Devereaux miała niesamowicie niebieskie oczy i tlenione blond włosy opadające na czoło. Ciemne brwi uniosły się wysoko, po czym gwałtownie zmarszczyły, tworząc włochatą linię nad grzbietem nosa, który był krótki, z nozdrzami zadartymi w górę. Rozchylone cienkie wargi ukazywały rzadkie i bardzo krzywe uzębienie.

Znałam tę kombinację cech fizycznych. Zespół Cornelii de Lange, czyli CdLS, wada genetyczna wywołana mutacją piątego chromosomu.

Niespodziewanie przypomniało mi się imię pewnej osoby, o której nie myślałam przez prawie czterdzieści lat. Urodziłyśmy się w odstępie sześciu dni w Beverly na chicagowskim South Side; z Dorothy Herrmann byłyśmy nierozłączne od czasu, kiedy nauczyłyśmy się chodzić, aż do chwili mojej przeprowadzki do Karoliny Północnej w wieku ośmiu lat. Zwracałyśmy się do siebie per Rip i Rap. W moich najwcześniejszych wspomnieniach z dzieciństwa obecna jest przede wszystkim Dorothy.

Jej młodsza siostra, Barbara, cierpiała na CdLS. Na starych fotkach dzieci z sąsiedztwa jest również Barbara, ubrana w bożonarodzeniowy sweter, zbyt długi na jej ramiona, przypominająca trochę postać z Halloween. Na jej buźce zawsze widać uśmiech, ale też jakby zawstydzenie z powodu własnej dziwaczności oraz zębów jak u pustej, wydrążonej dyni. Czekała ją niewesoła przyszłość.

Jeśli nie liczyć fatalnej jakości utlenienia oraz niemiłego charakteru Aurory Devereaux, Barbara Herrmann mogłaby być jej bliźniaczką. Gdyby tylko żyła.

Byłam studentką uniwersytetu, kiedy dowiedziałam się o samobójstwie Barbary. Pozostawałyśmy z Dorothy w kontakcie, ale ponieważ interesowałam się głównie swoim własnym nastoletnim światem, drobne aluzje o rosnącej depresji jej siostry przyjmowałam dość obojętnie. Albo – chcąc, by życie było usłane różami – wolałam je ignorować. Przecież Barbara była szczęśliwa, zawsze uśmiechnięta. Nie działo się nic złego.

Czy powinnam była wtedy coś zrobić? Czy moje listy, odwiedziny, telefony mogły zapobiec śmierci Barbary? Oczywiście, że nie. Nawet jej własna rodzina nie była w stanie nic poradzić. Mimo to mój ówczesny brak wrażliwości wciąż mi doskwiera.

Devereaux siedziała, trzymając maleńkie ręce na uniesionych kolanach. Na podstawie długości tułowia i nóg jej wzrost szacowałam na poziomie przeciętnego ucznia młodszych klas gimnazjum.

Jak to miało miejsce w przypadku Barbary Herrmann, niektóre osoby dotknięte zespołem CdLS cierpią na niepełnosprawność intelektualną. Jednak słysząc rozmowę panny Devereaux z Olliem, wątpiłam, by z nią również tak było.

– Wchodzimy – głos Olliego stracił nieco swe ostre policyjne tony. Widać było po nim, że także jest zaskoczony. Podobnie zresztą jak Ryan, chociaż on lepiej panował nad swoimi reakcjami.

Devereaux przyglądała się w milczeniu, jak nasza trójka przestępuje próg i obchodzi stłuczoną lampę leżącą tuż za drzwiami na podłodze z prostokątnych terakotowych płytek.

Pokój miał rozmiary mniej więcej cztery na cztery metry. Oprócz łóżka znajdowały się w nim drewniany stół i dwa rozkładane fotele, komoda oraz regały, na których poukładano różności: ciuchy, torebki, kosmetyczki i czasopisma. Przymocowany do ściany telewizor przypominał te, które widuje się w szpitalach.

