LaManche skinął głową, jakbym odpowiedziała na jakieś pytanie, a nie je zadała. Najwyraźniej też to dostrzegł.
– Zauważyłem je już wcześniej, ale uznałem to zaciemnienie za błąd aparatury – rzekł Leclerc. – Teraz nie jestem taki pewien.
– Czy można ukazać ten obszar jakoś wyraźniej? – spytałam.
Pani Tong powróciła do obrazowania dwuwymiarowego; zobaczyliśmy różne przekroje szyi niemowlęcia. Niewiele to dało. Zaczernienie wydawało się koncentrować w okolicach tchawicy albo przełyku. Poza tym nic więcej nie zdołaliśmy ustalić.
– Może to kurz albo jakiś osad, który dostał się tu przez usta podczas procesu rozkładu zwłok – zasugerował LaManche.
– Może. – Ale nie wierzyłam w to. To było zbyt intensywne, wskazywało na coś znaczniejszego.
Przez całą minutę wpatrywaliśmy się w monitor. W końcu podjęłam decyzję.
– Mogę pożyczyć skalpel i pincetę?
– Oczywiście. – Leclerc zniknął w pośpiechu, aby po chwili wrócić i wręczyć mi żądane instrumenty.
Czując na sobie wzrok wszystkich pozostałych, wróciłam do pomieszczenia z tomografem, wyjęłam gumowe rękawiczki i włożyłam je.
Wybacz mi, maleńki.
Przytrzymując dziecko lewą ręką, prawą przeciągnęłam ostrzem skalpela po zwiędłym małym gardle.
Cienka jak papier tkanka rozpadła się z miękkim trzaskiem. Odłożywszy skalpel na bok, wzięłam pincetę i włożyłam ją do środka. Zagłębiła się na dwa centymetry i na coś natrafiła.
Rozsunęłam szczypce, następnie je zacisnęłam i delikatnie pociągnęłam. To coś ani drgnęło.
Z trudem łapiąc oddech, jeszcze bardziej rozszerzyłam szczypce pincety, ruchem obrotowym wsunęłam je głębiej i znów szarpnęłam.
Obiekt oderwał się od tchawicy i przesunął w górę, wydając suchy, zgrzytliwy odgłos. Milimetr po milimetrze przesuwałam go przez nacięcie i wreszcie położyłam na swojej dłoni.
Brudnobiały. Zwiewny i pomarszczony.
Szturchnęłam pincetą jego krawędź. Przejrzysta warstwa uniosła się lekko, ukazując regularne dziurkowanie.
Matko przenajświętsza!
W moim mózgu eksplodowała flara, pojawił się obraz, w który nie mogłam uwierzyć.
Musiałam chwilę zaczekać, stojąc nieruchomo, aż lód w piersi trochę odpuści, aż minie pieczenie pod powiekami.
Gdy przyszłam do siebie, raz jeszcze spojrzałam na dziecko.
Tak mi przykro. Tak bardzo, bardzo mi przykro.
Jeden głęboki oddech i wróciłam do osób czekających za szybą.
Bez słowa rozwinęłam palce i pokazałam przerażającą zawartość mej dłoni. Wszyscy gapili się na nią zaintrygowani.
Pierwszy odezwał się LaManche.
– Zmięty papier toaletowy.
Byłam w stanie tylko skinąć głową.
– Wciśnięty dziecku do gardła, żeby przestało oddychać.
– Albo płakać.
To było dla pani Tong za dużo. Zaczęła łkać. Nie zanosiła się płaczem, raczej szlochała, jakby miała czkawkę. Poza tym panowała niezręczna cisza. Dotknęłam jej pleców.
Odwróciła głowę i zerknęła na mnie przez ramię.
– Ktoś celowo zabił tego małego aniołka?
Mój wzrok wystarczył jej za odpowiedź.
Cichym i pozbawionym emocji głosem zwróciłam się do LaManche’a:
– Detektyw Ryan na pewno będzie chciał się o tym dowiedzieć.
– Tak. Przekaż mu tę informację, proszę.
