Ryan dopadł kii w momencie, w którym kierowca zatrzasnął drzwi. Sięgnąwszy przez otwarte okno do wnętrza pojazdu, wyszarpnął kluczyki ze stacyjki.
Choć znajdowałam się dość daleko, usłyszałam głośne:
– Co jest, kurwa?
Bédard dobiegł w momencie, w którym Ryan pokazywał facetowi swoją odznakę.
– Co jest, kurwa?
Kierowca był anglojęzyczny. Z ograniczonym zasobem słów.
– Wychodzić! – Ryan szarpnął za klamkę.
– Co...
– Już!
Z samochodu wysunęły się stopy w sandałach, a za nimi wielkie ciało wieloryba.
Bédard sięgnął po swojego glocka, a Ryan okręcił Wieloryba wokół własnej osi, pchnął go na kię, rozstawił mu szeroko nogi i zrewidował go.
– Co jest? Może byś najpierw postawił mi kilka drinków?
Ryan nie uznał dowcipu za zabawny i nie roześmiał się.
W tylnej kieszeni dżinsów znajdował się płócienny portfel. Jako że podejrzany nie był uzbrojony, Ryan odsunął się od niego i zaczął sprawdzać zawartość portfela. Bédard nadal stał w rozkroku, w obu dłoniach trzymając pistolet wycelowany w Wieloryba.
– Odwróć się, ale rączki trzymaj nad głową.
Wieloryb uczynił, co mu kazano.
– Ralph Trees? – Ryan podniósł wzrok znad plastikowej karty, która – jak przypuszczałam – była prawem jazdy, i spojrzał na twarz jej właściciela.
Wieloryb stał, milcząc ponuro, z rękoma nad głową. Spod pach wystawały mu włosy, sięgając boków klatki piersiowej.
– Nazywasz się Ralph Trees?
Tamten wciąż się nie odzywał.
Ryan sięgnął za plecy i odpiął od paska kajdanki.
– Co jest, do cholery? – Wieloryb rozcapierzył potężne palce. – Okej, okej. Ale na imię mam Rocky, nie Ralph.
– Co tutaj robisz?
– A co wy tutaj robicie?
– Zabawny z ciebie facet, Rocky.
– A może byś kazał temu Brudnemu Harry’emu, żeby przestał do mnie mierzyć z armaty?
Ryan skinął głową Bédardowi. Kapral obniżył broń, ale nie schował jej do kabury.
Ryan odwrócił się do Treesa i pomachał jego prawem jazdy. Trees wymamrotał w odpowiedzi coś, czego nie dosłyszałam.
Podeszłam do owej trójki. W ogóle nie zwrócili na mnie uwagi.
Z bliska zauważyłam, że białka oczu Treesa pokryte są krwawą siateczką maleńkich czerwonych żyłek. Musiał mierzyć jakiś metr dziewięćdziesiąt dwa, ważył co najmniej sto sześćdziesiąt kilogramów. Między dolną wargą a podbródkiem miał wytatuowany odwrócony uśmiech wyszczerzonych zębów. Facet z klasą.
– Przyjechałem zobaczyć się z moją panią. To chyba nie zbrodnia.
– Popełniono morderstwo.
– O czym ty, kurwa, mówisz?
– Jak się nazywa twoja dziewczyna?
– To nie jest moja dziewczyna.
– Zaczynasz mnie naprawdę wkurzać, Rocky.
– Słuchaj, pieprzę ją, kiedy się napalę. Co nie znaczy, że posyłam jej czekoladki na walentynki.
Ryan tylko patrzył na niego.
– Alva Rodriguez. – Nabiegłe krwią oczy przeskakiwały z Ryana na Bédarda i z powrotem. – To o to chodzi? Ktoś wykończył Alvę?
– Kiedy ostatnio widziałeś panią Rodriguez albo z nią rozmawiałeś?
– Cholera, nie wiem. Dwa, trzy tygodnie temu.
– Wysil się bardziej.
– To już jest nękanie.
– Więc wnieś skargę.
Wzrok Treesa powędrował w moim kierunku.
– Co to za laska?
– Tu się skup.
– Wszystko to jakieś gówniane bzdury.
– Kiedy ostatni raz kontaktowałeś się z panią Rodriguez?
Na obliczu Treesa odbił się wyraźnie widoczny wysiłek myślowy. Jego rozbiegane oczy i pot u nasady włosów na głowie świadczyły, że był to akt iście brawurowy.
– Dwa tygodnie temu w czwartek. Nie, w środę. Wróciłem właśnie z wypadu do Calgary.
– Co robiłeś w Calgary?
– Szwagier zleca mi długie trasy za kółkiem.
– Gdzie jest teraz pani Rodriguez?
– Człowieku, mogę opuścić ręce?
– Nie.
– Skąd mam wiedzieć, do cholery? Nie spowiada mi się ze wszystkiego. Już mówiłem, wpadam, zabawiamy się, wracam do swoich spraw.
