Nazajutrz rano przez dwadzieścia minut kręciłam się po wąskich uliczkach Hochelaga-Maisonneuve, robotniczej dzielnicy o rzut beretem na wschód od centre-ville. Przejechałam obok domostw z żeliwnymi schodami od frontu, różnych sklepików z podstawowymi artykułami, jakiejś szkoły i małego parku. Nigdzie jednak nie było ani kawałka wolnego krawężnika, przy którym mogłabym zaparkować o godzinie ósmej rano w czerwcowy wtorek.
Dajcie spokój. Trzeba mieć ukończone studia z dziedziny budownictwa lądowego, żeby wiedzieć, jak i gdzie można w Montrealu legalnie parkować, a także szczęście, jakim dysponuje zwycięzca losowania totolotka, aby znaleźć na to odpowiednią ilość miejsca.
Po przejechaniu po raz piąty ulicy Parthenais mój mini cooper zatrzymał się pół przecznicy dalej. Ustawiłam się trochę z przodu, a następnie kręcąc kółkiem i klnąc okropnie, wcisnęłam moją mazdę w przerwę między pojazdami.
Zegar na desce rozdzielczej wskazywał 8:39. Świetnie. Poranna odprawa rozpocznie się za mniej więcej sześć minut.
Zabrałam z tylnego siedzenia laptop i torebkę, wysiadłam i przyjrzałam się swemu dziełu. Piętnaście centymetrów z przodu, dwadzieścia z tyłu. Nieźle.
Zadowolona z sukcesu ruszyłam w kierunku trzynastopiętrowej budowli ze szkła i stali, której nazwę zmieniono niedawno na Édifice Wilfrid-Derome, aby uhonorować w ten sposób sławnego pioniera kryminalistyki z Quebecu. Sławnego według tutejszych standardów. W kręgach medyków sądowych.
Pędząc przez chodnik, widziałam czarnego kolosa w kształcie litery T górującego nad całym kwartałem. W jakiś dziwny sposób ta ponura budowla fatalnie komponowała się z radośnie błękitnym niebem.
Starsi mieszkańcy miasta wciąż określają budynek Wilfrida-Derome’a akronimami QPP lub SQ. Osoby posługujące się językiem angielskim mówią Quebec Provincial Police – Policja Prowincji Quebec, a dla frankofonów to Sûreté du Quebec. Nie bez powodu. Przez dziesięciolecia służba ta okupowała większość kubatury budynku.
Ale – mówiąc z francuska – ów édifice zajmuje nie tylko policja. Na dwóch jego najwyższych piętrach mieści się Laboratoire de science judiciaires et de médicine légale, czyli laboratorium kryminalistyczne prowincji Quebec, gdzie prowadzi się również prace z zakresu medycyny sądowej. Na jedenastym działa Bureau du coroner. Pomieszczenia do przeprowadzania sekcji zwłok oraz kostnica ulokowane są w podziemiach. Hura, wszystko w jednym miejscu. Co pod wieloma względami ułatwia mi robotę, pod innymi natomiast utrudnia. Biuro Ryana mieści się zaledwie osiem pięter pod moim.
Przeciągnęłam kartę identyfikacyjną przez czytnik w holu głównym, potem w windzie, następnie u wejścia na dwunaste piętro, a w końcu przy szklanych drzwiach oddzielających skrzydło medycyny sądowej od całej reszty litery T. O godzinie ósmej czterdzieści pięć na korytarzu było stosunkowo spokojnie.
Mijając znajdujące się za szybami laboratoria mikrobiologii, histologii i patologii, widziałam mężczyzn i kobiety w białych strojach, pracujących przy mikrotomach, przy biurkach i zlewach. Kilkoro z nich pomachało albo bezgłośnie pozdrowiło mnie zza szklanej bariery. Odwzajemniłam ich bonjour i pospieszyłam do swojego biura; nie miałam ochoty na pogaduszki. Nie cierpię się spóźniać.
Ledwie zdołałam zrzucić z siebie laptop i schować torebkę, gdy na moim biurku zadzwonił telefon. LaManche niecierpliwił się, by rozpocząć już poranną odprawę.