Pospieszyłam do drzwi. Leclerc spytał panią Tong, czy chciałaby pójść już do domu.
– Nigdy w życiu.
Korytarz był pusty. Ignorując obowiązujący w szpitalu zakaz używania telefonów komórkowych, wyszukałam i wcisnęłam na moim iPhonie prywatny numer Ryana. Usłyszałam najpierw sygnał, a potem pocztę głosową.
Cholera.
Zostawiłam wiadomość: „Oddzwoń. To ważne”.
Spojrzałam na zegarek. Jedenasta dziesięć.
Poszłam na sam koniec holu. Całe to miejsce wyglądało na całkowicie wymarłe.
Wróciłam do pracowni rentgenowskiej. Ponownie sprawdziłam godzinę.
Jedenasta czternaście.
Spacerowałam. Jedenasta dwadzieścia dwie.
Gdzie on, u diabła, jest?
Już miałam się poddać, gdy Ryan w końcu zadzwonił. Od razu przeszłam do rzeczy.
– Przynajmniej dwoje z tych niemowląt było w pełni uformowanych. Niedługo będziemy wiedzieć, czy trzecie też.
– Jakieś deformacje, choroby?
– Nie. Dziecko spod okna to chłopiec. – Powiedziałam mu o zwitku papieru toaletowego.
Przez dłuższą chwilę po drugiej stronie słychać było tylko jakieś przytłumione dźwięki w tle. Głosy. Brzęk naczyń.
– To wszystko? – zapytał szorstko. Ryan starał się panować nad sobą, ja zresztą też.
– Teraz badamy dziecko znalezione w szafce łazienkowej.
Czekałam na odpowiedź, ale się nie doczekałam.
– A tobie udało się na coś trafić? – spytałam.
– Trees rozpoznał ją na zdjęciu. Tak samo lekarz z ostrego dyżuru i właściciel domu. To Ruben była w szpitalu i to Ruben mieszkała w lokalu w Saint-Hyacinthe. Paxton powiada, że...
– Ten właściciel budynku...?
– Tak. Paxton powiada, że na początku wynajął to mieszkanie jakiemuś Smithowi, który następnie w ogóle jakby przestał istnieć. A ponieważ Rogers zawsze płaciła żywą gotówką, nie zadawał pytań.
– Jakieś nowe wieści z Edmonton?
– Sierżant Kanadyjskiej Konnej, z którym rozmawiałem rano, przyjeżdża dziś do Montrealu. Mamy się spotkać jutro z rana.
Normalnie Ryan zaprosiłby mnie na to spotkanie. W końcu ja też prowadziłam tę sprawę. Ale nie zrobił tego.
– O której? – spytałam.
– O ósmej.
– Spróbuję zdążyć i wpaść na chwilę.
Po powrocie do pracowni rentgenowskiej zastałam komplet gotowych skanów LSJML-49276. Wszyscy ponownie zebrali się przy konsoli. Pani Tong miała opuchnięte oczy, a na jej twarzy wykwitły plamy charakterystyczne dla osoby, która niedawno płakała.
Obraz na ekranie był w dwóch wymiarach, przekrój osiowy na wysokości klatki piersiowej. Leclerc właśnie mówił:
– W obu oskrzelach głównych oraz w przełyku obecne powietrze. Wydaje się, że oba płuca też są napowietrzone.
Pani Tong wcisnęła kilka klawiszy, żeby pokazać nam obraz jamy brzusznej.
Leclerc ciągnął swój monolog.
– Powietrze w żołądku.
– Więc dziecko oddychało i przełykało – powiedział Pomier.
– Być może – podkrążone oczy LaManche’a spoglądały ze smutkiem znad obwisłej twarzy. – Ale powietrze mogło się tam dostać także wskutek procesu rozkładu. Podczas sekcji zwłok weźmiemy próbki do badań toksykologicznych.
LaManche nie musiał rozwijać swojej wypowiedzi. Wiedziałam, że powietrze, które zostało wciągnięte do płuc przy oddychaniu, będzie odznaczać się wysoką zawartością azotu z domieszką tlenu, ale jeśli mamy do czynienia z gazami rozkładowymi, to znajdziemy głównie metan.