Prawą część pomieszczenia stanowił aneks kuchenny z maleńką lodówką, zlewem oraz piekarnikiem ustawionymi rzędem jedno obok drugiego wzdłuż ściany. Podłogę pokrywała taka sama terakota jak ta obok drzwi, oddzielając tę część mieszkania od salonu/sypialni, gdzie widać było wykładzinę. W zlewie i na małym kuchennym blacie leżały stosy brudnych naczyń i sztućców, otwarte puszki tudzież pozostałości po posiłkach z fast foodów.

Od aneksu kuchennego odchodził krótki korytarz w kierunku garderoby i łazienki. Ich drzwi były otwarte, w obu pomieszczeniach paliło się światło. Wszystko przypominało pobojowisko; na podłodze walały się ubrania, pościel, kosmetyki, brudne rzeczy do pralni, buty oraz kłębowisko nie dających się rozpoznać przedmiotów, które wisiały także na łazienkowej armaturze albo zwisały byle jak z klamek u drzwi, wieszaków na ręczniki, drążków w garderobie, a nawet z prysznica.

Ollie zerwał lśniący zielony szlafrok z fotela i rzucił go na łóżko. Devereaux nie zareagowała.

– Foxy jest niezadowolona – zaczął Ollie.

– Ta suka nigdy nie jest zadowolona.

– Mówi, że wczoraj w nocy zaliczyłaś niezły odjazd.

Devereaux uniosła otwartą dłoń i jedno gołe ramię. No i?

– Foxy chce, żebyś się wyprowadziła.

– Foxy chce wiele rzeczy.

– Masz umowę najmu?

– Pewnie. Trzymam ją w bankowym sejfie, razem z testamentem dotyczącym wszystkich moich nieruchomości.

– W takim razie nie masz żadnego prawa przebywać w tym miejscu.

Devereaux milczała.

– Czas ruszać w drogę, Auroro. – Głos Olliego zabrzmiał prawie współczująco.

Devereaux sięgnęła szybko po małą plastikową buteleczkę stojącą na nocnym stoliku. Odchyliła głowę i zaaplikowała sobie antyhistaminę najpierw do jednej, a potem do drugiej dziurki w nosie.

Czekając na zakończenie tego hałaśliwego procesu, badałam kolejne detale mieszkania. Miejsce to było pozbawione jakichkolwiek osobistych akcentów. Żadnych fotografii, magnesów na lodówkę, ozdóbek, makram czy stojaków na doniczki.

Oprócz antyhistaminy na nocnym stoliku znajdowała się opróżniona do połowy butelka po Pepto, leku na niestrawność, oraz hałda zużytych chusteczek. Przypomniał mi się jeszcze jeden objaw CdLS – refluks żołądkowo-przełykowy, niedomaganie, które może obrzydzić proces jedzenia. Poczułam przypływ współczucia dla tej kobiety o wyglądzie dziecka siedzącej na łóżku.

Gdy Devereaux wydmuchała już nos, i to tak gruntownie, że wzbudziła mój podziw, przesunęłam się korytarzem w kierunku garderoby, by przyjrzeć jej się bliżej. Starałam się zrobić to możliwie dyskretnie. Ale mój ruch nie uszedł uwagi niechętnej nam gospodyni.

– Gdzie ona idzie, do diabła?

– Nie zajmuj się tą panią – powiedział Ollie.

– Akurat, kurwa, nie zajmuj. Nie lubię, jak ktoś obcy szpera mi w bieliźnie.

– Panna Forex zostawiła w garderobie worek marynarski – odezwałam się. – Mamy pozwolenie, żeby go przeszukać.

Rozżarzone niebieskie oczy wpiły się we mnie. Miała kręcone rzęsy, chyba najdłuższe, jakie kiedykolwiek widziałam.

