– Câlisse[2] – wyszeptał LaManche.

– Podejrzewasz, że to odcisk palca – Ryan powiedział to tak obojętnym tonem, że nie wiedziałam, czy wyraża w ten sposób swoje wątpliwości, czy po prostu stara się być obiektywny.

– ALS? – zapytał Pomier.

– Poproszę – odparłam.

– Przyniosę proszek – rzuciła Tanenbaum.

Oboje technicy wyszli, lecz niebawem wrócili. Pomier niósł okulary oraz czarną skrzynkę z rączką u góry i giętkim prętem wystającym z jednego końca. Tanenbaum miała ze sobą zestaw do pobierania odcisków palców.

– Można na chwilę zgasić światła? – zawołałam do Pelletiera.

– Nie ma sprawy. Będzie jak w ciemni rentgenowskiej, szanowna pani.

Gdy wskazałam interesujący nas obszar na ciele dziecka, Tanenbaum rozprowadziła na jego szyi jasnopomarańczowy proszek.

Tymczasem Pomier podłączał aparat o nazwie CrimeScope CS-16-500, oświetlacz kryminalistyczny zdolny modulować zakresy fal świetlnych o długości pomiędzy podczerwienią a ultrafioletem. Kiedy skończył, rozdał wszystkim zabarwione na pomarańczowo plastikowe okulary. Włożyliśmy je wszyscy: LaManche, Ryan, Tanenbaum i ja.

– Gotowi? – zapytał Pomier.

LaManche skinął głową.

Pomier pogasił oświetlenie górne, naciągnął na oczy gogle, odpowiednio przekręcił potencjometry na swym CrimeScopie, a następnie ustawił giętki pręt nad ciałem dziecka.

Promień światła przesuwał się powoli, począwszy od jego małych bladych stópek. Wnikał w każdą fałdkę kształtnych paluszków, kolan, pachwiny, brzucha. Zajrzał w zagłębienie pępka, z którego wystawał pomarszczony fragment pępowiny.

Tu i ówdzie widać było jakieś nitki, jakby żarzące się białe druciki. Włoski? Włókna? Mogą okazać się przydatne, a może wcale nie. Wyskubywałam każdy drucik i umieszczałam w plastikowej fiolce.

Wreszcie promień omiótł łagodną krzywiznę w miejscu, w którym prawe ramię dziecka spotykało się z szyją. Pomier przekręcił jedną z gałek, żeby ustawić aparat w dolnej części spektrum zieleni, po czym powoli zwiększał długość fali świetlnej.

I zobaczyliśmy to. Owal składający się z koncentrycznie biegnących pętli i zwojów.

Wszyscy pochyliliśmy się niżej.

Bonjour – odezwał się w ciemności Pomier.

– Niech mnie diabli.

Głos Ryana tuż przy mym uchu uświadomił mi, że docierają do mnie nie tylko zapachy typowe dla prosektorium. Woda kolońska Bay Rum, krochmalona bawełna, nutka męskiego potu.

Poczułam się trochę skrępowana. Wyprostowałam się.

– Ze względu na miękkość i znaczny stopień zwłóknienia skóry łatwiej zauważyć coś takiego u dziecka niż u osoby dorosłej – powiedziałam rzeczowo.

Usłyszałam grzechot i zrozumiałam, że Tanenbaum umieszcza na obiektywie swego cyfrowego aparatu pomarańczowy filtr. Musieliśmy cierpliwie zaczekać, aż skończy robić długą serię zdjęć. Kolejna sekwencja dźwięków podpowiedziała mi, że używa teraz samoprzylepnej folii daktyloskopijnej, żeby przenieść odcisk.

Je l’ai – powiedziała po kilku chwilach. – Mam.

Pracowaliśmy jeszcze przez pół godziny, ale nie znaleźliśmy już niczego interesującego. Mimo to wszyscy czuliśmy diabelne podniecenie.

Pomier włączył światła, a następnie wyruszył do szpitala St. Mary’s z pytaniem, czy pozwolą nam skorzystać z tomografu.

Tanenbaum pospieszyła przepuścić nasze znalezisko przez CPIC, czyli Centrum Informacyjne Policji Kanadyjskiej. Podobnie jak w przypadku amerykańskiego AFIS – Systemu Automatycznej Identyfikacji Daktyloskopijnej – CPIC funkcjonuje jako baza danych zawierająca odciski palców oraz inne informacje o istotnym znaczeniu dla prowadzonych przez policję śledztw.

