– Naprawdę nazywa się Annaliese Ruben. Dwa razy przymykano ją za prostytucję, najpierw w dwa tysiące piątym, a potem w dwa tysiące ósmym roku. Oba areszty w Edmonton. Za pierwszym razem zwolniona warunkowo. Za drugim – nie stawiła się na rozprawę.
Ryan wręczył mi trzy zadrukowane kartki.
Na pierwszej znajdował się wynik analizy daktyloskopijnej. Darowałam sobie część dotyczącą punktów zbieżnych linii papilarnych i przebiegłam szybko wzrokiem po opisie wyglądu fizycznego. Annaliese Ruben miała czarne włosy, piwne oczy, mierzyła 152 centymetry wzrostu i ważyła 88 kilogramów.
Druga kartka zawierała dane na temat kryminalnej przeszłości Ruben. Na trzeciej widniało najświeższe zdjęcie policyjne, odnalezione dzięki systemowi identyfikacji daktyloskopijnej. Widać na nim było kobietę o twarzy okrągłej niczym księżyc w pełni i ciemnych, splątanych włosach, które dramatycznie domagały się szczotki.
Oddałam Ryanowi papiery.
– Może mieć nadczynność tarczycy.
– Taak?
– Wytrzeszczone oczy. Być może to tylko kwestia oświetlenia. Policyjne fotki raczej nie eksponują tego, co w człowieku najpiękniejsze.
– Policja z Edmonton twierdzi, że pod adresem, który Ruben podała przy drugim aresztowaniu, znajduje się opustoszały magazyn. Nie mogą jej namierzyć od dwa tysiące ósmego roku i nie mają pojęcia, gdzie obecnie przebywa.
Ryan schował swojego iPhone’a do kieszeni i oparł ręce na biodrach. W jego ruchach była jakaś sztywność, a w linii ramion i szczęki rysowało się napięcie. Znane mi sygnały. Ta sprawa mocno na niego oddziaływała.
Ale było w tym coś więcej. Twardy wyraz oczu Ryana, którego wcześniej nie widywałam.
Chciałam zapytać, czy dzieje się coś złego, powiedzieć, że jestem, gdyby chciał pogadać. Ale tego nie zrobiłam. Po prostu czekałam.
– Mówi ci coś nazwa Projekt KARE? – Ryan przeliterował akronim.
– Czy to nie jakaś jednostka specjalna Kanadyjskiej Konnej, mająca prowadzić dochodzenia w sprawach śmierci i zaginięć kobiet w Edmonton i okolicach? Z tego co słyszałam, trochę ich było.
– „Trochę” to mało powiedziane. Ale tak, co do istoty rzeczy masz rację. Mogą przymknąć każdego, na kogo padnie choć cień podejrzenia, że ponosi odpowiedzialność za morderstwo osoby z GPRZ.
– Grupy podwyższonego ryzyka zaginięcia.
– Tak. – Ryan cały czas starannie modulował ton głosu.
– Czyli ludzie zamieszani w prostytucję i narkotyki. – Już czułam, do czego zmierza.
– Tak.
– Annaliese Ruben znajduje się na liście Projektu KARE – domyśliłam się.
– Od dwa tysiące dziewiątego roku.
– Kto zgłosił jej zaginięcie?
– Inna prostytutka.
To mnie zaskoczyło.
– Pracownice przemysłu seksualnego zwykle trzymają się jak najdalej od glin.
– No pewnie. Tylko że dziwki w Edmonton kompletnie zbzikowały.
– Ale chyba kogoś aresztowano w związku z tymi zabójstwami?
– Niejakiego Thomasa Sveklę. Prawdziwy okaz. Oskarżony o popełnienie dwóch morderstw, skazany za jedno. – Ryan potrząsnął z niesmakiem głową. – Upchnął swoją ofiarę do torby sportowej i przewiózł ją z miasteczka High Level w stanie Alberta do Fort Saskatchewan.
– Przynajmniej go złapano.
– Podobno sprawców było więcej niż jeden.
– Więc drapieżca wciąż przebywa na wolności.
– Taak. Drapieżca albo drapieżcy.
W oczach Ryana widziałam mrok i niepokój. Ich błękit był tak intensywny, że niemal nierealny.
– Ale jeśli to Annaliese Ruben była kobietą, która w ostatnią niedzielę urodziła dziecko, to najwyraźniej żyje – powiedziałam.
– I morduje niemowlęta.