– Płacisz jej za te randki?
– Ja? Chyba se żartujesz. – Szyderczy uśmieszek na jego tłustej twarzy sprawił, że zapragnęłam wziąć gorący prysznic. – Przywożę dziwce butelczynę i jest wdzięczna. Wiesz, o co biega.
– Przywozisz jej też trochę koki?
– Tego towaru nie biorę. Łoję tylko gorzałę.
– Wiesz co, Rocky? Myślę, że mnie okłamujesz. Jak tak patrzę na ciebie, to myślę, że lubisz sobie strzelić w żyłę. A może nawet robisz w dilerce. Co byś powiedział, gdybym odholował ten twój śmieszny samochodzik?
– Nie możecie tego zrobić.
– Co pan o tym sądzi, kapralu Bédard? – Wzrok Ryana spoczywał na Treesie. – Możemy go odholować czy nie?
– Możemy.
Ryan podał prawo jazdy Bédardowi.
– Niech pan sprawdzi tego naszego kochasia i zobaczy, czy ma coś ciekawego w kartotece.
Bédard schował broń do kabury i ruszył w kierunku policyjnego radiowozu. Wprowadzał do systemu nazwisko podejrzanego, a my z Ryanem czekaliśmy w milczeniu. Jak wielu ludzi poddanych działaniu stresu, Trees poczuł potrzebę zagadania go.
– Słuchajcie, powiedziałem wszystko, co wiem. Serio. Alva i ja nie traciliśmy czasu na gadanie.
– Gdzie pracuje pani Rodriguez? – zapytał Ryan.
– Nie słuchacie mnie.
– Ma stałe dochody? Jak zarabia na czynsz?
Trees wzruszył ramionami; poruszyły się również jego uniesione w górę ręce.
– A może to ty sprowadziłeś ją na manowce, Rocky? Wrobiłeś ją w herę, więc zawsze ją masz pod ręką, kiedy przyjdzie ci ochota na szybki numerek? O takim interesie mówiłeś? Stręczysz więcej kobiet, oprócz tej Rodriguez?
– Gdzie tam. Troszczę się o nią. Alva nie jest specjalnie bystra.
Ryan zaczął zadawać kolejne pytania, jedno po drugim, zmieniając temat, żeby zdezorientować Treesa.
– Słyszałeś, żeby używała jakiegoś innego nazwiska niż Rodriguez?
Trees potrząsnął głową.
– Gdzie mieszkała, zanim się tu wprowadziła?
– Chyba jest Meksykanką, no nie? Czy kimś takim.
– Dlaczego tak sądzisz?
– Bo tak się nazywa. I miała też taki akcent. Nie francuski. Przypuszczam, że meksykański. Ale dla mnie to było bez różnicy.
– Wzruszające, że jesteś aż tak tolerancyjny.
Trees przewrócił oczami. Jego przedramiona tworzyły teraz coś w rodzaju dwóch liter V, zwisając bezwładnie poniżej uniesionych łokci.
– Jesteś ojcem tych dzieci?
– Że co?
– Pomogłeś jej pozabijać je?
– Co pozabijać?
– Podkręcałeś muzykę na całego, żeby zagłuszyć ich płacz?
– Czyś ty, kurwa, ocipiał?
– Albo może to ona sama załatwiła te dzieci, ponieważ jej coś obiecałeś?
Wzrok Treesa szybował od Ryana przeze mnie w kierunku jego samochodu, jak zapętlony. Zastanawiałam się, czy facet za chwilę nie zwieje.
– Troje, Rocky. Trzy noworodki. Obecnie zmierzają do prosektorium.
– Kompletnie ci odwaliło. Alva nie była w ciąży. Nie jest w ciąży. Gdzie ona w ogóle jest, do cholery? – Trees zapomniał o trzymaniu rąk w górze. Grzmotnął się obiema dłońmi w pierś. – Czego ode mnie chcecie?
– Podejrzewamy, że w niedzielę nad ranem pani Rodriguez urodziła dziecko – Ryan wskazał głową budynek mieszkalny, w którym spędziliśmy dotychczasową część dnia. – Jedno niemowlę znaleźliśmy pod umywalką w łazience. Dwoje innych ukryto pod sufitem.
– Jezu Chryste. Ja cież nie... – Wszelkie kolory odpłynęły z policzków Treesa, przez co jego nos pozostał niczym jaskrawy pal na dziobatej szarzyźnie twarzy. – Nie wiedziałem, że Alva była w ciąży.
– Skąd miałbyś to wiedzieć, Rocky? Przecież byłeś tylko jej oddanym stróżem i tak dalej.
– Alva jest przyciężkawa, rozumiecie. Nosi takie workowate, obszerne ciuchy. Wygląda jak jakiś cholerny namiot z nogami.
– Nie przejmuj się. Badanie DNA odpowie nam na wszystkie te kłopotliwe pytania o ojcostwo. Jeżeli to ty jesteś tatusiem, będziesz mógł zakupić kwiaty i złożyć je na grobach.