LaManche wrócił do szczegółowego badania zwłok niemowlęcia. Ryan udał się na swoje piętro, żeby sprawdzić, czy nie napłynęły jakieś odpowiedzi na jego zapytania dotyczące Amy Roberts/Almy Rogers/Alvy Rodriguez oraz Ralpha Treesa.

Kiedy wróciłam do sali sekcyjnej numer cztery, Lisa skończyła już fotografować zarówno LSJML-49277, jak i LSJML-49278. Powkładała również zdjęcia rentgenowskie pierwszego z wymienionych dzieci do wyświetlarek ustawionych wokół całej sali.

Przechodziłam od jednej błony do drugiej pełna pesymizmu. I miałam rację. Dziecko spod okna było tak mocno obkurczone, że jego kosteczki nachodzące na siebie bardzo utrudniały wszelkie miarodajne badanie, a pomiary czyniły wręcz niemożliwymi. Sfrustrowana podeszłam do stołu, na którym szczątki dziecka LSJML-49278 leżały teraz na rozwiniętym ręczniku, tuż obok maleństwa spod okna.

Dziecko ze stryszku zostało zredukowane do szkieletu i wyschłych fragmentów tkanki łącznej. Lisa poukładała niektóre kości tak, żeby uformowały miniaturowego człowieka. Jednak ich większość leżała razem, po jednej stronie brudnawej, zielonej tkaniny frotté.

Nie zdziwił mnie fakt, że Lisie nie udało się zidentyfikować pozostałych elementów szkieletu. U noworodków kości czaszki nie są jeszcze w pełni ukształtowane i spojone ze sobą. Łuki kręgowe pozostają oddzielone od maleńkich dysków. Obie połówki miednicy składają się z trzech niepołączonych fragmentów. Kości długie to amorficzne trzonki, bez wszystkich anatomicznych detali i bez powierzchni stawowej, niezróżnicowane jeszcze na kość udową, kość piszczelową, strzałkową, ramienną, promieniową i łokciową. Podobnie jest w przypadku maleńkich kosteczek rąk i stóp.

Cokolwiek by mówić: większość ludzi nie rozpoznałaby, że to szkielet płodu, nawet gdyby spadł im na głowę. Nawet dla osób zaznajomionych z osteologią prenatalną zaklasyfikowanie poszczególnych elementów byłoby trudne.

Spojrzałam na zegar. Zbliżała się już jedenasta.

– To trochę potrwa – powiedziałam do Lisy. – Jeśli masz jakieś sprawy do załatwienia, mogę popracować sama.

Wyglądała na niezdecydowaną, ale po chwili odparła:

– Zadzwoń, gdybyś mnie potrzebowała.

Zaczęłam od ułożenia czaszki w taki sposób, że przypominała rozczłonkowany kwiat róży. Część czołowa, ciemieniowa, klinowa, skroniowa i potyliczna. Układając je po kolei, analizowałam detale.

Kość potyliczna tworzy tył i podstawę czaszki. U płodu składa się z czterech kawałków. Górny, zaokrąglony, to pars squama. Pod nim znajdują się podwójna pars lateralis oraz pojedyncza pars basilaris, otaczające otwór wielki, czyli ten, przez który rdzeń kręgowy łączy się z mózgiem.

Za pomocą suwmiarki zmierzyłam solidniejszą pars basilaris. Była szersza niż dłuższa; na tej podstawie doszłam do wniosku, że wiek płodu musiał przekraczać siedem miesięcy.

Na obu końcach lewej pars lateralis umieściłam igły i spojrzałam na wskaźnik. Kość była dłuższa niż pars basilaris. Fakt ten kazał mi ustalić wiek płodu na co najmniej osiem miesięcy.

Wybrałam płaską kość skroniową, o ząbkowanych krawędziach, która wypełniała prawą stronę czaszki dziecka. Delikatny krąg kostny, tak zwany pierścień bębenkowy, łączył się z otworem zwanym kanałem słuchowym.

Fakt ten podnosił wiek płodu do dziewięciu miesięcy.

Następnie przeszłam do identyfikowania kości twarzoczaszki. Szczęka górna i kości: jarzmowa, sitowa, nosowa, podniebienna, małe poskręcane małżowiny wewnątrz nosa. Żuchwa.

