W pokoju panowały cisza i ciemność.

Staliśmy bez ruchu, nasłuchując dźwięków mogących świadczyć o obecności człowieka. Mój nos wyczuł środki dezynfekcyjne oraz odświeżacz marki Meadows & Rain Febreze, którego używam w domu.

Obok mnie Ryan macał dłonią po ścianie. Kliknął kontakt, po czym z okrągłej lampy nad naszymi głowami, pełniącej też rolę grobowca dla martwych owadów, spłynęło bladożółte światło.

Pokój numer czternaście był mniej więcej wielkości mojej wanny. Ściany miały brzoskwiniową barwę, cienki brązowy dywan pokrywały plamy i ślady po przypalaniu papierosami.

Zataczałam wzrokiem okrąg, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Po naszej lewej stała podniszczona komoda z przedpotopowym telewizorem i owiniętą w folię anteną. Za komodą, na metalowym stelażu, mieściła się żałośnie mała kolekcja ubrań: część na wieszakach, część poukładana w sterty na półkach poniżej.

Łóżko znajdowało się naprzeciw drzwi, starannie zasłane czerwono-białą wzorzystą narzutą, i wyglądało jak wypasiona wersja wyrka do akademika, nabytego po promocyjnej cenie w sklepie sieci Target. Wszystkie poduszki zostały schludnie przykryte kwadratową czerwoną kapą.

Obok łóżka, w lewym rogu pokoju, po jego przeciwnej stronie, na białym plastikowym stoliku nocnym stała czerwona plastikowa lampka. Ponad wezgłowiem łóżka, przymocowanym do ściany, wisiała tania, oprawna reprodukcja przedstawiająca wazon czerwonych tulipanów.

Po prawej znajdowały się drzwi, które – jak przypuszczałam – prowadziły do łazienki. Obok nich, w prawym narożniku pomieszczenia, tkwiła wbudowana szafka, a na niej kuchenka mikrofalowa, płyta grzejna oraz minilodówka.

Miejsce pod jedynym w tym pomieszczeniu oknem zajmował aneks kuchenny usytuowany na prawo od wejścia. W stojącej na samym środku stołu ceramicznej doniczce rosły miniaturowe kaktusy. Siedzisko każdego krzesła przykrywała czerwona poduszeczka.

Poczułam w duszy dziwną pustkę. Mieszkanie było wyposażone tanio i byle jak, nie ulegało jednak wątpliwości, że jakaś troskliwa ręka starała się przydać mu odrobiny ciepła. Narzuta na łóżko i dopasowane do niej poduszki. Lampka. Plastikowe meble. Roślinki. Poduszeczki na krzesłach. Phoenix Miller zrobiła wiele, żeby to niegościnne, klaustrofobiczne wnętrze uczynić przytulniejszym.

– Annaliese Ruben? – zawołał Ollie.

Nic.

– Panno Ruben?

Brak odpowiedzi. Żadnych dźwięków oznaczających ruch.

Podobnie jak wcześniej przed wejściem do pokoju, ustawiliśmy się z Ryanem po jednej stronie zamkniętych drzwi, Ollie stanął zaś z drugiej. Wyciągnął rękę i nacisnął klamkę.

Łazienka była niewiarygodnie mała, całą armaturę upchnięto na przestrzeni niewiele większej niż szkolna szafka. Otwarte drzwi blokowały dostęp do wanny.

Kosmetyki i balsamy do ciała stały szeregiem na toaletce. Z haczyka obok zwisała różowa koszula nocna. Na ściennej belce znajdowały się czerwone i białe ręczniki, starannie złożone i poukładane naprzemiennie według koloru. Plastikowa zasłona prysznica miała – rzecz jasna – kolor czerwony. Ceramiczne kafelki były nieskazitelnie czyste, podobnie jak lustro i umywalka.

– Porządna paniusia – wypowiedź Olliego zabrzmiała bardzo protekcjonalnie.

– Stara się, jak może, żeby zrobić z tego miejsca dom – powiedziałam.

– Trudne zadanie w przypadku tej nory.

Ollie otworzył apteczkę ścienną i zaczął grzebać w jej zawartości. Zirytowało mnie to.

– Przyszliśmy tu w poszukiwaniu Annaliese Ruben. Skoro jej nie ma, chodźmy stąd.

– Spieszysz się?

– Miller nie jest naszym obiektem zainteresowania. Nie ma powodu, żeby naruszać jej prywatność.

Ollie posłał mi pełen politowania uśmiech, ale zamknął apteczkę.

