym obskurnym mieszkanku.
Mój wzrok ponownie powędrował w stronę szafki w łazience. I znów poczułam ściskanie w żołądku.
Wiedziałam, co stanie się teraz z tym dzieckiem. Atak na jego osobę dopiero się zaczynał. Przydzieli się mu numer sprawy, a wszelkie dowody fizyczne zostaną skrupulatnie zebrane i ocenione. Delikatne ciałko dziewczynki będzie ważone i mierzone. Otworzą jej klatkę piersiową i czaszkę, wyjmą mózg i inne narządy, a następnie pokroją je na plasterki i zbadają pod mikroskopem. Z jej kości pobiorą próbki do badań DNA. Krew i ciało szkliste z oczu pójdą do badań toksykologicznych.
Wszyscy martwi są bezsilni, lecz ci, o których uśmiercenie podejrzewa się różnych złoczyńców, przechodzą kolejne upokorzenia. Opisy zwłok traktowane jako dowód w sprawie wędrują od jednego laboratorium do drugiego, przekładane są z biurka na biurko. Zajmują się nimi technicy kryminalistyczni, eksperci medycyny sądowej, policjanci, prawnicy, sędziowie, przysięgli. Wiem, że tego rodzaju naruszenie intymności jest konieczne, jeśli chce się uczynić zadość sprawiedliwości. Mimo wszystko nie cierpię tego. Nawet gdy w tym uczestniczę.
Przynajmniej tej ofierze zostaną oszczędzone okrucieństwa, które machina wymiaru sprawiedliwości rezerwuje dla dorosłych ofiar – ujawnienie szczegółów z ich życia dla uciechy publiczności. Ileż to ona piła? Jak się ubierała? Z kim się prowadzała? W tym wypadku tak nie będzie. Ta maleńka dziewczynka nigdy nie miała żadnego życia, które można byłoby prześwietlić na wylot. Nie dane jej będzie ząbkować, pójść na bal maturalny, nie założy obcisłej bluzeczki bez ramiączek, którą ktoś mógłby skrytykować.
Gniewnym ruchem palca przerzuciłam kartkę w notatniku.
Spoczywaj w pokoju, maleńka. Zatroszczę się o ciebie.
Zapisywałam właśnie jakąś obserwację, gdy moją uwagę zwrócił pewien głos, którego się tu nie spodziewałam. Odwróciłam się. Przez krzywe drzwi do sypialni zobaczyłam znajomą postać.
Chudą, długonogą. Mocne szczęki. Włosy koloru piasku. Znacie go chyba.
Dla mnie obraz ten wiąże się z niejedną długą historią.
Lieutenant-détective Andrew Ryan, Section de crimes contre la personne, Sûreté du Québec.
Ryan pracuje w wydziale zabójstw. Przez te wszystkie lata spędziliśmy ze sobą mnóstwo czasu. Zarówno w pracy, jak i poza nią.
To drugie było już skończone. Co nie znaczy, że facet ciągle na mnie nie działał.
Ryan przyłączył się do LaManche’ a i Pomiera.
Wetknąwszy długopis do spirali notatnika, zamknęłam notes i udałam się do salonu.
Pomier przywitał się ze mną. LaManche uniósł na mnie swe psie oczy, ale nic nie powiedział.
– Doktor Brennan – tylko Ryan zwrócił się do mnie bezpośrednio. Nasz modus operandi, nawet w dobrych czasach. Zwłaszcza w dobrych czasach.
– Witam, detektywie – powiedziawszy to, zdjęłam rękawiczki.
– No więc, Temperance – La Manche jest jedynym człowiekiem na całej planecie, który używa pełnej wersji mojego imienia. W jego chropawej, typowej francuszczyźnie brzmiało to jak rym do „France” – od kiedy to dziecko nie żyje?
LaManche jest patologiem sądowym od ponad czterdziestu lat i nie potrzebuje mojej opinii na temat stężenia pośmiertnego. Stosował tę taktykę, aby jego koledzy czuli się mu równi. Ale równać się z nim mogło niewielu.
– Pierwsze muchy pojawiły się i złożyły jaja prawdopodobnie po godzinie do trzech godzin od chwili śmierci. Larwy zaczęły się z nich wykluwać już po dwunastu godzinach od złożenia jaj.
– W tej łazience jest dość ciepło – zauważył Pomier.
– Dwadzieścia dziewięć stopni Celsjusza. W nocy z pewnością trochę mniej.
– Więc te larwy w oczach, nosie i ustach mówią nam, że od chwili śmierci minęło co najmniej od trzynastu do piętnastu godzin.
– Tak – odparłam. – Chociaż niektóre gatunki much są nieaktywne po zmroku. Entomolog powinien ustalić, jaki to gatunek oraz fazę rozwojową.
Przez otwarte okno dobiegł mnie daleki odgłos syreny.
– Stężenie pośmiertne jest całkowite – dodałam, głównie ze względu na Ryana. Dwaj pozostali już o tym wiedzieli. – Wszystko więc pasuje.
Stężenie pośmiertne, czyli rigor mortis, to sztywnienie ciała spowodowane zmianami chemicznymi w mięśniach zwłok. Stan ten jest przejściowy, zaczyna się około trzech godzin po zejściu, swoją kulminację osiąga po mniej więcej dwunastu i zanika po około siedemdziesięciu dwóch godzinach po śmierci.