Aż do roku po przyjściu dziecka na świat jego dolna szczęka pozostaje podzielona wewnętrznie w linii pośrodkowej. Gdy badałam część lewą i prawą, zauważyłam w głębi zębodołów kształtujące się maleńkie zaczątki uzębienia. Nic dziwnego. Zawiązki zębowe pojawiają się między dziewiątym a jedenastym tygodniem ciąży. Widziałam nawet częściowo ukształtowane koronki. Trzeba byłoby jednak wykonać zdjęcia rentgenowskie, żeby właściwie ocenić stopień rozwoju uzębienia.

Pracowałam dalej: rozłożyłam na stole resztę szkieletu i zmierzyłam kości ramion i nóg, porównując otrzymane wartości ze standaryzowaną skalą. Wyniki potwierdzały wnioski co do wieku płodu wyciągnięte podczas analizy kości czaszki.

Zadowolona, że zdobyłam tę wiedzę, zaczęłam usuwać wysuszoną tkankę łączną z każdej maleńkiej kości.

Około południa wpadł do mnie Pomier z informacją, że szpital St. Mary’s udostępni nam tomograf jeszcze dzisiaj wieczorem, po dwudziestej pierwszej. Radiolog nazwiskiem Leclerc będzie czekał w szpitalnym holu. Doktor Leclerc bardzo prosi jednak o dyskrecję. Żywi pacjenci. Martwe dzieci. Byłam tego samego zdania.

Lisa zaglądała co pół godziny. Za każdym razem mówiłam jej, że praca solo idzie mi świetnie.

Co było prawdą. Nie ufałam kłębiącym się we mnie emocjom. Wspomnienia o Kevinie. Dręczące współczucie dla tych maleństw. Wściekłość na kobietę, która je zabiła. Wolałam pozostać sama.

Około trzynastej skończyłam oczyszczanie kości. Burczało mi w brzuchu, w skroniach czaił się ból głowy. Wiedziałam, że powinnam zrobić sobie przerwę na lunch. Ale nie mogłam. Czułam jakiś przymus, żeby dowiedzieć się jak najwięcej, zanim znów umieszczę te niemowlęta w zimnej, ciemnej chłodziarce.

Ustawiłam sobie stołek przy mikroskopie stereoskopowym i zaczęłam mozolny i drobiazgowy proces polegający na oglądaniu kości pod powiększeniem. Milimetr po milimetrze analizowałam każdy ich trzon, przynasadę, nasadę, bruzdę, otwór, szew i dołek, szukając jakichś oznak choroby, zniekształceń czy urazów.

Parę minut po piętnastej zgłosił się Ryan z meldunkiem, że Ralph „Rocky” Trees nie figuruje w kartotekach osób dorosłych, ale ma na koncie młodzieńcze wyskoki. Dostęp do tych danych był zamknięty, mimo to Ryan wnioskował o przejrzenie akt.

Zeznania Rocky’ego zostały sprawdzone. Faktycznie, od czasu do czasu robił jakiś kurs dla swojego szwagra, Philippe’a „Phila” Fasta. Szwagier był właścicielem niewielkiej firmy posiadającej dwie ciężarówki i magazyn. Trees przebywał poza Saint-Hyacinthe od wtorku rano do niedzieli po południu. Phil żachnął się tylko, słysząc, że Rocky ma jakąś dziewczynę.

To było wszystko. Żadnego pozdrowienia. Żadnego „jak się dzisiaj masz”. Żadnego pożegnania.

O szesnastej czterdzieści przelewało mi się w żołądku od kwasów trawiennych, głowę miałam jak globus, a całe plecy jakby objęte ogniem. Ale zakończyłam badanie. Niestety, do formularza mogłam wpisać dość skąpe dane.

Płeć: nieznana.

Według niektórych studiów kształt szczęki albo miednicy, a także różnice w wielkości kości przyczaszkowych mogą wskazywać na płeć płodu lub noworodka. Nie jestem do tego przekonana.

Rasa: nieznana.

Szeroka i płytka nasada nosa oraz szerokie kości policzkowe wskazywały na pochodzenie pozaeuropejskie, mimo to jednoznaczne ustalenie rasy było niemożliwe.

Wady wrodzone: brak.