Gdy weszłam do sali konferencyjnej, za stołem siedzieli tylko szef i jeden z patologów, Jean Pelletier. Obaj unieśli się do pozycji pośredniej między siadem i wyprostem, jak to czyni większość starszych mężczyzn, gdy do pokoju wchodzi kobieta.
LaManche zapytał o to, co działo się po jego wyjściu z mieszkania na Saint-Hyacinthe. Gdy pokrótce relacjonowałam wydarzenia, Pelletier przysłuchiwał się w milczeniu. Był drobnym, niskim mężczyzną o cienkich, siwych włosach, z workami pod oczyma rozmiaru młyńskich kół. Należał wprawdzie do podwładnych LaManche’a, ale pracował w laboratorium o pełną dekadę dłużej niż jego szef.
– Sekcję zwłok tego dziecka przeprowadzę natychmiast po zakończeniu naszego spotkania – zwrócił się do mnie LaManche swym idealnym francuskim, prosto z Sorbony. – Skoro z pozostałych niemowląt zostały właściwie tylko kości, jak wspomniałaś, to ich sprawę powierzam tobie.
Skinęłam głową. Wiedziałam, że tak się stanie.
Słysząc westchnienie Pelletiera, spojrzałam w jego stronę.
– To takie smutne – Pelletier bębnił palcami o blat stołu; dwa z nich nieodwracalnie zżółkły po pół wieku palenia papierosów marki Gauloises. – Bardzo, bardzo smutne.
W tej chwili do sali weszli Marcel Morin i Emily Santangelo. Kolejni patolodzy. Rozległy się liczne bonjour i comment ç a va. Rozdawszy kopie agendy na ten dzień, LaManche otworzył dyskusję i przydzielanie zadań.
W Longueuil znaleziono ciało trzydziestodziewięcioletniej kobiety, z głową owiniętą w worek, w jaki pakuje się ubrania w pralniach chemicznych. Podejrzewano upojenie alkoholowe.
Morze wyrzuciło zwłoki mężczyzny pod Pont des Îles na Île Saint-Hélène.
Czterdziestotrzyletnia kobieta została zatłuczona na śmierć przez męża podczas kłótni o telewizyjnego pilota. Czternastoletnia córka tej pary zadzwoniła na policję w Dorval.
Pewnego farmera, lat 84, zastrzelono w Saint-Augustin, w domu, który dzielił ze swoim osiemdziesięciodwuletnim bratem.
– Gdzie jest ten brat? – spytała Santangelo.
– Może mi odbiło, ale założę się, że SQ zadaje sobie teraz to samo pytanie. – Gdy Pelletier mówił, słychać było klekotanie jego protez zębowych.
Dzieciom z Saint-Hyacinthe nadano sygnatury akt LSJML: 49276, 49277 i 49278.
– Detektyw Ryan stara się zlokalizować miejsce pobytu matki? – LaManche powiedział to bardziej tonem twierdzącym niż pytającym.
– Tak – odparłam. – Ale nie ma punktu zaczepienia, dlatego to może trochę potrwać.
– Monsieur Ryan to człowiek wielu talentów. – Pelletier zachował kamienny wyraz twarzy, ale nie dałam się na to nabrać. Stary frant wiedział, że coś mnie kiedyś łączyło z Ryanem, i uwielbiał się drażnić. Nie dałam się sprowokować.
Santangelo dostała topielca i ofiarę z plastikowym workiem na głowie. Sprawę żony zatłuczonej na śmierć przydzielono Pelletierowi, a zastrzelonego staruszka Morinowi. Po rozdysponowaniu wszystkich zadań, na swój grafik LaManche ponanosił odpowiednie inicjały. Pe. Sa. Mo.
Literki „La” przypisano do sprawy o sygnaturze LSJML-49276, czyli noworodka znalezionego pod umywalką w łazience. Symbol „Br” umieszczono przy aktach spraw LSJML-49277 oraz LSJML-49278, to znaczy dzieci znalezionych pod oknem i na stryszku.
