O trzynastej trzydzieści w pełni odziani w stroje robocze staliśmy z Ryanem obok stołu ze stali nierdzewnej w towarzystwie doktora Dirwego Okekego, jednego z nowych pracowników biura patologa sądowego prowincji Alberta. Okeke wykonał wszystkie czynności wstępne – zdjęcia, prześwietlenia, pomiary, opisy. Ja wcześniej oczyściłam kości niemowlęcia i poukładałam je w pozycjach anatomicznych.
Okeke, choć był patologiem, wyglądał raczej na obrońcę w drużynie hokejowej którejś ze szkół średnich w Edmonton – rodzice zawodników z drużyny przeciwnej nie czuliby zapewne konieczności pytania o jego datę urodzenia. Mierzył prawie metr dziewięćdziesiąt, ważył około stu dwudziestu kilogramów. Gdybym zobaczyła go na ulicy, dałabym mu najwyżej osiemnaście lat.
Gdy dzwoniłam do biura patologa sądowego, recepcjonistka wysłuchała tego, co miałam do powiedzenia, po czym połączyła mnie z Okekem. Przedstawiłam się i streściłam historię o martwych dzieciach w Quebecu oraz o tym jednym znalezionym w domu Susan Forex. Nie przerywał ani słowem.
Tak jak się spodziewałam, Okeke wolał sam zobaczyć miejsce zdarzenia. Przyjechał samochodem marki Escalade, którego przednie siedzenia były specjalnie przystosowane dla wielkoludów. Za nim, w furgonetce, przybyło dwóch techników.
Kiedy Devereaux zobaczyła Okekego, jej postawa uległa natychmiastowej zmianie o sto osiemdziesiąt stopni – nagle stała się potulna. Nie mogłam mieć jej tego za złe. Pan doktor wyglądał, jakby należał do jakiegoś innego gatunku, ogromny i ciemny, podczas gdy ona była maleńka i blada. Samą swą obecnością Okeke zdawał się wypełniać jej małą sypialnię po sufit.
Zadał nam kilka pytań i przyglądał się drobnym kostkom w milczeniu. Następnie chciał przepytać Devereaux, lecz ta zarzekała się, że o niczym nie wie. Nie znała Ruben i nigdy nie miała powodu, aby zdejmować tę płytę ze ściany.
Także Forex nic nie wiedziała. A przynajmniej tak twierdziła. Wyraz szoku na jej twarzy wskazywał, że prawdopodobnie jest z nami szczera.
Ollie zaczekał, aż Devereaux pozbiera swoje błyskotliwe ubrania i wsadzi je do drugiej walizki, po czym odwiózł ją do schroniska dla kobiet. Podejrzewałam, że gest ten brał się po części ze zwykłego współczucia, lecz przede wszystkim został wywołany chęcią uniknięcia bliższego kontaktu z kośćmi noworodka.
Ryan, Okeke i ja przyglądaliśmy się, jak technicy poszerzają otwór za pomocą ręcznej piły elektrycznej, a następnie badają wewnętrzną stronę ściany. Poza odkryciem gniazda zaskoczonych karaluchów ich wysiłki nie przyniosły innych efektów.
Pozostawiwszy techników samych, aby sfotografowali i przebadali miejsce zdarzenia, Okeke zabrał szczątki do swego escalade. Pojechaliśmy z nim – Ryan i ja – do siedziby głównego patologa sądowego przy ulicy Sto Szesnastej. Po drodze dowiedzieliśmy się, że Okeke pochodzi z Kenii i że studiował medycynę w Wielkiej Brytanii. To wszystko. Facet nie był rozmowny.
I oto staliśmy nad stołem.
Podobnie jak w przypadku dziecka spod sufitu w Saint-Hyacinthe, z tego maleństwa pozostał tylko szkielet i fragmenty wysuszonej tkanki miękkiej. Czaszka rozpadła się, gdy zabrakło mięśni. Jej poszczególne kości leżały luźno, niczym na ilustracji w jakimś podręczniku anatomii.
– Proszę mówić. – Okeke miał głęboki głos, śpiewny jak u wszystkich Masajów z Masai Mara, ukształtowany ponadto przez lata spędzone w brytyjskich szkołach.
– W chwili śmierci płód miał co najmniej siedem miesięcy.
– Nie dziewięć? Gotów do narodzin?
– Niewykluczone. Jeśli tak, to w niskim percentylu. Ale płód niewątpliwie już był zdolny do samodzielnego życia.