Patologie: brak.

Urazy: brak.

Wiek: w pełni ukształtowany płód.

Tak mało do powiedzenia. Takie króciutkie życie.

Byłam już bardzo zdołowana, ale mój nastrój jeszcze się pogorszył.

Zamiast zadzwonić po Lisę lub Tanenbaum, ostatnią serię zdjęć zrobiłam sama. Potem pozbierałam wszystkie kosteczki do małego plastikowego pojemnika i na jego pokrywce oraz ściance bocznej napisałam: LSJML-49278.

Poruszając się, jakbym była robotem, ułożyłam pojemnik na ruchomych noszach i przepchnęłam je przez podwójne drzwi prowadzące do kostnicy.

– Żegnaj, maleństwo – powiedziałam miękko, gdy pokrywa chłodziarki się zatrzasnęła.

Owijałam właśnie szczątki LSJML-49277 w grubą wyściełaną folię, kiedy rozdzwonił się telefon na biurku. Nie miałam najmniejszej ochoty na pogawędki, a nawet na szczerą rozmowę, więc go zignorowałam.

Umieściłam dziecko spod okna w sześciennym plastikowym pojemniku, upchnęłam w środku jeszcze trochę grubej folii i zaznaczyłam na nim numer sprawy. Następnie wypełniłam i podpisałam formularz przekazania materiału dowodowego. Ponieważ zmumifikowane niemowlę musiało wyjść z prosektorium razem ze mną, kuratelę miało zapewnioną.

Skończywszy pracę nad szczątkami, zabrałam się za ręczniki.

Podobnie jak fragmenty tkanki łącznej, które pobrałam od dziecka z szafki łazienkowej – zajmował się nim teraz LaManche – ręczniki zostaną przekazane ludziom zajmującym się analizą włosów i włókien, a być może także specjalistom od materiałów biologicznych i DNA. I znów: może okaże się to przydatne, a może nie.

Ręcznik spod sufitu zamknęłam w szczelnym opakowaniu na dowody rzeczowe, zapisałam stosowne informacje na nalepce i umieściłam je na skraju kontuaru.

Gdy podnosiłam ręcznik, w który owinięte było dziecko z podokiennej ławeczki, coś z niego wypadło i poleciało na podłogę, wydając odgłos podobny do lądującej poduszki. Zaciekawiona podniosłam to coś.

Trzymałam w palcach, odzianych w gumowe rękawice, niewielki aksamitny woreczek zamykany na troczki. Otworzyłam go. W środku znajdował się jakby gruboziarnisty żwir. Wysypałam go trochę na swoją dłoń. Rzuciło mi się w oczy kilka zielonych kamyków długości najwyżej dwóch centymetrów.

– Ładna historia. No, teraz to na pewno sprawa pójdzie gładko. – Mój sarkazm nie został doceniony, gdyż byłam w pomieszczeniu sama.

Porobiwszy kilka zdjęć, umieściłam znalezisko w fiolce, a następnie włożyłam ją do drugiego opakowania na dowody rzeczowe, wraz z żółtym ręcznikiem. Potem zadzwoniłam do Lisy.

Brak odpowiedzi.

Spojrzałam na zegar. Dziesięć po szóstej. Oczywiście, że już poszła. Wszyscy poszli.

Czując się tak, jakbym miała ciężar masy atomowej uranu, zaniosłam pojemnik ze szczątkami dziecka spod okna do wnęki z chłodziarkami przylegającej do sali sekcyjnej numer trzy i położyłam go na ruchomych noszach obok maleństwa znalezionego w szafce łazienkowej, które – już zapakowane – spoczywało w osobnym pojemniku. Potem powlokłam się do windy.

W podziemiach nie było nikogo. Tak samo na dwunastym piętrze. Budynek dźwięczał tą upiorną ciszą, jaka panuje po godzinach pracy w miejscach opuszczonych przez ludzi.

Gdy znalazłam się przy swoim biurku, zostawiłam Lisie wiadomość telefoniczną z prośbą, żeby przekazała pojemniki z ręcznikami do sekcji traseologii. Odłożyłam słuchawkę i w tym momencie mój wzrok spoczął na bezmiarze rozpościerającym się przede mną.