Po skończonej odprawie wróciłam do swojego gabinetu, z plastikowego pojemnika wyciągnęłam dwa formularze „Akt sprawy” i wpięłam je do dwóch segregatorów. Każde z nas używa różnej kolorystyki. Róż jest barwą Marka Bergerona, odontologa. Zieleń należy do Jeana Pelletiera. LaManche korzysta z czerwieni. Jasnożółte obwoluty oznaczają antropologa.
Gdy przekopywałam biurko w poszukiwaniu długopisu, zauważyłam na telefonie mrugające czerwone światełko.
I poczułam bardzo maleńkie motylki w brzuchu. Ryan?
Jezu, Brennan. To już skończone.
Opadłam na fotel, podniosłam słuchawkę i wprowadziwszy kod, weszłam na swoją skrzynkę głosową.
Dziennikarz z „Le Courrier de Saint-Hyacinthe”.
Dziennikarz z „Allô Police”.
Skasowawszy wiadomości, udałam się do damskiej szatni, przebrałam w kitel lekarski i ruszyłam w kierunku sekcji medycyny sądowej. Droga wiodła bocznym korytarzem biegnącym obok sekretariatu ku bibliotece. Tam znajdowała się winda, do której wstęp miały tylko osoby ze specjalnym upoważnieniem.
Gdy drzwi się otwarły, weszłam do środka i wcisnęłam guzik, każąc windzie zawieźć się do prosektorium. Były jeszcze tylko dwie inne możliwości: Bureau du coroner albo LSJML.
Na dole skręciłam najpierw w lewo, a potem w prawo, po czym stanęłam u drzwi w odcieniu błękitu, jaki widuje się na Santorynie, z napisem Entrée interdite. Wstęp wzbroniony. Przesunęłam swoją kartą identyfikatora przez czytnik i ruszyłam w głąb długiego, wąskiego korytarza ciągnącego się na przestrzał przez cały budynek.
Minęłam znajdującą się po lewej pracownię rentgenowską oraz cztery sale sekcyjne, trzy o pojedynczych stołach oraz jedną, w której stoły były dwa. Po prawej, tuż przy ścianie, ustawiono suszarki, na których wisiały wilgotne ubrania, stoliki z materiałem dowodowym oraz rzeczami osobistymi ofiar, znalezionymi przy zwłokach, komputery, a także rozmaite pojemniki i wózki na kółkach do transportowania próbek do laboratorium na wyższych piętrach.
Przez małe okienka w drzwiach zobaczyłam, że Santangelo i Morin rozpoczęli już swoje czynności w salach o numerach jeden i dwa. Każdemu z patologów towarzyszył fotograf policyjny oraz technik sekcyjny, czyli laborant medyczny.
Gilles Pomier i technik Roy Robitaille układali narzędzia w dużej sali sekcyjnej. Mieli asystować w pracy – odpowiednio – Pelletierowi i LaManche’owi.
Poszłam dalej do pomieszczenia numer cztery, wyposażonego w specjalny system wentylacyjny ułatwiający pracę nad rozkładającymi się i zmumifikowanymi zwłokami, topielcami oraz innymi źródłami aromatów. To właśnie moja działka.
Jak każda sala prosektorium, także czwórka miała podwójne drzwi prowadzące do specjalnej wnęki, w której znajdowały się lodówki na zwłoki. Zaprojektowano je tak, żeby jedno ciało mieściło się w jednej komorze chłodzącej.
Rzuciwszy podkładkę do pisania na kontuar, wyjęłam z jednej szuflady plastikowy fartuch, z drugiej maskę i rękawiczki, założyłam to wszystko na siebie i przepchnęłam się przez podwójne drzwi.
Kolejno odlicz.
Siedem białych karteczek.
Siedmiu tymczasowych mieszkańców.
Zlokalizowałam karteczki z moimi numerami. LSJML-49277 i LSJML-49278. Obie przypięte do tych samych drzwiczek.
Martwe dzieci wymagają bardzo niewiele miejsca, pomyślałam.
Na obu kartkach widniała ta sama smutna adnotacja. Ossements d’enfant. Kości niemowlęcia. Inconnu. Tożsamość nieznana.
Powracające obrazy. Kołyszę w ramionach Kevina. Boję się, żeby nie zgnieść tych jego kruchych kosteczek, żeby na mlecznobiałym ciele nie zostawić siniaków.