Panna Forex – odparła z nieskrywanym szyderstwem – ma inteligencję kanapki z salami.

– Zachowała się wobec pani życzliwie.

Gęste brwi wygięły się ze zdziwieniem.

– Tak to się teraz nazywa? Życzliwość? Stanowiłam przedmiot jej najnowszej akcji litościwej.

– Akcji litościwej?

– Bierze się kogoś wykolejonego i sprawia, że jego życie zmienia się w rozkosz.

– Annaliese Ruben była wykolejona? – Moje współczucie zaczynało przegrywać z niechęcią.

– To nie była Miss America – prychnęła Devereaux z brzydkim pogłosem po kroplach antyhistaminowych.

– Znała ją pani?

– Słyszałam o niej.

– Gdzie jest ten marynarski worek? – spytał Ollie szorstko. Szybko tracił cierpliwość.

– Nie mam pojęcia.

– Przyłóż się trochę, Auroro.

– Nie macie nakazu, więc gówno dostaniecie.

– Próbuję przemówić do twojego dobrego serca, dziecinko.

– Ja nie mam dobrego serca.

– Zgoda. To podejdźmy do tego od drugiej strony. Mamy tu właścicielkę mieszkania, która zgłosiła nielegalne zajęcie jej nieruchomości. Może więc przeszukamy to miejsce z góry na dół, zaczynając od tego?

Ollie podniósł torbę na ramię leżącą na podłodze obok łóżka. Była zdobiona metalem, a ilość frędzli mogłaby zawstydzić Dale Evans[9].

Devereaux wygięła się w pasie i wysunęła jedno ramię do przodu.

– Dawaj mi to!

Ollie trzymał torbę poza jej zasięgiem.

– Ty draniu.

Uśmiechając się, Ollie kołysał torbą jak wahadłem.

– Gnojek!

Ollie wskazał na szlafrok.

– Odwróćcie się!

Ryan i ja zrobiliśmy, co kazała. Ollie nie.

Usłyszałam ruch, szelest tkaniny, a następnie głuchy stukot, gdy torba upadła na łóżko.

– No i świetnie.

Słysząc ów komentarz Olliego, odwróciliśmy się z Ryanem ponownie.

Devereaux siedziała bokiem, z nogami spuszczonymi z materaca. Jej palce nie dosięgały wykładziny. Włożyła szlafrok i miała tę samą minę w stylu „pieprzcie się”.

Ollie powtórzył pytanie.

– Gdzie jest worek?

– Na półce w garderobie.

– Musisz się chyba zacząć pakować?

– Wolę zjeść psie gówno, niż spędzić kolejny dzień w tej norze!

Z torbą przyciśniętą do piersi Devereaux przesunęła pośladki do przodu i zeskoczyła z łóżka. Chwyciwszy szorty i bluzkę ze sterty na regale, zamaszystym krokiem udała się do łazienki i trzasnęła drzwiami.

Ryan, Ollie i ja natychmiast ruszyliśmy jej śladem.

Garderoba stanowiła miniaturową wnękę z długą naścienną poprzeczką na wysokości głowy i dwiema krótszymi na pozostałych ścianach. Z wieszaków zwisały sukienki, bluzki i spódnice, przeważnie w jaskrawych kolorach, z mnóstwem błyskotek.

Na podłodze zalegała warstwa butów i brudnych ciuchów. Te ostatnie napełniały ową niewielką przestrzeń słodkawym, gęstym zapachem.

Ponad poprzeczkami znajdowała się pojedyncza półka, zapełniona do granic możliwości. Rolki papieru toaletowego i papierowe ręczniki. Pudełka na buty. Drukarka. Mikser. Wentylator. Plastikowe pojemniki, których zawartości nie umiałam rozpoznać.