Z dwunastego piętra widziałam dachy bloków mieszkalnych, wieże kościołów, niewielkie skrawki zieleni ogrodów. Maison de Radio-Canada wznosił się w oddali jak gigantyczny ceglany cylinder przy boulevard René-Lévesque. Za nim toczyła swe wody Rzeka Świętego Wawrzyńca, szara i odpychająca nawet w czerwcu.

Za czarnymi dźwigarami mostu Champlaina drapacze chmur w centre-ville odcinały się ostro od letniego nieba, na które spływały pierwsze oznaki wieczoru. Rozpoznałam Place Ville Marie, Complexe Desjardins, Centre Mont-Royal, Marriott Château Champlain.

Ulice, na których tego ranka szukałam miejsca do zaparkowania, zapchane były pojazdami. Ojcowie i matki powracający na swoje przedmieścia, żeby zjeść kolację albo odrobić z dziećmi zadanie domowe, kochankowie spieszący się na wieczorne schadzki, pracownicy nocnej zmiany wlokący się odbić kartę zegarową, jakby tym sposobem mieli zamiar zatrzymać czas.

Ileż to razy wspólnie z Ryanem opuszczaliśmy budynek Wilfrida-Derome’a, dyskutując o ofiarach, podejrzanych, o różnych aspektach różnych spraw. Nie potrafię rozmawiać o problemach zawodowych z bliskimi mi ludźmi, którzy nie pracują razem ze mną – z Pete’em, z Katy, Harrym, a także moją najlepszą przyjaciółką Anne. Nie mogę im mówić o tym, co zobaczyłam w kontenerze na śmieci albo zagrzebane w płytkim grobie. Nie mogę im opisywać zakrzepłej krwi, wzdętych zwłok, wijących się robaków. Brakowało mi kogoś, z kim mogłabym o tym porozmawiać, kogoś, kto by rozumiał. To Ryan utrzymywał mnie w równowadze. Sprawiał, że jeszcze mi się chciało.

Dziwił mnie obecny chłód Ryana. Owszem, zawsze wykonywaliśmy wokół naszych emocji coś w rodzaju tańca, zachowując najgłębiej skrywane uczucia tylko dla siebie. Nawet w dobrych czasach.

To ta rzeź niewiniątek tak nim wstrząsnęła. Kobiety. Dzieci. Ludzie starsi. Znałam to. Ale jego obecny stan wydawał mi się trochę inny. Tu chodziło nie tylko o mnie. Nie tylko o martwe dzieci.

A zresztą sam mi powie, kiedy będzie gotowy. Albo i nie.

Przebierając się do wyjścia, zdecydowałam się zjeść kolację w domu, a potem udać się do szpitala St. Mary’s.

I nagle sobie przypomniałam.

– Niech to diabli.

Nie cierpię robić zakupów spożywczych. To irracjonalne, ale tak już mam. Gotowa jestem uciec się do każdej wymówki, żeby tylko nie pójść do supermarketu. A potem sama jestem sobie winna. Na przykład dzisiaj. Od przyjazdu do Montrealu, czyli od przedwczoraj, nie zrobiłam żadnych zakupów żywnościowych.

Wrzuciłam zabrudzony fartuch do pojemnika na odpady medyczne. Wtedy naszła mnie kolejna myśl, tylko pogłębiając mą melancholię.

Kiedy wyjeżdżałam z Charlotte, Birdie dochodził do siebie po przebytym zakażeniu dróg moczowych. Wiedząc, że nie cierpi latania, i czując, iż podróż mogłaby narazić na szwank jego maleńki pęcherz, zostawiłam go na południu Stanów. Kot nie protestował.

Mrożonka na kolację. W samotności.

Idąc korytarzem, czułam, że mój nastrój jest więcej niż fatalny. Rozważałam właśnie ewentualność kupienia czegoś na wynos, gdy nagle przez jedno z okien zauważyłam w moim laboratorium jakąś postać.

Zamarłam. A potem ją poznałam.

Ryan. Wybiera jakiś numer na swojej komórce.

O osiemnastej trzydzieści? Co jest grane, u diabła?

Ryan odwrócił się, kiedy otworzyłam drzwi. Uprzedził mnie, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.

– Mamy ją.

– Amy Roberts i tak dalej?

Skinął potakująco głową.

– I?

– Nie uwierzysz.



[2] Przekleństwo używane we francuskojęzycznym Quebecu (przyp. tłum.).