– To są jakieś pojebane bzdury.
– Dokąd mogła pojechać, Rocky?
– Słuchajcie, przecież cały czas mówię, że nie wiem, skąd pochodzi. Nie wiem, gdzie pojechała. Trzymałem z nią tylko, żeby...
– Taak. Prawdziwy romantyk z ciebie. Gdzie się poznaliście?
– W barze.
– Kiedy?
– Dwa, może trzy lata temu.
– Gdzie byłeś od soboty?
Trees rozjaśnił się, jakby dostrzegając dla siebie odrobinę nadziei.
– Miałem kurs do Kamloops. Możecie spytać mojego szwagra.
– Na pewno spytamy.
– Mogę coś wyjąć z samochodu?
Ryan skinął głową.
– Tylko bez żadnych kowbojskich zagrywek.
Trees nachylił się w kierunku tylnego siedzenia kii, spod pustego kartonu z nadrukiem KFC wyszarpnął jakieś papiery i podał je Ryanowi.
– To na wierzchu to ulotka reklamowa firmy mojego szwagra. A zielona kartka to moje zlecenie przewozowe. Sprawdźcie datę. Byłem wtedy w Kamloops.
Ryan przeczytał hasło na ulotce.
– „Masz coś tutaj? Chcesz to przewieźć tam? Przemieszczamy się szybko”. Czysta poezja.
Trees nie dostrzegł sarkazmu.
– No. Phil jest dobry w pisaniu i całym tym gównie.
– Phil wygląda jak skunks.
– Hej, nic nie może na to poradzić. Taki się już urodził.
Ryan przebiegł wzrokiem zlecenie przewozowe, a potem wręczył oba papiery mnie. Zaciekawiona jego komentarzem zerknęłam na ulotkę.
Radośnie wyglądający kierowca – przypuszczalnie Phil – siedział uśmiechnięty za kierownicą ciężarówki i machał ręką. Włosy miał proste i gładko zaczesane do tyłu. Od czoła w kierunku czubka głowy biegł biały kosmyk w kształcie półksiężyca.
Bédard przyłączył się do nas. Potrząsnął głową.
Ryan stanął na szeroko rozstawionych nogach i wpatrywał się w Treesa, jakby rozważając różne opcje. Po chwili powiedział:
– Zrobimy tak. Pojedziesz teraz z kapralem Bédardem. Podasz nam wszystkie swoje dane kontaktowe, a także namiary na szwagra i każdego, kto mógłby poświadczyć za twoją żałosną dupę. Umiesz chyba pisać, co, Rocky?
– Dowcipniś.
– A najlepiej się bawię, kiedy przeszukuję czyjś schowek w samochodzie.
– Okej, okej. – Wyciągnął dwie dłonie w pojednawczym geście.
– Podasz do protokołu wszystko, co wiesz o Alvie Rodriguez. Aż do ostatniego razu, włącznie z tym, że widziałeś ją idącą zrobić siusiu. Kapujesz?
Trees przytaknął.
Ryan spojrzał na mnie i uniósł brwi.
– Czy Alva ma psa albo kota? – spytałam.
– Psa.
– Jakiej rasy?
– Po prostu psa. – Gamoń wyglądał na pogubionego.
– Mały? Duży? Z długimi uszami? Brązowy? Biały?
– Mała szara szczekaczka. Sra, gdzie popadnie.
– Jak się wabi?
– Nie mam, kurwa, pojęcia.
– Gdyby Alva miała zamiar wyjechać, to zabrałaby psa ze sobą?
– Nie mam, kurwa, pojęcia.
Ryan rzucił mi pytające spojrzenie, ale zmilczał. Potem powiedział do Treesa:
– Jazda, Rocky. I naprawdę sięgnij głęboko do pamięci.
Kiedy Trees ruszył za Bédardem do radiowozu, Ryan odprowadził mnie do mojego auta.
– I co sądzisz? – spytałam.
– Facet nie potrafiłby znaleźć własnej dupy nawet za pomocą GPS-u. Mózg ma już zeżarty.
– Sądzisz, że bierze?
Ryan przybrał swój wyraz twarzy znany jako „weź nie żartuj”.
– Wydawało mi się, że był naprawdę zaskoczony, kiedy wspomniałeś o dzieciach.
– Może – zgodził się Ryan. – Ale i tak zamierzam dobrać się gnojkowi ostro do tyłka.
– Jakieś nowe informacje o Roberts?
– Demers wątpi, że udało mu się zebrać odciski palców, z którymi da się coś zrobić. Te, które zdjął, będą czasochłonne w obróbce. Jeśli Roberts nie figuruje w systemie, to jesteśmy w kropce. Za wszystkie media płacił właściciel budynku. Nie ma komputera. Żadnych śladów w dokumentach. Jeżeli mamuśka poszła w długą, trochę potrwa, zanim ją znajdziemy.
– A dzieci nam nie mogą pomóc.
Okazało się, że bardzo się myliłam.