Gdy wróciłam do Ryana w głównym pomieszczeniu, usłyszałam odgłos przesuwanej zasłony od prysznica.

– Co teraz? – spytałam, kiedy Ollie znów się pojawił.

Rzucił okiem na swoją komórkę, ale nie znalazł w niej niczego ciekawego.

– Teraz spróbujemy się trochę przespać. Każę obserwować to miejsce. Samą Miller też.

– Ktoś powinien rozejrzeć się tu jutro po okolicy, pogadać z właścicielem – rzucił Ryan.

– Jeszcze o tym nie pomyślałem, detektywie.

Szczęki Ryana zwarły się w charakterystyczny sposób, ale nic nie powiedział.

Ollie podszedł do prowizorycznej garderoby, przerzucił wiszące na wieszakach ubrania, stopą szturchnął te poukładane w stos, po czym klęknął na jedno kolano i zajrzał pod łóżko.

– Sprawdzić mikrofalę? – Ryan rzucił klucz na komodę, niezbyt delikatnie.

Ollie zignorował ów sarkazm.

– Spadajmy.

Wyszliśmy wszyscy na zewnątrz.

W hotelu Best Western Ryan zameldował się w recepcji i zniknął.

– Odprowadzę cię do twojego pokoju – powiedział Ollie, kiedy dostałam już klucz.

– Nie, dzięki.

– Nalegam.

– Odmawiam.

– To niebezpieczne miasto.

– Jesteśmy w hotelu.

Ollie podniósł rączkę mojej podróżnej torby na kółkach. Sięgnęłam po nią. Obrócił torbę tak, by można ją było ciągnąć, i gestem kazał mi iść.

Kipiąc ze złości, ruszyłam przez ogromny hol. Ollie szedł za mną, kółeczka stukały o glazurę podłogi. W lodowatym milczeniu otworzyłam zamek w drzwiach.

– Spiknijmy się jutro o ósmej – powiedział Ollie.

– Zadzwoń, gdyby coś się działo.

– Tak jest, proszę pani.

Ale nie zrobił żadnego ruchu, żeby puścić moją walizkę. Wyszarpnęłam więc rączkę z jego dłoni, cofnęłam się dwa kroki i trzasnęłam drzwiami.

Pokój urządzony był w stylu typowym dla północnoamerykańskich moteli. Królewskich rozmiarów łóżko, komoda, biurko, wyściełany fotel. Zasłony i pościel cechował właściwy dobór barw z zakresu zieleni. Na każdej ścianie umieszczono reprodukcję w ramkach. Wprawdzie wystrój tego wnętrza nigdy nie stałby się przedmiotem zainteresowania czasopisma „Architectural Digest”, jednak pod względem standardu miejsce o całe lata świetlne wyprzedzało Paradise Resort.

Nie żeby miało to jakieś znaczenie. Szybkie obmycie twarzy. Parę ruchów szczoteczką po zębach. I już zapadłam w sen.

Po kilku minutach obudził mnie irlandzki hymn narodowy. Machnęłam ręką w kierunku nocnego stolika. Mój iPhone spadł na dywan, ale chłopcy nadal śpiewali.

Wymacałam w ciemnościach telefon i odebrałam.

– Brennan. – Starałam się brzmieć trzeźwo. Bez sensu. Przecież był środek nocy.

– Mam nadzieję, że cię nie obudziłam? – powiedziała po francusku kobieta po drugiej stronie. – Mówi Simone Annoux.

Mój półprzytomny umysł badał swoje czeluście w poszukiwaniu skojarzeń. Nie znalazł żadnych.

– Z sekcji DNA.

– Oczywiście, Simone. Co się dzieje?

Przełączyłam rozmowę na głośnik i zauważyłam, że cyfry zegara pokazują szóstą dwadzieścia. W Montrealu była teraz ósma dwadzieścia. Spałam prawie cztery godziny. Ułożyłam się wygodnie i położyłam sobie telefon na piersi.

– Przekazaliście nam próbki z ciał martwych noworodków z Saint-Hyacinthe? Kiedy rozmawiałyśmy, wspomniałaś, że nie macie ustalonej tożsamości?

Simone to maleńka kobieta o marchewkowych włosach, w grubych okularach i o asertywności szczypawki. Jej nadmierna bojaźliwość sprawia, że wszystkie twierdzenia formułuje jako zdania pytające. Co doprowadza mnie do szaleństwa.

– Tak.

– Spróbowaliśmy zastosować odrobinę kontrowersyjną metodę. Mam nadzieję, że to w porządku?