Gdy przedstawiałam swoje obserwacje i wyniki pomiarów, Okeke sporządzał notatki. Podkładka w jego ogromnych rękach wyglądała jak dziecinna zabawka.
– Płeć?
– Nie mogę tego ustalić na podstawie kości.
Kiedy Okeke kiwał głową, skóra na jego głowie, tuż nad karkiem, marszczyła się, a potem wygładzała.
– Urazy?
– Brak – powiedziałam. – Żadnych złamań. Nic nie świadczy o stosowaniu przemocy fizycznej.
Znów notatki.
– Przyczyna śmierci?
– Kości oraz ich zdjęcia rentgenowskie nie wykazują śladów niedożywienia, chorób ani deformacji. – Pomyślałam o kawałku papieru wciśniętym w gardło dziecka spod okna. – Brak śladów ingerencji z zewnątrz oraz ciał obcych.
– Co wiemy o pochodzeniu?
– Kości policzkowe wyglądają na dość szerokie, ale trudno wnioskować na ich podstawie, ponieważ nie są w pełni ukształtowane. Wydaje mi się, że zauważyłam drobną łopatkowatość na górnym siekaczu środkowym.
– Sugerującą przynależność do tak zwanej niegdyś rasy mongoloidalnej.
– Tak. – Opowiedziałam mu o ustaleniach Simone po zbadaniu DNA dziecka z szafki łazienkowej.
– Więc także to niemowlę może mieć indiańskie pochodzenie?
– Zakładając, że jest bratem lub siostrą dziecka, które zbadano. Albo przyrodnim bratem lub siostrą.
– Czy są jakieś wątpliwości, że to dzieci tej samej matki?
Spojrzałam na Ryana. Okeke też.
– Nie mamy dowodów – rzekł Ryan. – Jeszcze. Ale sądzimy, że Annaliese Ruben urodziła wszystkie czworo niemowląt.
– Dlaczego matka miałaby zabijać swoje dzieci?
No tak. Okeke był w tej grze nowicjuszem.
– Zdarza się.
Jego ciemne oczy jeszcze bardziej pociemniały.
– Gdzie jest teraz ta kobieta?
– Szukamy jej – odparł Ryan.
Okeke miał już zadać kolejne pytanie, gdy nagle rozległ się przeszywający dzwonek telefonu.
– Przepraszam.
Dwa kroki wystarczyły Okekemu, żeby znaleźć się przy biurku stojącym obok zlewu na tyłach prosektorium. W moim przypadku przebycie tego dystansu wymagałoby pięciu kroków.
Okeke zdjął rękawiczkę, wcisnął przycisk i uniósł słuchawkę do ucha.
– Tak, Lorno. – Pauza. – W tej chwili nie chciałbym z nikim rozmawiać.
Lorna coś odpowiedziała. Przypuszczałam, że była to recepcjonistka, która łączyła wcześniej mój telefon.
– Kim jest ten człowiek? – Kolejna, dłuższa pauza. – Skąd pan White ma takie informacje?
Gdy Okeke wysłuchał odpowiedzi udzielonej przez Lornę, jego oczy wykonały pełny obrót.
– Połącz go.
Lorna połączyła.
– Doktor Okeke.
Głos White’a miał w sobie więcej mocy niż głos Lorny. Jego dudnienie dochodziło nie tylko do ucha Okekego.
– Nie mogę ujawnić tej informacji, proszę pana.
Kolejna porcja dudnienia skończyła się wysokim dźwiękiem sugerującym, że padło następne pytanie.
– Przykro mi, ale to poufne.
Nie mogąc się już doczekać rozpoczęcia analizy, podeszłam do kontuaru, aby rozwinąć ręcznik, w który okutane było ciało dziecka. Sytuacja przypominała mi tę z filmu Dzień świstaka, jakbym znów, po raz czwarty, znalazła się w tej samej sali prosektoryjnej. Te same czynności ostrożnego przekręcania i wyciągania. Ta sama obawa, by niczego nie uszkodzić.
Nie zwracałam uwagi na końcówkę rozmowy Okekego, skupiając się raczej na tym, by odpowiednio wsadzić palce, lekko unieść, wsadzić je głębiej i unieść jeszcze wyżej. Milimetr po milimetrze kleista maź ustąpiła i supły puściły.
Jak przez mgłę zarejestrowałam, że gdzieś za mną odpowiedzi udzielane przez Okekego stają się coraz bardziej szorstkie. Nie przestawałam ciągnąć i lekko szarpać.
