Poranna mgła, gęsta jak tłusty babciny sos, kłębiła się w poświacie rzucanej przez neon hotelu. Choć słońce nigdy nie oddało nieba w całkowite władanie nocy, jeszcze nie zaczęło organizować sobie kolejnego świtu.

Innymi słowy widzialność była do bani.

Ale na moją korzyść działał fakt, że znajdowaliśmy się na wzgórzu. Wprawdzie tułów Nellie, obleczony w puszystą szarą kurtkę, niknął we mgle, ale jej jasnoczerwona spódnica pozostawała łatwa do namierzenia. Gdy wyszłam spod zadaszenia nad wejściem głównym, szkarłatny promień znikał już za zakrętem podjazdu.

Pospieszyłam w dół. Wątpliwe, by Nellie zauważyła, że ma ogon, mimo to starałam się trzymać po zewnętrznej stronie łuku drogi. Zdążyłam zejść do połowy podjazdu, gdy mój obiekt zniknął. Przyspieszyłam kroku. U stóp wzgórza rozejrzałam się w lewo, potem w prawo. Czerwona spódnica migotała na ulicy Veterans Memorial Driver, która o tej porze była jeszcze opustoszała.

Skręciłam, już żałując swej nagłej decyzji wyruszenia bez wierzchniego okrycia tropem dziewczyny. Przy każdym wydechu z moich ust wydobywała się mgiełka.

Centrum Yellowknife ma wygląd i atmosferę planu filmowego, który przywieziono tu ciężarówkami i szybko zmontowano. Przypomina scenerię z Przystanku Alaska, ale odznacza się o wiele większą liczbą barów, jadłodajni, sklepów i różnych niewiadomego przeznaczenia biur, a także budynkami rządowymi.

Podążałam za Nellie ulicą Pięćdziesiątą, poruszając się możliwie najszybciej, aby rozgrzać mój organizm, a jednocześnie na tyle wolno, żeby utrzymać między nami pewien dystans. Co nie było trudne. Mimo krótkich nóg i znacznej masy ciała, kobieta ta mogłaby pobić niejeden rekord.

Yellowknife jest podobne do Charlotte pod względem nazewnictwa ulic. Krótko mówiąc, ulica Pięćdziesiąta spotyka się tu z aleją Pięćdziesiątą. Bardzo pomysłowo.

Nellie przetoczyła się przez skrzyżowanie, nie czekając na zielone światło. Aby pozostać niewidoczna, odczekałam kilka chwil, potem przeszłam przez ulicę i skryłam się w niszy przed sklepem z pamiątkami.

Znalazłszy się pół przecznicy od ulicy Pięćdziesiątej, zauważyłam długą pomarańczową markizę ciągnącą się wzdłuż frontonu trzykondygnacyjnego budynku, który najlepsze dni miał już za sobą. Dawno temu. Napis na markizie oraz litery na wysokości pierwszego piętra przedstawiały to miejsce jako hotel Gold Range. Bez wahania Nellie pociągnęła za frontowe drzwi, otwarła je i wśliznęła się do środka.

Wyszarpnęłam iPhone’a z dżinsów i wyszukałam numer Ryana. Ręce trzęsły mi się z zimna tak bardzo, że nie udało mi się to za pierwszym razem.

Poczta głosowa.

Zostawiłam wiadomość. Zadzwoń do mnie. Teraz.

Rzucając szybkie spojrzenia na hotel Gold Range, spróbowałam skontaktować się z Olliem. Z takim samym rezultatem. Zostawiłam mu identyczną wiadomość. Esemesem i na poczcie głosowej.

Czy te cymbały jeszcze śpią? Wyciszyli swoje komórki? A może już wstali i gdzieś poszli? Mało prawdopodobne po niecałych sześciu godzinach snu.

Obejmując się ramionami dla uzyskania odrobiny ciepła, przyglądałam się hotelowi Gold Range. Z tą krzykliwą markizą, rzeźbionymi okiennicami, wystrojem górnych pięter w udawanym stylu Tudorów i ciemnym drewnianym sidingiem na poziomie parteru wyglądał jak skrzyżowanie szwajcarskiej górskiej chaty z miejscem akcji filmu Super 8.

Czy Nellie mieszka w Gold Range? Czy Ruben tu mieszkała? A może jest tu teraz?

Rozważałam możliwe scenariusze. Wejść do środka i spróbować zlokalizować jedną albo drugą? Czekać? Jak długo? Darować sobie to całe zawracanie głowy i wrócić do Explorera?

Czułam, że pod bluzą z kapturem i cienką bawełnianą koszulką gęsia skórka ogarnia całe moje ciało. Przesuwałam szybko dłońmi wzdłuż ramion. Przeskakiwałam z nogi na nogę.

Gdzie, do cholery, są Ryan i Ollie?