– Kontrowersyjną?

– Pomyślałam, że cię to zainteresuje?

– Czego spróbowaliście, Simone?

– Mówi ci coś skrót BGA?

– Ben Gurion Airport?

– Biogeographical ancestry – genetyczna genealogia biogeograficzna.

– Tony Frudakis – powiedziałam.

– Tak. I inni. Chociaż chyba doktor Frudakis zarzucił tę ścieżkę badań?

W pierwszych latach XXI wieku w Baton Rouge w Luizjanie miały miejsce liczne zabójstwa kobiet. W oparciu o profil sporządzony przez FBI i zeznania jedynego naocznego świadka śledczy uznali, że ów seryjny zabójca jest młodym białym mężczyzną. Poszukiwania nie przyniosły pożądanych rezultatów. Prowadzący dochodzenie, w poczuciu frustracji, zwrócili się więc do biologa molekularnego nazwiskiem Tony Frudakis.

W tamtych czasach DNA, pobrane na miejscu zbrodni albo od ofiary, można było wykorzystywać tylko w celach porównawczych z próbkami znajdującymi się w CODIS, czyli w Powszechnym Systemie Identyfikacji DNA, bazie danych zawierającej około pięciu milionów profili. Jeśli śledczy posiadali próbkę DNA, ale nie mieli podejrzanego, mogli sprawdzić ją w owej bazie danych i przekonać się, czy znajdą jakieś dopasowanie.

O ile CODIS sprawdza się jako metoda identyfikowania nieustalonych dotąd sprawców, gdy ich próbki DNA są w bazie, o tyle pozostaje bezużyteczny w kwestiach determinowania pochodzenia czy cech fizycznych. I nie przez przypadek. Gdy Narodowy Komitet Doradczy ds. DNA wyselekcjonował markery genowe – sekwencje DNA o znanych lokalizacjach chromosomów – w celu wykorzystania ich w systemie CODIS, celowo usunięto te sekwencje, które były związane z charakterystyką fizyczną danej osoby albo z jej pochodzeniem geograficznym. Nie chciano ryzykować narażenia się którejś z grup etnicznych. Tę polityczną motywację pozostawię bez komentarza.

DNAWitness, test opracowany przez Frudakisa i zastosowany przy sprawie z Baton Rouge, zawierał zestaw markerów precyzyjnie wyselekcjonowanych tak, aby dzięki nim uzyskać informacje na temat osobowych cech fizycznych. Niektóre z nich występują głównie u ludzi o korzeniach indoeuropejskich, inne przede wszystkim u Afrykanów, u rdzennych Amerykanów lub osób z Azji Południowej.

Frudakis poinformował przedstawicieli Wielozadaniowej Jednostki Specjalnej ds. Zabójstw stanu Luizjana, że poszukiwany sprawca to w 85 procentach Afrykanin rasy subsaharyjskiej, a w 15 procentach – rdzenny Amerykanin. Seryjny morderca z Baton Rouge, którego na podstawie DNA powiązano z siedmioma ofiarami, okazał się trzydziestoczteroletnim czarnym mężczyzną. Nazywał się Derrik Todd Lee.

– ...występowanie tych markerów genetycznych zostało powiązane z wieloma różnymi regionami geograficznymi, co zaowocowało powstaniem BGA oraz stosowaniem wspomnianych markerów jako głównego genetycznego kryterium ustalania rasy. Trzeba jednak pamiętać, że na większe zróżnicowanie markerów miały także wpływ upływ czasu i różne wydarzenia historyczne, na przykład fale migracji.

Kiedy ja rozmyślałam o Frudakisie, Annoux przeprowadziła mały wykład. Mówiąc o zagadnieniach naukowych, w ogóle nie używała znaków zapytania.

– Ludzie się przemieszczają – zauważyłam.

– Tak. Paleoantropolodzy uważają, że wszyscy współcześnie żyjący ludzie wywodzą się z populacji, która wyemigrowała z Afryki jakieś dwieście tysięcy lat temu. Najpierw osiedlili się w pasie żyznych ziem od Egiptu po Mezopotamię. Później stopniowo małe grupki oddzielały się i rozchodziły w różnych kierunkach, aż w końcu parę z nich przeszło przez Cieśninę Beringa do Ameryki. Wraz z rosnącym oddaleniem jednych od drugich nastąpiła izolacja reproduktywna, której rezultatem jest dzisiejsza dywergencja puli genowej.