W końcu ręcznik leżał płasko na kontuarze, z jednym podwiniętym rogiem. Delikatnie pociągnęłam za niego. Wydając odgłos przypominający odpinanie rzepów, tkanina poddała się. Rozwinęłam zagięcie.
No tak. Dzień świstaka. Ale tym razem moim znaleziskiem nie okazał się woreczek z piaskiem i małymi zielonymi kamykami.
W rogu ręcznika tkwił przyklejony kawałek papieru. Odzianym w rękawiczkę palcem próbowałam chwycić go za koniuszek. Bezskutecznie. To coś zostało ściśle spojone z tkaniną frotté.
Ustawiłam lampę na wysięgniku w odpowiedniej pozycji i nachyliłam się bardziej. Zobaczyłam czarne drukowane litery, widoczne na niebieskim tle. Nad nimi znajdowało się coś, co wyglądało jak biała obwódka.
Obróciłam ręcznik, chcąc odczytać ów napis. LA MONFWI.
Zastanawiałam się nad możliwym znaczeniem tych liter, dodając kolejne na początku i na końcu wiersza, gdy nagle moje myśli brutalnie przerwały słowa Okekego.
– Powiedziano mi, że dzwoni pan z informacją dotyczącą Annaliese Ruben.
Ryan spojrzał w moją stronę. Lekko uniósł brwi. Ja też.
Okeke przeczekał dudnienie w słuchawce.
– Czy mogę zapytać, dlaczego się pan tym interesuje?
Dudnienie przeszło w długie wyjaśnienia. Okeke nie pozwolił mu się rozwinąć.
– Czy pan jest dziennikarzem, panie White?
Kolejny warkot. Tym razem Okeke przerwał go, po prostu odkładając słuchawkę na widełki.
Spróbował coś zanotować na podkładce, potrząsnął długopisem, a następnie rzucił go na biurko. Przedmiot spadł na podłogę. Okeke nie ruszył się, żeby go podnieść.
– Dziennikarz? – domyśliłam się.
– Niejaki pan White. Jeśli to prawdziwe nazwisko.
– Dla kogo pracuje?
– To nie ma znaczenia. – Okeke pomachał podkładką w kierunku żałosnych małych kości. – Skąd się dowiedział o tym dziecku? I o innych?
– Słyszał o przypadkach z Quebecu? – Nie umiałam ukryć szoku w moim głosie.
– Słyszał. – Gniewne oczy Okekego wwiercały się we mnie. Ich spojrzenie mogło przerazić.
– Ja nic mu nie powiedziałam. Ryan też nie – rzuciłam oschle. Dotknęło mnie to milczące oskarżenie.
– Ani doktor Brennan, ani ja nie rozmawialiśmy z mediami o bieżących dochodzeniach.
Okeke zwrócił gniewne oczy na Ryana.
– A jednak ten człowiek wiedział.
– Informacja na temat dziecka musiała pochodzić albo od Devereaux, albo od Forex. – Ryan mówił przyciszonym i bardzo opanowanym głosem. – Lub od któregoś z waszych techników, chociaż to by nie wyjaśniało, skąd ten facet dowiedział się o śledztwie w Quebecu.
Ollie znał całą sprawę, pomyślałam. Ale nie powiedziałam tego głośno.
– Po co członek mojego personelu miałby robić coś takiego?
Ryan przeciągnął kciukiem po opuszkach palców.
– Ktoś dzwoni do White’a i mówi, że ma poufne informacje o kobiecie, która pozostawia za sobą szlak martwych niemowląt w całej Kanadzie. Oświadcza, że tę sensację sprzeda temu, kto zapłaci najwięcej. Sądząc, że historia może być przebojem, White zgadza się zapłacić.
Okeke z niesmakiem potrząsnął głową.
– Zapotrzebowanie na ohydę i potworność. Jak z tymi waszymi słynnymi Butterbox Babies. Powstała z tego książka, a nawet film. Po co?
Okeke miał na myśli coś, co wydarzyło się w Domu Idealnego Macierzyństwa, placówce usytuowanej w Nowej Szkocji, która miała zapewniać opiekę matkom z nieślubnymi dziećmi w latach 1928–1945. Prowadzili ją William Peach Young, samozwańczy pastor i kręgarz podający się za adwentystę dnia siódmego, oraz jego żona, Mercedes, będąca akuszerką. Po wielu latach, podczas których przekazali do adopcji mnóstwo niemowląt, oskarżenia o czerpanie zysków ze sprzedaży dzieci oraz wysoka śmiertelność wśród noworodków zwróciły na tę placówkę uwagę organów ścigania.