– Tego nie wiemy.
– Kto, jak nie matka, mógł zabić trzy noworodki w trzech różnych okresach? I dlaczego zniknęła?
– Jaki będzie twój kolejny ruch?
– Pokażę tę policyjną fotkę Ralphowi Treesowi. Przekonamy się, czy Annaliese Ruben to Amy Roberts/Alma Rogers/Alva Rodriguez.
– A wtedy?
– Wtedy znajdę babę i zamknę ją w ciupie.
Zadowoliłam się pad thaiem z knajpki o nazwie Bangkok w Le Faubourgu, na rue Sainte-Catherine. Kolejka oczekujących była krótka, a ja nie miałam zbyt wiele czasu.
Szpital St. Mary’s zaczął swój żywot w roku 1924 jako placówka z czterdziestoma pięcioma łóżkami. Mieścił się w Shaughnessy House, w którym obecnie ma siedzibę Kanadyjskie Centrum Architektury. Dekadę później ośrodek przeniósł się na aleję Lacombe w dzielnicy Côte-des-Neiges, po przeciwnej stronie góry dzielącej ją od centre-ville. Dziś jest to szacowna instytucja o wielokierunkowej działalności, oferująca pacjentom 316 łóżek oraz personel zajmujący się pracą naukowo-badawczą i dydaktyczną.
Le stationnement, czyli próba zaparkowania samochodu, stanowiła powtórkę tej sprzed dwunastu godzin. Dziesięć minut przed dwudziestą pierwszą znalazłam wreszcie miejsce na rue Jean-Brillant. Wcisnęłam się w nie, chwyciłam swoje rzeczy i zwiałam.
Okolica tętniła życiem, co było dość zaskakujące o tej porze we wtorek. Samochody tłoczyły się na jezdniach, zdyszani piesi przemykali po chodnikach, zakupowicze nieśli foliowe torby z żywnością, a ludzie, którzy odwiedzali kogoś w szpitalu, wracali do domu z pustymi rękami; widać też było sporo niezamożnych studentów z Université de Montréal i Collège Notre-Dame.
Szpital St. Mary’s nie należy do klejnotów architektonicznych Quebecu. Gmach główny to wielopoziomowe pudło z betonu i cegły, z niby-zamkową wieżyczką wystrzeliwującą w górę z części centralnej. Wybrałam najkrótszą drogę do wejścia i przez szklane drzwi wniknęłam do środka.
Hol był prawie opustoszały. Siedział w nim tylko jakiś starszy mężczyzna z nogami wyciągniętymi do przodu i brodą wspartą na piersi, łagodnie pochrapując. Kobieta, sprawiająca wrażenie całkowicie wyczerpanej, pchała przed sobą dziecięcy wózek; chodziła cały czas w kółko. Dwie sanitariuszki omawiały jakieś pisemne polecenie lekarskie, a może rozprawiały na temat menu albo przepisu na zupę z soczewicy.
LaManche stał na drugim końcu holu, przy windach. Towarzyszył mu Pomier, któremu z zaciśniętych palców zwisały wzmacniane torby z uchwytami ze sznurka. Był z nimi wysoki mężczyzna w drucianych okularach – przypuszczalnie doktor Leclerc.
Kiedy przyłączyłam się do tej trójki, Leclerc rozstawił szeroko nogi i skrzyżował ramiona w postawie charakterystycznej raczej dla wykidajły niż lekarza.
– Ilu jeszcze? – Francuski Leclerca przywodził na myśl paryskie kamienne gargulce i któryś z odległych departamentów Francji. Domyśliłam się, że facet nie jest stąd.
– Wszyscy już są – powiedział LaManche.
– Sprawa wymaga absolutnej dyskrecji.
– Oczywiście.
Leclerc potrząsnął głową, a potem trząsł nią cały czas, co chwila wciskając guzik windy. Gdy przyjechała, wsiadłam pierwsza i przesunęłam się w głąb kabiny. Podczas jazdy w górę przyglądałam się naszemu gospodarzowi.
Cienkie brązowe włosy Leclerca dzielił przedziałek wytyczony z wojskową precyzją. Jego kitel porażał bielą, a spodnie khaki miały kanty tak ostre, że można się było o nie skaleczyć do krwi. Pomyślałam, że elastyczność nie jest mocną stroną tego faceta.