Zdawałam sobie również sprawę, że po nacięciu skóry i usunięciu tarczy brzusznej ze zwłok dziecka stopień wzdęcia miękiszu gąbczastego płuc będzie świadczył o obecności powietrza w ich płatach. I że po umieszczeniu napowietrzonych płuc w wodzie lub w formalinie będą się one unosić w cieczy.
Pani Tong należało oszczędzić tych szczegółów.
Maleńką dziewczynkę przed nami poddaliśmy takim samym badaniom jak zmumifikowanego chłopca. Dokonałam pomiarów kości długich oraz podstawy kości potylicznej. Wszyscy przyglądaliśmy się stanowi szkieletu, ustalając osiągniętą fazę rozwojową.
I doszliśmy do tych samych smutnych wniosków.
LSJML-49276 to w pełni ukształtowany noworodek płci żeńskiej, nie wykazujący żadnych deformacji, wad rozwojowych ani uszkodzeń szkieletu.
O pierwszej czterdzieści wsunęliśmy dzieci z powrotem do pojemników i toreb, po czym razem z Pomierem pojechaliśmy do kostnicy.
Do domu wróciłam dziesięć po drugiej. Pięć minut później już spałam.
Obudził mnie huk kościelnych dzwonów. Chcąc jak najszybciej przerwać ten hałas, zrzuciłam swojego iPhone’ a na podłogę.
Cyfry na ekranie wskazywały siódmą rano.
Spróbowałam przypomnieć sobie, w jakim celu nastawiłam budzik.
Ryan. Edmonton. Kanadyjska Konna. No tak.
Półprzytomna powlokłam się do łazienki, a potem do garderoby i kuchni. W kredensie znalazłam bardzo stare opakowanie płatków śniadaniowych, a w lodówce mieloną kawę. Ich kombinacja nieco mi pomogła. Lecz kiedy śpię krócej niż pięć godzin, kofeina i cukier mogą właśnie tyle – nieco mi pomóc.
Pół godziny później przeciągnęłam kartę identyfikacyjną przez czytnik w budynku Wilfrida-Derome’a. Okej. Wczesne wstawanie ma jednak pewne zalety. Zaparkowanie auta okazało się błahostką.
Zostawiłam u siebie torebkę, zjechałam na czwarte piętro i przeszłam przez drzwi z napisem Section des crimes contre la personne.
W sali wydziału mieściło się jakieś dwanaście biurek. Na każdym tkwił normalny policyjny zestaw przyborów – telefon, segregatory, wypełnione po brzegi pojemniki z aktami „przychodzącymi” i „wychodzącymi”, trofea i pamiątki, kubki z niedopitą kawą.
Biuro szefa znajdowało się na samym końcu po prawej, obok powielarni. Po lewej zobaczyłam drzwi do pokojów przesłuchań.
W pracy obecnych było tylko kilku detektywów rozmawiających przez telefony lub szukających czegoś w komputerze; jeden, ubrany w garnitur, przygotowywał się zapewne do udziału w rozprawie sądowej. Poruszając się slalomem, dotarłam do narożnika na tyłach sali.
– Hej, Rochette, dzisiaj jest wtorek? – zapytał jakiś głos za mną. Należał do detektywa nazwiskiem Chestang. – Czyli majteczki w pączki róży?
– Mamy środę. – Podobnie jak Chestang, Rochette mówił głośno, tak, żebym usłyszała. – Majteczki w kropeczki.
Źródłem ich docinków był pewien incydent, podczas którego wyciągnięto mnie z pożaru i ułożono na brzuchu. Moje majtki, cętkowane jak skóra lamparta, mówiły „cześć” całemu światu. I mimo że epizod ten miał miejsce kilka lat temu, nie przestawał być głównym przedmiotem żarcików gliniarzy.
Ignorując tę błyskotliwą i dowcipną wymianę zdań, szłam dalej w obranym kierunku.