Śledztwo wykazało, że państwo Young świadomie zabijali „trudne do sprzedania” dzieci, głodząc je na śmierć – dawano im tylko wodę i melasę. Deformacja, poważna choroba albo „ciemna” karnacja oznaczały brak szans na adopcję, czyli brak dochodu, co rozwiązywano śmiercią głodową podopiecznych.
Martwe dzieci grzebano na terenie posesji w drewnianych skrzynkach po artykułach spożywczych, przede wszystkim po nabiale: stąd termin „Butterbox Babies”[10]. Inne wrzucano do morza albo palono w tamtejszym piecu. Szacuje się, że w domu tym zginęło od czterystu do sześciuset niemowląt.
– Chcę wiedzieć, kto za to odpowiada. – Gniew wywołał pulsowanie żyły na prawej skroni Okekego.
– My też – powiedziałam.
– Poinformujecie o tym sierżanta Kanadyjskiej Konnej, który był obecny na miejscu zdarzenia?
– Yhm.
Z cieknącego kranu z miękkim klaśnięciem spadały do wnętrza stalowego zlewu kropelki wody. Okeke wreszcie obszedł biurko i podniósł swój długopis.
– Znalazłam coś w ręczniku – oświadczyłam.
Obaj mężczyźni zbliżyli się do kontuaru, pochylili i zaczęli uważnie przyglądać niepełnemu napisowi.
– Brakuje początku pierwszego i końcówki ostatniego wyrazu – powiedziałam.
– Niekoniecznie.
Już miałam spytać, co Ryan ma na myśli, gdy nagle mój iPhone po raz kolejny odegrał irlandzki hymn narodowy.
Ollie.
Zdjęłam jedną rękawiczkę i odebrałam. Ryan i Okeke nadal wpatrywali się w strzęp papieru.
– Gdzie jesteś? – spytał Ollie.
– Ciągle z Okekem.
– Kości coś miały do powiedzenia?
– Że Ruben uważała macierzyństwo za niedogodność. Co się dzieje?
– Po odwiezieniu Devereaux do schroniska dla kobiet, która to przyjemność nigdy więcej mnie nie spotka, mam nadzieję, wpadłem na komendę zobaczyć, czy coś się pojawiło. Dostałem wiadomość od pewnego posterunkowego nazwiskiem Flunky.
– No i?
– Chcesz o tym posłuchać?
– Przełączam cię na głośnik. Ryan jest ze mną. – Wcisnęłam guzik i zaczęłam bezmyślnie wpatrywać się w telefon.
– ...temu facetowi, żeby się teraz skupił. No więc tak: rozesłałem po wszystkich fotkę Ruben i poprosiłem kolegów, żeby pokazywali ją na ulicy. I Flunky rzeczywiście tak zrobił.
Zasięg był słaby, głos Olliego to narastał, to cichł. Uniosłam wzrok, żeby sprawdzić, czy Ryan słucha. Wciskał coś na klawiaturze swojego iPhone’a.
– Pracownik dworca autobusowego linii Greyhound przypomniał sobie kobietę podobną do Ruben, która kupowała bilet do Hay River.
– Kiedy?
– Wczoraj.
– Gdzie jest Hay River?
– Przy południowym brzegu Wielkiego Jeziora Niewolniczego.
– Na Terytoriach Północno-Zachodnich.
– Szóstka z geografii.
– Czy ten pracownik był pewien, że to Ruben?
– Nie. Ale słuchaj. W pierwszej chwili odmówił jej sprzedania biletu z powodu psiaka.
– Ta kobieta miała psa? – Poczułam, jak zamiera mi serce.
– No. Firma Greyhound ma swoje przepisy: żadnych zwierzaków na pokładzie. Jedynym wyjątkiem są zwierzęta służbowe.
– Więc nie wsiadła do autobusu?
– Facet się ostatecznie zlitował i pozwolił jej jechać.
Zastanawiałam się chwilę. To miało sens. Na Terytoriach Północno-Zachodnich zamieszkuje liczna populacja ludu Dene. Właśnie zamierzałam to powiedzieć, gdy Ryan mnie zaskoczył.
– Wiem, dokąd Ruben pojechała.