Stojąc w pobliżu zimnej nierdzewnej stali, nadal czułam lekkie niczym piórko ciało braciszka na mej piersi, słyszałam rytm jego delikatnego oddechu, przypomniałam sobie zapach jego potu i szamponu dla niemowląt.
Otrząśnij się, Brennan. Zajmij się swoją pracą.
Pociągnęłam za klamkę i otworzyłam drzwiczki. Ogarnął mnie powiew zimnego powietrza, przynosząc ze sobą odór zamrożonej śmierci.
Na przesuwanych noszach spoczywały dwa zwinięte worki na zwłoki, jeden przy drugim. Zwolniłam hamulec nożny i wyszarpnęłam nosze na zewnątrz.
Gdy znów przekroczyłam podwójne drzwi, Lisa układała właśnie potrzebne instrumentarium na kontuarze. Wspólnie manewrując noszami na kółkach, ustawiłyśmy je równolegle do stalowego stołu przymocowanego do podłogi na samym środku pomieszczenia.
– Brakuje dziś ludzi. – Lisa zwracała się do mnie zwykle po angielsku, chcąc ćwiczyć znajomość tego języka. – Jeden fotograf musi obsłużyć i nas, i doktora LaManche’a.
– Nie szkodzi. Same porobimy zdjęcia.
Lisa, kobieta po czterdziestce, pracowała jako asystentka sekcyjna od czasu ukończenia studium i otrzymania świadectwa kwalifikacji w wieku dziewiętnastu lat. Bystra i znająca się na rzeczy, o dłoniach sprawnych jak u chirurga, jest bez wątpienia najlepszym technikiem sekcyjnym w całym LSJML.
Lisa jest także ulubienicą wszystkich gliniarzy w Quebecu. Podejrzewam, że oprócz jej fachowości tudzież słonecznego usposobienia pewną w tym rolę odgrywają blond włosy i spory rozmiar stanika.
– Takie maleństwa – Lisa wpatrywała się w worki, a na jej twarzy malował się smutek.
– Zróbmy serię zdjęć, zanim je stamtąd wyjmiemy.
Gdy Lisa wypisywała kartę identyfikatora dla tej sprawy i sprawdzała aparat fotograficzny marki Nikon, ja wprowadziłam dane do pierwszego z przyniesionych formularzy.
Nazwisko: Inconnu. Data urodzenia: pusta. Sygnatura Laboratoire de science judiciaires et de médicine légale: 49277. Numer prosektoryjny: 589. Sygnatura śledztwa: 43729. Patolog: Pierre LaManche. Koroner: Jean-Claude Hubert. Oficer dochodzeniowy: Andrew Ryan. Section de crimes contre la personne, Sûreté du Québec.
Gdy wpisałam datę i zaczęłam wypełniać formularz dotyczący dziecka ze stryszku, Lisa zrobiła zdjęcia dwóch czarnych wzgórków. Następnie włożyła rękawiczki, z szuflady pod kontuarem wyciągnęła kawałek folii, rozłożyła ją na stole sekcyjnym i spojrzała pytająco na mnie.
– Rozepnij worki – powiedziałam.
Zrolowane ręczniki pozostawały w stanie, w jakim je zapamiętałam, jeden zielony, drugi żółty, oba upstrzone brązowymi plamami po płynach pośmiertnych. Lisa przeniosła je oburącz na stół. Robiłam notatki, ona – kolejne zdjęcia.
– Zaczniemy od maleństwa spod okna – wskazałam na żółte zawiniątko.
Koniuszkami palców Lisa delikatnie rozsunęła wierzchnią warstwę ręcznika. Następnie przekręciła zawiniątko na jeden bok, potem na drugi, i powoli odsłoniła jego zawartość.
Biomasa ludzkiego niemowlęcia jest bardzo skromna. Po śmierci niedobór tłuszczu w organizmie może prowadzić do mumifikacji, powstrzymując proces gnilny. Tak się właśnie stało w przypadku dziecka spod okna.