LaManche posępnie skinął głową i skrzyżował ręce na piersi.
– Możliwy czas zgonu umiejscawiamy zatem między osiemnastą a dwudziestą pierwszą wczorajszego wieczoru.
– Matka przyjechała do szpitala koło godziny drugiej czterdzieści nad ranem – powiedział Ryan.
Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Aluzja była nazbyt przygnębiająca. Dziecko żyło najwyżej piętnaście godzin od urodzenia.
Czy pozbyto się go, wpychając do tej szafki? Nie dając mu nawet kocyka albo ręcznika? Ponownie zdusiłam w sobie gniew.
– Skończyłam już – zwróciłam się do Pomiera. – Możecie włożyć ciało do worka.
Skinął głową, ale nie ruszył się z miejsca.
– Gdzie jest matka? – spytałam Ryana.
– Wygląda na to, że zwiała. Bédard namierza teraz właściciela mieszkania i sonduje sąsiadów.
Syrena za oknem zabrzmiała głośniej.
– Szafa i komoda są puste – powiedziałam. – W łazience jest bardzo mało osobistych drobiazgów. Nie ma szczoteczki ani pasty do zębów, żadnych dezodorantów.
– Przypuszczasz, że ta pozbawiona serca suka bawiła się w jakąś higienę?
Zerknęłam na Pomiera, zaskoczona goryczą w jego głosie. I wtedy sobie przypomniałam. Pomier i jego żona starali się o dziecko. Przed czterema miesiącami kobieta po raz drugi poroniła.
Syrena zabrzmiała na ulicy pod nami, sygnalizując przybycie kolejnego służbowego wozu, i zamilkła. Gdzieś trzasnęły drzwi. Odezwały się jakieś głosy mówiące po francusku. Inne im odpowiedziały. Żeliwne schodki prowadzące z ulicy na pierwsze piętro zadźwięczały łomotem obutych ludzkich stóp.
Po chwili pod taśmami policyjnymi prześliznęło się dwóch mężczyzn. Obaj ubrani w kombinezony jednoczęściowe. Rozpoznałam ich: Alex Gioretti i Jacques Demers.
Tropem Giorettiego i Demersa podążał kapral z SQ, którym – jak przypuszczałam – był Bédard. Miał małe, ciemne oczka schowane za okularami w drucianych oprawkach. Na twarzy wykwitły mu rumieńce ekscytacji. Albo spowodowane wysiłkiem fizycznym. Podejrzewałam, że ma około 45 lat.
LaManche, Pomier i ja patrzyliśmy, jak Ryan idzie na spotkanie z nowo przybyłymi. Zamienili ze sobą kilka słów, po czym Gioretti i Demers zaczęli otwierać swoje walizeczki i wyciągać aparaty fotograficzne.
Z troską malującą się na twarzy LaManche odsunął mankiet i spojrzał na zegarek.
– Ciężki dzień? – spytałam.
– Pięć sekcji zwłok. Doktor Ayers wyjechała.
– Jeśli wolisz wrócić do laboratorium, to ja tu chętnie zostanę.
– Tak chyba będzie najlepiej.
W razie gdyby znaleziono kolejne zwłoki. Ale nie było sensu mówić tego na głos.
Doświadczenie podpowiadało mi, że ten ranek będzie długi. Kiedy LaManche zniknął, zaczęłam się rozglądać za jakimś miejscem, gdzie mogłabym się rozgościć.
Dwa dni wcześniej przeczytałam artykuł na temat różnorodności fauny zamieszkującej sofy i kanapy. Wszy. Pluskwy. Pchły. Roztocze. Rozpadająca się sofa i tkwiące w niej robactwo absolutnie mi się nie podobały. Wolałam ławeczkę pod oknem.
Dwadzieścia minut później skończyłam zapisywanie swoich obserwacji. Gdy podniosłam wzrok, Demers rozprowadzał właśnie czarny proszek na piekarniku w kuchni. Sporadyczne błyski światła powiedziały mi, że Gioretti robi w łazience zdjęcia. Nigdzie nie było widać Ryana i Bédarda.
Wyjrzałam przez okno. Pomier stał oparty o drzewo i palił papierosa. Jeep Ryana przyłączył się do mojej mazdy oraz samochodu techników kryminalistycznych zaparkowanego tuż przy krawężniku. Tkwiły tam jeszcze dwa sedany. Na drzwiach od strony kierowcy jednego z nich widać było logo stacji CTV. Na drugim widniał napis Le Courrier de Saint-Hyacinthe.
Media zwęszyły krew.
Gdy okręciłam się z powrotem, deska pode mną lekko się zachybotała. Nachyliwszy się bliżej, zobaczyłam w niej pęknięcie biegnące wzdłuż ściany pod oknem.
Czy środkowa część ławeczki służy jako schowek? Odsunęłam się i kucnęłam, aby sprawdzić, co jest pod spodem.
Przód biegnącej poziomo deski wystawał nieco poza płaszczyznę. Używając długopisu, naparłam na nią od dołu. Deska uniosła się i spadła pod parapet.
Z mrocznego wnętrza doleciał mnie zapach kurzu i pleśni.
Zajrzałam w sam środek cienia.
I ujrzałam to, co tak bardzo bałam się zobaczyć.