– Co to wszystko ma wspólnego z niemowlętami? – Było zdecydowanie zbyt wcześnie na prowadzenie dyskursu o ewolucyjnej biologii molekularnej.

– Markery BGA można zastosować do ustalenia, jaki procent DNA danego osobnika ma korzenie afrykańskie, europejskie, azjatyckie czy rdzennie amerykańskie. Technikę tę wykorzystuje się w wielu najgłośniejszych śledztwach. Mam wyjaśnić, na czym ten proces polega?

– Byle krótko.

– Test sprawdza występowanie stu siedemdziesięciu pięciu SNP, zwanych AIM, czyli markerów rodowodu geograficznego. Wszystko jasne?

SNP – polimorfizm pojedynczego nukleotydu – to zjawisko polegające na zamianie pojedynczego nukleotydu między osobnikami danego gatunku lub między dwoma chromosomami danego osobnika, które nie zmienia długości sekwencji DNA. Mówiąc w sposób absolutnie uproszczony, oznacza to, że istnieją różnorodne postacie „genu”. W ludzkim genomie skatalogowano miliony SNP. Niektóre z nich są odpowiedzialne za powstawanie chorób, na przykład niedokrwistości sierpowatej. Inne zaś to normalne wariacje genowe.

– Tak – odparłam.

– W porównaniu z pozostałymi gatunkami zwierząt zróżnicowanie genetyczne homo sapiens jest minimalne. To dlatego, że jesteśmy bardzo młodzi jako gatunek. Na poziomie DNA wszyscy jesteśmy identyczni w dziewięćdziesięciu dziewięciu i dziewięćdziesięciu dziewięciu setnych procent. Czyli taka odrobinka jak jedna dziesiąta procent genomu sprawia, że się od siebie różnimy.

Usłyszałam serię piskliwych sygnałów i zerknęłam na ekran telefonu. Ollie. Już? Mimo zaciekawienia zignorowałam połączenie.

– ...według Frudakisa, z którym zgadza się wielu innych uczonych, około jednego procenta z tej jednej dziesiątej procent stanowi wypadkową naszych dziejów. Jego metoda polega na analizowaniu owej jednej tysięcznej procent w celu wyodrębnienia istotnych czynników różnicujących, które określają pochodzenie genetyczne. Obecnie tym rodzajem badań zajmuje się kilka firm, niektóre na użytek genealogii, inne w ramach śledztw prowadzonych przez organa ścigania. Sorenson Forensics opracowało program o nazwie LEADSM. Mam tam bardzo bliską koleżankę, która...

– Czy markery genetyczne dziecka z Saint-Hyacinthe porównano z markerami typowymi dla różnych grup populacyjnych? – Chciałam jak najszybciej zakończyć tę rozmowę i oddzwonić do Olliego.

– Tak? Wyniki wskazują, że dziewczynka była w siedemdziesięciu dwóch procentach rdzenną Amerykanką i w dwudziestu ośmiu procentach pochodzenia zachodnioeuropejskiego.

To przykuło moją uwagę.

– Czyli że rodzice dziecka to pierwotni mieszkańcy kontynentu?

– Jedno z nich można zaliczyć do tej kategorii. Rasa to skomplikowana...

– Dziękuję ci bardzo. Naprawdę mi pomogłaś. Przepraszam, ale muszę odebrać następny telefon.

Rozłączyłam się i zadzwoniłam do Olliego. Odpowiedział po pierwszym dzwonku.

– Tu Brennan. Dzwoniłeś?

– Dzień dobry, słoneczko. Wybacz, że cię obudziłem.

– Nie spałam. – Opowiedziałam mu o informacjach od Annoux. – Ta metoda jest troszkę kontrowersyjna.

– Niby dlaczego?

– Profilowanie DNA według przynależności rasowej?

– Racja. Więc Ruben jest Indianką.

– Rdzenną Amerykanką. Ona albo ojciec dziecka.

– Albo oboje.

– Tak. Dlaczego próbowałeś się do mnie dodzwonić?

– Mam dobre wieści.

– Zgarnęliście Ruben?

– Nie aż tak dobre. Dostałem właśnie telefon od Susan Forex. Nie jest zadowolona ze swojej aktualnej lokatorki i chce, żeby się wyprowadziła.

– Dlaczego po prostu jej nie wyrzuci?

– Ta pani odmawia zabrania się stamtąd.

Płynące z tego faktu implikacje wreszcie do mnie dotarły.

– To lepsze niż nakaz – powiedziałam.

– To lepsze niż nakaz.