Worek marynarski zauważyłam w rogu garderoby, tam, gdzie dłuższa poprzeczka stykała się pod kątem prostym z krótszą. Wykonany był z poliestru w kolorze oliwkowej zieleni, z czarnymi uchwytami i przednią kieszenią zapinaną na zamek błyskawiczny. Chcąc przebić się przez cały ten miszmasz, gustowny niczym odzież przeciwpożarowa z Walmartu, przesunęłam na jedną stronę kilka wieszaków z ubraniami. Obok listwy podłogowej leżała składana drabinka. Kiedy ją chwyciłam, moje oko dostrzegło coś na ścianie, do połowy zasłonięte przez wielką walizkę. Mój puls przyspieszył.

Później.

Wysunąwszy się spod sukienek, ustawiłam sobie drabinkę. Następnie, traktując Ryana jako podpórkę, wspięłam się żwawo po szczeblach.

Trzy szarpnięcia i worek był nasz. Jego ciężar wskazywał, że zawiera niewiele.

Podałam worek Ryanowi, który przekazał go Olliemu. Wróciliśmy do salonu. Szum wody zza drzwi łazienki wskazywał, że Devereaux wciąż zajęta jest poranną toaletą.

Ollie gestem zachęcił mnie do działania. Rozsunęłam uchwyty worka i szarpnęłam za zamek błyskawiczny.

Wewnątrz znajdowały się cztery przedmioty. Para tanich plastikowych okularów przeciwsłonecznych z jednym pękniętym szkiełkiem. Szklana kula z pandą i motylami w środku. Zardzewiała maszynka do golenia marki Bic. Sandał na bieżnikowanej podeszwie, pochodzący chyba z epoki Woodstocku.

– To nam ułatwia robotę.

Spojrzeliśmy z Ryanem na Olliego.

– Nie ma szans, żeby ta pani nie wróciła tutaj po swoje skarby.

Żadne z nas się nie uśmiechnęło, słysząc ten żart.

– A kieszonka z przodu? – zasugerował Ryan.

Sprawdziłam. Była pusta.

Staliśmy w milczeniu, pełni rozczarowania, kiedy otworzyły się drzwi do łazienki. Wszyscy odwróciliśmy się.

Devereaux miała włosy zaczesane w jasny kok, a na jej twarzy widniała paleta barw jak na obrazie Gauguina. Powieki zielono-lawendowe. Róż na policzkach. Czerwone usta. Gdyby nie jej trudna sytuacja życiowa, uznałabym to za prawie komiczne. Jakby urwała się z konkursu piękności dla dzieci.

Nie zwracając na nas uwagi, Devereaux przecięła pokój, opadła na kolana i wysunęła spod łóżka walizkę. Pełnymi irytacji ruchami zaczęła wrzucać do niej swoje ubrania leżące na regałach i podłodze. Żadnego składania czy układania w warstwy. Najwidoczniej jakaś fałdka tu i ówdzie nie stanowiła dla niej problemu.

Ściszając głos, powiedziałam Olliemu i Ryanowi, co zobaczyłam za walizką w garderobie.

– Da się zdjąć tę płytę? – zapytał Ryan.

– Chyba tak.

– Za nią są pewnie jakieś rury dochodzące do łazienki.

– Podejrzewasz, że może tam być kolejne martwe dziecko? – Ollie miał ponury wyraz twarzy.

Zerknęłam na Devereaux. Opróżniała szufladę komody, obojętna na prowadzoną przez nas rozmowę.

Skinęłam głową.

Bez słowa wróciliśmy do garderoby. Wraz z Olliem przyglądaliśmy się, jak Ryan wyciąga walizkę zza ubrań.

Płyta mierzyła około osiemdziesięciu centymetrów kwadratowych i w narożnikach była przybita do ściany gwoździami.

Zlustrowałam pokój. Mój wzrok spoczął na parze pomarańczowych czółenek na wysokich obcasach. Złapałam jedno i podałam Ryanowi.

Zaczepiwszy koniec wysokiego obcasa o krawędź płyty, Ryan pociągnął za but. Gwoździe puściły, nie stawiając większego oporu.