Kiedy drzwi się otwarły, Leclerc poprowadził nas lśniącym, wykładanym terakotą korytarzem do pracowni rentgenowskiej, podobnej do tych w LSJML. Z jedną różnicą: w budynku Wilfrida-Derome’a nie było przebieralni. Nasi pacjenci przybywali i znikali nadzy.
Przez jedno z okien dostrzegłam kobietę siedzącą przy urządzeniu, które wyglądało jak wielki kanciasty pączek z wąską leżanką wystającą z otworu w jego centrum. Miała czarne włosy, a jej skóra była barwy włoskiego orzecha. Na podstawie stroju domyśliłam się, że jest pielęgniarką na radiologii albo technikiem.
– Pani Tong będzie wam asystować. Wyjaśniłem jej – usta Leclerca wykrzywiły się w jedną stronę, gdy szukał właściwego słowa – sytuację.
Leclerc zastukał w szybę, co słysząc, pani Tong podniosła głowę. Wstała, odłożyła czasopismo i przecięła pomieszczenie, idąc w kierunku drzwi dzielących nas od pracowni. Leclerc tymczasem mówił:
– Upoważniłem panią Tong do przeprowadzenia pełnowymiarowej tomografii metodą MSCT obu obiektów. Każdy skan osiowy zostanie wykonany z kolimacją szesnaście na trzy czwarte milimetra. Nasz aparat to jednostka o nazwie Sensation 16. Poinstruowałem panią Tong, aby zastosowała podwójne filtry, jeden dla analizy kości, a drugi – tkanek miękkich.
Leclerc mówił w sposób tak beznamiętny, że jego głos brzmiał jak nagranie.
– Pani Tong zgodziła się zostać po godzinach. Proszę nie przetrzymywać jej dłużej, niż to konieczne. I proszę stosować się do jej poleceń.
– Ojej, ależ ja bardzo chętnie pomogę. – Pani Tong uśmiechała się ciepło. – Nie mam dzieci w domu, żebym musiała się do nich spieszyć. Do kościoła też się dziś nie wybieram. Właściwie to...
– Dziękuję pani.
Pod zimnym jak kamień spojrzeniem szefa uśmiech na twarzy kobiety zamarł.
Leclerc zwrócił się do LaManche’a.
– Kto będzie oglądał obiekty?
Wzrok zapytanego powędrował w moim kierunku. Skinęłam głową.
– Facet połknął kij od szczotki – mruknął Pomier pod nosem, gdy odbierałam mu torby z rąk.
Trzy pary oczu obserwowały, jak pani Tong i ja wchodzimy do pracowni tomograficznej. Ledwie drzwi zdążyły się z kliknięciem zamknąć, kobieta natychmiast zaczęła mówić.
– Nazywam go Kotem Feliksem – machnęła ręką w kierunku tomografu. – Wie pani, od skanu typu CAT. Kiedyś tak to nazywano. To głupie, wiem. Ale wielu pacjentów potwornie się denerwuje, kiedy wsuwa się ich do wnętrza tej wielkiej wirówki. Posłużenie się imieniem postaci z kreskówki przynosi niektórym ulgę.
– Pani Tong...
– A co to, ja jakaś dama jestem? Mów mi Opaline. Wiesz, jak działa Feliks? – Mówiąc, ustawiała potencjometry i klikała przełącznikami.
– Podobno...
– To żadna magia. Staruszek korzysta z komputera i obrotowego aparatu rentgenowskiego i w ten sposób tworzy przekrojowe obrazy narządów wewnętrznych i innych części ciała. To znaczy „potnie” je na plasterki tak szczegółowo, że szczęka ci opadnie.
Było jasne, że Opaline Tong uwielbia mówić. A może straszliwie denerwowała się wobec faktu, że będzie mieć do czynienia z martwymi dziećmi. Unikała kontaktu wzrokowego, kiedy otworzyłam pierwszy pojemnik.
– Litera T w akronimie nazwy tego urządzenia oznacza tomografię. Wiesz, na czym ona polega?
– Obrazowanie sekcyjne za pomocą przenikliwych fal. – Umieściłam maleńką mumię o sygnaturze LSJML-49277 na leżance dla pacjenta, twarzą do góry, i przypięłam ją pasami.
– W takim razie okej. Znasz się na rzeczy.
Opaline wcisnęła jakiś guzik, po czym leżanka uniosła się trochę, a następnie wsunęła do otworu maszyny. Gdy niemowlę znalazło się w odpowiedniej pozycji, odsunęła się o krok i poklepała wielki pączek.