Jego maleńkie zwłoki były jakby sprasowane, główka opuszczona w dół, ręce i nogi zgięte i skrzyżowane ze sobą. Mięśnie, wiązadła klatki piersiowej, brzuch i kończyny okrywała wysuszona skóra, szczególnie napięta na delikatnej strukturze kostnej twarzy. W pustych oczodołach zgromadziły się bryłki przypominające pomarszczone winogrona.
Lisa sięgała właśnie po aparat fotograficzny, gdy w drzwiach pokazała się głowa Pomiera, który zwrócił się do mnie.
– Doktor LaManche ma jedno pytanie.
– Teraz? – spytałam z lekką irytacją.
Pomier skinął potakująco głową.
Choć bardzo chciało mi się już rozpocząć badanie, wiedziałam, że szef nigdy nie przerwałby moich czynności bez ważnego powodu.
– Porób zdjęcia pod różnymi kątami, ze zbliżenia i z perspektywy – poleciłam Lisie. – A potem pełen zestaw rentgenowskich.
– Kości będą na nich nachodzić na siebie. Nic na to nie poradzę.
– Wykonanie pomiarów na podstawie rentgena też może się okazać niemożliwie. Ale zrób, co w twojej mocy. Jeśli nie wrócę, zanim skończysz, rozwiń i sfotografuj drugie niemowlę. Gdybyś miała jakieś pytania, wiesz, gdzie mnie znaleźć.
Lisa skinęła głową.
– Chodźmy – odezwałam się do Pomiera.
Każde prosektorium odznacza się charakterystyczną mieszaniną zapachów, niekiedy ledwie uchwytną, czasami wręcz przygniatającą, lecz zawsze obecną. Zapachy te towarzyszą mi w życiu od tak dawna, że zdarza mi się czuć je we śnie.
Do najbardziej przejmujących odorów należą te wydawane przez zwłoki wyłowione z wody. Unoszący się w korytarzu smród ciała ofiary, którą zajmowała się Santangelo, tłumił wszelkie zapachy jakże często tu używanych środków do dezynfekcji i odwaniaczy.
Na drugim stole, w głębi sali, leżała zatłuczona na śmierć kobieta. Jej twarz była opuchnięta i zniekształcona, lewy bok zsiniał od plam opadowych, gdyż po śmierci krew osiada w dolnej części zwłok.
Robitaille przeglądał uważnie włosy kobiety, badając skórę czaszki centymetr po centymetrze. Pellettier podobnie sprawdzał palce u nóg.
LaManche i pani fotograf stali przy bliższym stole. Kobieta była bardzo wysoka i bardzo blada. Na tabliczce znajdującej się na jej koszuli widniało nazwisko S. Tanenbaum. Nie znałam jej.
W przeciwieństwie do trzeciej osoby w tym gronie. Andrew Ryana.
Gdy podeszłam bliżej, LaManche przycisnął prawą rękę niemowlęcia do boku, podniósł je całe i przyglądał się lewej części ciała. Nie wypowiedział żadnej uwagi, niczego nie zanotował.
Wiedziałam, o czym szef teraz myśli. Brak obrażeń świadczących o obronie. Oczywiście, że tak. Przecież noworodek jest zupełnie bezbronny, nie może podjąć żadnych działań, by ratować swe życie, a poza tym śmierć najwyraźniej nie nastąpiła w wyniku zadania ciosu. Nie mogło dojść nawet do reakcji odruchowej.
Jedna rzecz uderzyła mnie od razu. Wszyscy w tej sali pracowali w ciszy. Wymieniano uwagi szeptem, lecz tylko wtedy, gdy chciano o coś zapytać lub gdy udzielano instrukcji. Żadnych żarcików, żadnych zabawnych powiedzonek. Pozbawiony szacunku dla zmarłych humor, zwykle łagodzący napięcie na miejscu zbrodni lub podczas sekcji, tu nie miał wstępu.
Dziecko wyglądało całkowicie bezbronnie, leżąc nago na zimnej nierdzewnej stali.
– Temperance. Jesteś. Dziękuję. – Widoczne ponad maską oczy LaManche’a wyglądały na zmęczone i smutne. – Długość ciała noworodka: trzydzieści siedem centymetrów.