Znów powtarzało się doznanie z Saint-Hyacinthe. Wstrzymałam oddech, gdy Ryan wsunął palce w szczelinę, podważył płytę i wyciągnął ją na zewnątrz. Z ciemnego otworu powiało grozą.

Ollie wyjął małą latarkę w kształcie długopisu. Ryan włączył ją i skierował promień światła w ciemność. Zgodnie z oczekiwaniem maleńki biały owal ukazał ciąg rur. Były czarne i owinięte postrzępionym materiałem izolacyjnym.

Przyglądałam się, jak plamka światła sonduje dalej. Jak pełznie po pionie wentylacyjnym. Ponad kołnierzem kryzowym. Potem poziomo w lewo.

Stukot obcasów w przedpokoju powiedział mi, że Devereaux zamierza przeszukać szuflady i szafki w kuchni.

Stukot w moich uszach poinformował mnie, że tętno dostało świra.

Świetlny owal zawrócił, zaczął przesuwać się w prawo, a następnie w dół. Mijały sekundy. Eony.

I znaleźliśmy. Zaklinowane w zagłębieniu w kształcie litery U, jak w pułapce.

Poczułam, że robi mi się niedobrze.

Ręcznik był niebieski, z niewielką naszywką z boku. Mocno zrolowany, grubszym końcem zwrócony w naszą stronę.

– Zadzwonić po lekarza sądowego? – zapytał Ryan.

Ollie potrząsnął głową.

– Musimy mieć pewność. Nie chcę wzywać tu doktora bez potrzeby.

Jakiś głos w mojej głowie kazał mi odrzucić brutalny obraz, który widziały moje oczy. Nie, Boże, nie!

Ryan położył latarkę na podłodze i wykonał serię zdjęć swoim iPhone’em. Sprawdził, jak wyszły.

– Mam, w porządku.

Gwałtownie odsunęłam wszystkie ubrania na bok, żeby mieć wolny dostęp. Ryan chwycił ten cały bałagan i usunął z garderoby. Obaj mężczyźni patrzyli teraz na mnie. Klęknęłam na oba kolana i wzięłam głęboki, uspokajający oddech.

Tkanina była zwietrzała i dawała się z łatwością rozsunąć. Jej warstwy ściśle przylegały do siebie, sklejone płynami, które już dawno zdążyły wyschnąć i skrzepnąć. Palce mi drżały, gdy próbowałam dostać się do środka, nie czyniąc nadmiernych szkód.

Cały świat zamarł w ciszy, wszystkie dźwięki zostały przytłumione przez rozgrywające się w moim wnętrzu emocje.

Wreszcie frotowa tkanina ustąpiła. Rozwinęłam ów tobołek.

Kości były małe, brązowe i otaczały kręgiem pofragmentowaną czaszkę.

– Jezu Chryste!

Podniosłam wzrok.

Twarz Olliego przybrała barwę jasnobeżową. Zdałam sobie sprawę, że przecież nie widział pozostałych martwych niemowląt.

Możliwie najdelikatniej zwinęłam ręcznik z powrotem.

– To już czwarte, o którym wiemy. – Ryan po raz ostatni zapuścił światełko latarki do otworu.

– Ta mordująca suka pozostawia za sobą szlak martwych dzieci, od Quebecu po Albertę! A my nie możemy znaleźć jej nędznej dupy? – Ollie, pełen odrazy, wypowiadał się o wiele za głośno.

Ryan podniósł się na nogi.

– Znajdziemy ją.

Ja również wstałam i uspokajającym gestem położyłam dłoń na ramieniu Olliego.

– Zadzwoń po patologa – powiedziałam.



[9] Dale Evans – amerykańska pisarka, aktorka, piosenkarka i kompozytorka muzyki country. Druga żona śpiewającego kowboja Roya Rogersa (przyp. tłum.).