Zerknęłam błyskawicznie na sklep znajdujący się za moimi plecami. Za szybą wystawową widać było plakaty, plastikowe misie polarne oraz cały ten turystyczny kicz. I coś jeszcze: bluzy i kurtki z napisem Kocham Yellowknife.

Na drzwiach wypisano godziny pracy. Od poniedziałku do piątku, między dziewiątą rano a dwudziestą. Pracowici. Ale na nic mi się nie przydadzą. Poza tym idąc na śniadanie, nie wzięłam ze sobą ani gotówki, ani karty kredytowej.

Spojrzałam na zegarek. Dziesięć po siódmej.

Wlepiłam wzrok w hotel Gold Range. Odpowiedział mi tym samym; jego ciemne okna milczały w mgle przedświtu.

Siódma czternaście.

Dygocząc na całego, spróbowałam ponownie dodzwonić się do Olliego i Ryana. Żaden z nich nie odbierał.

Decyzja. Zaczekam do siódmej trzydzieści, a potem podejmę szturm na hotel.

O ile wcześniej nie umrę z wyziębienia.

Znów zaczęłam skakać i pocierać ramiona.

Mroźna mgła stopniowo zmieniała odcień. Na wzgórzu za Explorerem podświetlone różowo-żółtym blaskiem długie niebieskoszare chmury biegły równolegle do linii ziemi.

Siódma siedemnaście.

W Gold Range panował spokój. Przy coraz mocniejszym świetle mogłam już dostrzec jakiś materiał, poskręcany niczym hamak, widoczny za jednym z okien. Miły akcent.

Zerknęłam na zegarek. Musiała już chyba minąć godzina.

Siódma dwadzieścia.

Obserwacja podejrzanego wcale nie jest aż tak ekscytującym zajęciem, jak się niektórym wydaje.

Już miałam zmienić swój plan i przejść do fazy drugiej, gdy nagle frontowe drzwi hotelu otworzyły się. Z nisko opuszczoną głową Nellie wyszła na chodnik i zaczęła sunąć wprost na mnie. Przyznaję: mój stary mięsień sercowy zaczął na ten widok gwałtownie bić.

Jeszcze przed skrzyżowaniem Nellie przecięła ukośnie ulicę Pięćdziesiątą i skręciła w aleję Pięćdziesiątą.

Odetchnąwszy z ulgą mroźną mgiełką wydechu, pospieszyłam jej śladem.

Yellowknife niezbyt tętniło życiem. To znaczy: na głównej ulicy zauważyłam zaledwie troje ludzi.

Dwóch mężczyzn stojących przed restauracją sieci A&W przerwało na mój widok rozmowę; spod uniesionych kapturów kurtek ledwie było widać ich twarze. Nieopodal KFC minęłam się z bardzo młodym człowiekiem w czerwonym dresie, czarnym polarze bez rękawów i pomarańczowej trykotowej czapce, który niósł pod pachą żółtą deskorolkę. Za każdym razem uśmiechałam się i mówiłam „dzień dobry”. Za każdym razem otrzymałam w zamian jedynie nieprzyjazne spojrzenie.

No dobra.

Gdzieś za ulicą Czterdziestą Czwartą aleja Pięćdziesiąta stała się aleją Franklina. Całkowicie w stylu Charlotte, bez dwóch zdań. Idąc nią, starałam się zapamiętywać nazwy mijanych ulic oraz miejsca, w których skręcałam.

Kilka przecznic za aleją School Draw Nellie odbiła w prawo w Hamilton, a potem znów w prawo w niebrukowaną uliczkę. Znak na pobliskim kamieniu głosił Ragged Ass Road[14]. Czegoś takiego z pewnością nie można znaleźć na mapie miasta Charlotte.

Nellie wtoczyła się w Ragged Ass, wciąż nieświadoma mojej obecności. Na zakręcie zwolniłam tempo i trzymałam się z dala z obawy, że zdradzi mnie odgłos kroków na szutrowej nawierzchni. Zerkając na lewo i prawo, oswajałam się z otoczeniem. Słońce stało teraz wyżej, odpędzając mgłę. Widziałam wszystko wyraźniej.

Była to dzielnica mieszkalna, gdzie zbrązowiałe trawniki przylegały bezpośrednio do drogi, a nad głową zwieszały się nisko kable energetyczne. Czułam zapach zastałej wody i mułu, co oznaczało zapewne bliską obecność jakiegoś jeziora.

Architektura dzielnicy reprezentowała spotykaną na północy mieszaninę stylów. Nowsze domy wyglądały tak, jakby poskładano je z zestawów przesłanych pocztą. Aluminiowy siding. Okna z prefabrykatów. Okiennice i drzwi jak z czasów kolonialnych.