– Sam skaner to ta obrotowa kolista rama. Z jednej strony ma aparat do zdjęć rentgenowskich, a z drugiej detektor, który wygląda trochę jak banan. Obrotowa rama będzie przesuwać rentgen i detektor wokół tego maleństwa, opromieniowując je ze wszystkich stron. Detektor porobi zdjęcia zwane profilami. Zazwyczaj tysiąc przy każdym obrocie. A zatem jedna pełna rotacja to jeden całkowity przekrój.
Głos Opaline nie przybierał już tak słodkich tonów charakterystycznych dla nauczycielki przedszkolnej.
– Metodą cyfrowego przetwarzania geometrycznego komputer wytworzy trójwymiarowe obrazy wnętrza ciała na podstawie serii dwuwymiarowych zdjęć wykonanych jednoosiowo podczas rotacji. Łapiesz?
– Łapię. Dziękuję.
– Gotowa?
Skinęłam potakująco głową.
– No to do roboty.
Czterdzieści trzy minuty później znajdowaliśmy się wszyscy w pomieszczeniu operatora tomografu; pani Tong siedziała przed końcówką komputera, a pozostali tłoczyli się za nią. Wprowadzając do systemu polecenia, wyjaśniała nam, w jaki sposób uzyskane przez tomograf dane przechodzą proces obróbki, zwany okienkowaniem, tak aby ukazać różne struktury ciała w zależności od ich zdolności blokowania promieni rentgenowskich. Stwierdziła, że kiedyś generowane obrazy uzyskiwano jedynie w płaszczyznach albo osiowej, albo poprzecznej, prostopadle względem głównej osi ciała, dziś natomiast nowoczesne skanery pozwalają na formatowanie danych w różnych płaszczyznach, a nawet jako przedstawienia wolumetryczne, trójwymiarowe.
Najpierw ujrzeliśmy jednak zdjęcia dwuwymiarowe, wykonane metodą – według pani Tong – MPR, czyli rekonstrukcji wielopłaszczyznowej. Warstwa po warstwie przesuwaliśmy się od główki dziecka spod okna do jego stóp, interpretując obrazy przypominające abstrakcje autorstwa Miró.
Dało się zauważyć deformację czaszki spowodowaną wgnieceniem obu kości ciemieniowych. Kanały słuchowe były w pełni wykształcone, a w uchu środkowym znajdowały się maleńkie kosteczki – młoteczek, kowadełko i strzemiączko. Leclerc wskazał na ślimak i przedsionek ucha wewnętrznego, przypominający labirynt segment nerwu twarzowego, wyrostek piramidowy i inne cechy anatomiczne.
Zmierzyłam pars squama i pars basilaris kości potylicznej oraz długość trzonów kości udowej i piszczelowej.
Wszyscy się zgadzaliśmy. Był to w pełni dojrzały płód.
– Mam przejść na obrazowanie trójwymiarowe? – spytała pani Tong.
– Tak – odparł Leclerc.
– Te obrazy otrzymamy techniką renderingu objętościowego w trybie maksymalnego natężenia – oświadczyła pani Tong.
Tym razem żadnego malarstwa abstrakcyjnego. Na ekranie pojawiło się dziecko i szczegóły jego budowy w odcieniach szarości i bieli, pod różnymi kątami, ze złożonymi do wewnątrz maleńkimi kończynami w kształcie liter V, które wyglądały jak skrzydła.
Leclerc palcem wskazał to, co było oczywiste.
– Pozostałości półkul mózgowych, móżdżku, mostu w przedniej części mózgowia, rdzenia przedłużonego i rdzenia kręgowego. – Jego palec przemieścił się od czaszki ku klatce piersiowej. – Przełyk, tchawica, płuca. To jest serce, chociaż nie widać poszczególnych komór. – Wskazał na brzuch. – Żołądek, wątroba. Pozostałe narządy wewnętrzne nierozpoznawalne.
– Czy to penis? – głos Pomiera brzmiał chrapliwie.
– Owszem.
– Nie widzę żadnych deformacji szkieletowych ani urazów – powiedziałam.
Leclerc i LaManche zgodzili się ze mną, a następnie wymienili opinie na temat kilku co istotniejszych szczegółów anatomicznych.
Nie przysłuchiwałam się zbytnio tej rozmowie. Moją uwagę zwrócił pewien obszar nieprzejrzysty w okolicach tchawicy, częściowo zasłonięty przez kość szczęki.
– A co to za plamka?