Ryan znajdował się za swoim biurkiem, jednym pośladkiem wsparty o jego krawędź. Naprzeciwko niego siedział jakiś mężczyzna. Nie miał spodni z żółtymi lampasami ani szarej koszuli, uznałam jednak, że musi to być ów policjant z Edmonton.
Nie, nie. Nie nosił również czerwonej wełnianej kurtki, bryczesów ani kapelusza typu stetson. Ten strój przeznaczony jest wyłącznie na uroczyste okazje.
Słówko na temat Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej, po francusku Gendarmerie royale du Canada, w skrócie GRC. Na świecie znani są jako Czerwone Kurtki. W kraju wolą, gdy nazywa się ich „Mocą”. Ktoś może powie, że to pod zbytnim wpływem Gwiezdnych wojen. Otóż nie. Tradycja tej formacji jest znacznie dłuższa.
Kanadyjska Królewska Policja Konna jest wyjątkowa, ponieważ funkcjonuje na poziomie ogólnokrajowym, a także na poziomie poszczególnych prowincji, a nawet gmin. Wykonuje swe policyjne obowiązki służby federalnej na terenie całej Kanady, to znaczy – w formie zakontraktowanych usług – na trzech terytoriach, w ośmiu prowincjach, w ponad stu dziewięćdziesięciu miastach, w stu osiemdziesięciu czterech samorządach indiańskich oraz na trzech międzynarodowych lotniskach.
Dwie najludniejsze prowincje, Ontario i Quebec, utrzymują własne siły policyjne, odpowiednio: Policję Prowincji Ontario i Sûreté du Québec, lecz wszystkie pozostałe dzielnice kraju polegają na działalności Kanadyjskiej Konnej. Na obszarze trzech terytoriów: Jukonu, Nunavut i Terytoriów Północno-Zachodnich Czerwone Kurtki nie mają konkurencji.
Niezbyt czytelne? Żeby sprawy jeszcze bardziej skomplikować, dodajmy, że niektóre wielkie miasta, takie jak Edmonton, Toronto czy Montreal, mają własne wydziały policji.
Ale przypomnijmy sobie, że przecież w Stanach jest FBI, są jednostki policji stanowej, biura szeryfów, policje municypalne itd. To wszystko jest w gruncie rzeczy bardzo podobne.
Gość Ryana siedział zwrócony do mnie plecami, łokcie trzymał wsparte pionowo na poręczach fotela. Szpakowate skronie sugerowały niezbyt młody wiek.
Ryan chyba wspomniał wcześniej, że facet jest sierżantem. W takim razie nie spieszono się zbytnio z jego awansem i nie kierowano go na siłę na KDPO, czyli Kursy Dokształcające dla Przyszłych Oficerów. Zastanawiałam się, czy jego kariera zatrzymała się w miejscu, uległa stagnacji. Może – jak wielu podoficerów – odczuwał niechęć wobec „białych kołnierzyków”, jak nazywano ludzi ze szlifami oficerskimi?
Nieważne. Zapewne facet nie zajmował eksponowanego stanowiska w komendzie głównej w Ottawie ani w którejś z komend prowincjonalnych, ale i tak był dla nas dobry jako wartościowa pomoc w działaniach w terenie.
Dlaczego więc Ryan patrzył na faceta tak, jakby ten stanowił ślad po rzygowinach na chodniku?
Znalazłszy się bliżej, dostrzegłam kolejne szczegóły. Średniego wzrostu, lecz potężnej budowy ciała, o ramionach i klatce piersiowej, które wypełniały sobą każdy centymetr sześcienny jego koszuli.
Ryan rzucił coś, czego nie dosłyszałam. Jego gość odpowiedział, przechylając głowę i poruszając podbródkiem do przodu i w górę.
Ta dziwna maniera pobudziła w mym mózgu grupę komórek, w których zmagazynowana jest pamięć.
Zwolniłam kroku. To niemożliwe.
Sierżant wyciągnął rękę i postawił styropianowy kubek na biurku Ryana. Na krótką chwilę ujrzałam jego lewą dłoń.
Mój puls stanął.