Starsze domostwa przypominały wiejskie chaty na letnim obozie dla hipisów. Ich zewnętrzne ściany z surowego drewna pokrywały murale i malowane motywy związane z naturą. Metalowe rynny i kominy. Na podwórkach bądź na balustradach ogrodzeń porzucone bączki, którymi bawią się dzieci, plastikowe zwierzątka i ceramiczne krasnoludki.

Przy każdym domu znajdował się przynajmniej jeden budynek gospodarczy, pordzewiały zbiornik oraz hałda drewna opałowego. Jak podejrzewałam, ich mieszkańcy byli wrogo nastawieni do nieproszonych gości.

Psy? Odsunęłam od siebie tę niepokojącą myśl.

Jak wszystkie tutejsze ulice, Ragged Ass nie była długa. Zaledwie dwie przecznice. Nellie dotarła, ani razu nie obejrzawszy się za siebie, do końca drogi i przez szutrowy podjazd weszła do budynku, którego właściciele musieli wiedzieć wszystko o szkolnych obozach letnich.

Nieświadoma intruzów lub na nich obojętna o tak wczesnej porze, Ragged Ass dalej spała w najlepsze.

Czułam ciarki na skórze, wywołane zimnem i lękiem. Mimo to szłam dalej.

Nie zawarczał żaden rottweiler. Nie rzucił się na mnie żaden pitbull.

No proszę. Przecież to ja tu byłam osobą śledzącą.

Dom, do którego weszła Nellie, był niewiele większy od szopy, drewniany, o powierzchni najwyżej osiemdziesięciu pięciu metrów kwadratowych. Od strony ulicy do ściany budynku przytwierdzono odblaskowy numer 7243.

Tandetna szklarnia, wzniesiona z plastikowej folii i drewna, przylegała do jednej strony domu; z drugiej sterczała poszarpana brązowa markiza. Pod nią znajdował się winylowy stół z krzesłami oraz pordzewiały węglowy grill.

Ani na krótkim żwirowym podjeździe, ani pod daszkiem dla samochodu nie parkował żaden pojazd.

Co teraz?

Jak dotąd czekanie wychodziło mi na dobre. Postanowiłam się tego trzymać.

Chowając się w niewielkiej wiacie, obserwowałam dom z naprzeciwka.

Podobnie jak na Pięćdziesiątej, czas poruszał się z prędkością lodowca.

Sprawdziłam telefon.

Za dziesięć ósma. Brak esemesów i wiadomości głosowych.

Wybrałam numer Ryana i zostawiłam mu informację o moim aktualnym miejscu pobytu.

Pod względem termicznym nowa lokalizacja stanowiła rozwiązanie kompromisowe. Wprawdzie promienie słońca rozproszyły mgłę i spowodowały leciutki wzrost temperatury, jednak ciągle wiejący wiatr przynosił tu wilgoć znad niewidocznego zbiornika wodnego.

Skrzyżowałam ramiona i wetknęłam dłonie pod pachy. Z ust już nie wydobywała się para, ale i tak było zimno.

Przez całą wieczność jedyny ruch na Ragged Ass powodowały kruki rywalizujące ze sobą o miejsce na zwisających przewodach. Potem trzasnęły jakieś drzwi i ktoś uruchomił silnik samochodu.

Zwróciłam głowę w lewo. Trzydzieści metrów przede mną z podjazdu wyjeżdżał tyłem czerwony pick-up. Patrzyłam, jak wóz wytacza się, zatrzymuje, a następnie rusza w kierunku ulicy Hamilton.

Kwadrans po ósmej mój entuzjazm dla pracy wywiadowcy opadł poniżej temperatury wewnętrznej mego ciała. W mózgu wirowało mi miliony argumentów za opuszczeniem tego miejsca.

Ruben pewnie nie ma z tym domem nic wspólnego. To zapewne miejsce zamieszkania Nellie, która znajduje się teraz w środku, leży sobie w ciepłym łóżku, a Ruben przebywa w Gold Range. Nellie zatrzymała się na chwilę w hotelu, żeby poinformować Ruben o naszej obecności w Yellowknife. Może Ruben zdążyła się już zapaść pod ziemię, a ja znów schrzaniłam sprawę.

Co ja tu robię, do diabła? Przecież znam już adres. Możemy wrócić później i sprawdzić, czy Ruben faktycznie tu przebywa.

Od czasu do czasu udzielam sobie dobrych rad. W rzadkich przypadkach korzystam z nich. Niestety, nie był to jeden z tych przypadków.

Przed odejściem postanowiłam dokonać szybkiej lustracji. Nie, to niewłaściwe określenie. Nie była to świadoma decyzja. Moje na pół zdrętwiałe nogi po prostu rwały się w kierunku tego domu.

Szybko zerknęłam w lewo i w prawo, po czym potruchtałam przez Ragged Ass na podjazd i zaczęłam okrążać chatę od strony markizy. Minąwszy grill, pełna nadziei, że pozostaję niezauważona, przypadłam płasko do ściany tuż obok rozsuwanych szklanych drzwi.