Zasada Haasego: jeśli mamy do czynienia z pięcioma ostatnimi miesiącami ciąży, długość płodu w centymetrach należy podzielić przez pięć, aby się dowiedzieć, w którym miesiącu ciąży była kobieta. Dokonałam szybkich obliczeń.
– Małe, jak na dziecko gotowe do narodzin – powiedziałam.
– Oui. Proszę dokonać pomiarów od czubka głowy do miednicy. Największa odległość guzów ciemieniowych. Wszystko zmierzyć. Tak się zastanawialiśmy z panem detektywem, z jaką dokładnością można ustalić wiek dziewczynki.
Zrozumiałam, czego chce LaManche. Uważa się, że płód zdolny jest do samodzielnego życia już w siódmym miesiącu ciąży. Jeśli przyjdzie na świat wcześniej, być może przeżyje, ale raczej nie bez pomocy medycznej.
– Chcecie wiedzieć, czy dziecko miało jakieś anomalie rozwojowe, w razie gdyby matka twierdziła, że było wcześniakiem lub przyszło na świat już martwe.
– Tak się zazwyczaj tłumaczą. Dziecko nie żyło, spanikowałam i ukryłam zwłoki. – Mięśnie szczęk Ryana napięły się, a potem rozluźniły. – Przy braku świadków albo zeznań, które temu zaprzeczają, sprawy tego rodzaju są cholernie trudne do ścigania.
Zamyśliłam się na chwilę.
– Nie przyjrzałam się jeszcze temu dziecku spod sufitu, ale to znalezione pod oknem jest zmumifikowane i poskręcane. Tkanki są tak mocno sprasowane, że trudno będzie usunąć je z kości bez uszkodzeń. Standardowe prześwietlenie rentgenowskie ma w tym wypadku ograniczony sens, ponieważ kości i tkanki miękkie ściśle przylegają do siebie. Moim zdaniem najlepszą metodą badania zmumifikowanych szczątków jest wykonanie MSCT.
Cztery puste spojrzenia.
– Wielonarządowa spiralna tomografia komputerowa. Proponuję zastosować ją także w przypadku tego niemowlęcia. Dzięki niej będę mogła zmierzyć i obejrzeć szkielet, mimo jego scalenia z tkanką miękką. Wielką zaletą MSCT jest to, że daje obrazowanie izometryczne, a jednocześnie nie niszczy zwłok. Mogę zmierzyć kości długie w technice dwuwymiarowej i bezpośrednio poznać ich długość anatomiczną, bez konieczności uciekania się do współczynnika korygującego. Po obejrzeniu skanów można przystąpić do zwykłej procedury autopsyjnej.
Kiedy mówiłam, mój wzrok błądził po maleńkim ciele dziewczynki na stole. Zwłoki zostały już oczyszczone, ale jeszcze nie spryskano ich wodą.
– Nie zaszkodzi zapytać – LaManche spojrzał na Pomiera. – Personel szpitala Saint Mary’s już kiedyś okazał nam pomoc. Zadzwoń do nich na radiologię. Zobacz, czy pozwolą nam skorzystać z tego tomografu.
Spiesząc wykonać polecenie, Pomier obrócił się zbyt szybko. Jego but uderzył w podstawę ruchomej lampy ustawionej przy końcu stołu. Stojak zachwiał się. Ryan złapał i unieruchomił długie ramię wysięgnika z halogenową żarówką.
W błysku światła wywołanym tym ruchem moje oczy wychwyciły coś, czego mózg jeszcze nie potrafił zanalizować.
Co to takiego?
– Podnieś lampę jeszcze raz – powiedziałam, nachylając się nisko nad niemowlęciem.
Ryan zrobił to.
Tak. No właśnie. Tutaj, w miejscu, w którym prawe ramię styka się z krzywizną szyi. Nie tyle plamka, co brak jaskrawości skóry, mdłe odbarwienie na tle całej reszty.
Kilka szarych komórek w moim mózgu podsunęło mi pewną myśl.
Z tlącą się we mnie odrobiną nadziei podeszłam do kontuaru, wzięłam szkło powiększające i przyjrzałam się plamce w powiększeniu.
– Popatrzcie na to – powiedziałam.