Nasłuchiwałam, wstrzymując oddech.

Ze środka dochodził przytłumiony odgłos rozmowy w radiu albo w telewizji. Poza tym wszędzie panowała całkowita cisza.

Jak najdelikatniej oderwałam od ściany prawe ramię i przetoczyłam się w lewo.

Bez sensu. Oba skrzydła szklanych drzwi zakrywały cienkie metalowe żaluzje rozwinięte na całą długość.

Przesunęłam się na prawo i spróbowałam tego samego manewru z oknem, którego parapet znajdował się na wysokości mego barku. Jeszcze szczelniejsze żaluzje.

Już miałam się poddać, gdy nagle zza ściany usłyszałam jakiś dźwięk przypominający szczekanie. Pies Ruben?

Podjarana totalnie, zakradłam się na tył domu.

Po prawej stronie podwórka za chatą wisiał sznur do suszenia bielizny, długości około siedmiu metrów, łączący jej tylną ścianę ze skarłowaciałą brzozą. Naprzeciwko brzozy, wśród błota, stała aluminiowa szopa. A za nią podniszczony drewniany pojemnik na śmieci z uniesioną pokrywą.

Zapadające się drewniane schodki o trzech stopniach tkwiły przy drzwiach w środkowej części tylnej ściany domu. U ich stóp znajdowała się popękana ceramiczna donica. Za nią widać było chybotliwy drewniany stolik. Jego zaplamiony blat oraz pordzewiały nóż do patroszenia wskazywały, że używano go do czyszczenia ryb.

Między lewym narożnikiem domu, przy którym stałam, a schodkami znajdowało się jeszcze jedno, umieszczone nieco wyżej okno. Nie mogłam mieć pewności, patrząc ze swojej perspektywy, ale padający z niego cień sugerował, że dolna krawędź żaluzji znajduje się jakieś piętnaście centymetrów nad parapetem.

Wyostrzając wszystkie zmysły, okrążyłam narożnik chaty i zaczęłam skradać się wzdłuż jej tylnej ściany. Jakaś wrona siedząca na brzozie zakrakała i odleciała.

Zamarłam.

Nic.

Znów skradanie.

Osiem kroków wystarczyło, żeby dostać się do okna i krawędzi płytkiego zagłębienia w ziemi, znajdującego się dokładnie pod nim. Najwyraźniej wykopano je ręcznie, wyłożono plastikową czarną folią i obłożono wokół kamieniami. Wił się między nimi wąż ogrodowy, połączony z kranem na ścianie domu. Dołek ten, otoczony błotem, mieszczący w sobie głęboką na kilkanaście centymetrów mętną, opalizującą zielonkawo wodę, sprawiał wrażenie miniaturowej sadzawki dla ozdobnych karpi, tyle że fatalnie zaprojektowanej.

Znad krawędzi zbiornika starałam się zajrzeć do wnętrza chaty. Jednakże z miejsca, w którym stałam, przez szczelinę pod żaluzjami nie było nic widać.

Oszacowałam odległość dzielącą przednią krawędź sadzawki od tylnej ściany domu. Może nieco ponad pół metra. Niewiele, ale wystarczy jako oparcie dla nóg.

Wspierając się rękoma o drewniane poszycie chaty, posuwałam się powoli wzdłuż ściany. Pod podeszwami tenisówek czułam śliskie, rozjeżdżające się błoto.

Jeszcze dwa kroki i dotarłam do ramy okiennej. Nieco powyżej mojego nosa sterczał parapet. Uchwyciwszy go lodowatymi dłońmi, stanęłam na palcach.

Światło było wyłączone, lecz mimo to w mrocznym wnętrzu chaty dało się rozpoznać niektóre przedmioty. Górna część lodówki. Ścienny zegar w kształcie ryby. Lep na muchy, który odniósł zdecydowany sukces.

Miałam właśnie wykonać jeszcze jeden krok w lewo, gdy coś twardego uderzyło mnie w goleń. Całą nogę objął ogień bólu. Zdławiłam w sobie krzyk.

Uderzono mnie? Zaatakowano?

Zanim zdążyłam spojrzeć w dół, wokół moich kostek u nóg owinęły się macki. I mocno je ścisnęły.

Stopy uciekły spode mnie.

Czerń i opalizująca zieleń pomknęły ku mojej twarzy.



[14] Ragged Ass Road (dosł. Droga Skrajnej Nędzy) – nazwa ulicy w Yellowknife, nadana jej przez Lou Rochera i jego przyjaciół, którzy po długim okresie ciężkiej pracy nie zarobili tam ani grosza. Miasto Yellowknife zaaprobowało tę nazwę (przyp. tłum.).