Moje nogi poleciały do góry. Łokciami i podbródkiem uderzyłam o ziemię.
Niewidoczne macki szarpnęły mocno raz jeszcze i zaczęły ciągnąć moje ciało do tyłu, przez błoto, a potem przez kamienie. Twarz zapadła mi w wodę.
Oczy, nos i usta zalała cuchnąca ciecz. Nie mogłam oddychać, nic nie widziałam.
Przerażona, rozwartymi palcami starałam się czegoś chwycić. Wyczułam krawędź sadzawki. Zaparłam się o nią obiema rękoma.
Mój tułów ślizgał się po błocie pełnym rzeczy, których nie chciałam sobie nawet wyobrażać. Głowa na szczęście wydostała się na powierzchnię.
Chwytając gwałtownie oddech, wciąż oślepiona, próbowałam podczołgać się w kierunku kawalątka trawy, z którego mnie odholowano. Poczułam opór. Jeszcze mocniejsze naprężenie wokół kostek.
Umysł domagał się jakiegoś wyjaśnienia dla tej sytuacji, w której stopy miałam uniesione w powietrzu. Napięty do granic możliwości kręgosłup i zablokowane kręgi lędźwiowe wysyłały bezpośrednio do mózgu pociski bólu.
Szarpnęło mną do tyłu, w stronę przeciwną do tej, w której znajdował się dom. Moje ręce zwolniły chwyt. Grzmotnęłam brodą o kamienie, a po chwili głowę miałam znów zanurzoną w wodzie. W jej ślad poszły także ramiona. Palce ślizgały mi się po pokrytej szlamem folii.
Niczym ryba złapana na haczyk. Poczułam, jak ktoś wyciąga mnie z sadzawki i rzuca na trawnik.
Z sercem tłukącym się w piersiach wstałam, podpierając się rękoma i walcząc o oddech. I próbując zrozumieć, co się tu dzieje.
Kolejne szarpnięcie spowodowało, że znów padłam na grunt. Spróbowałam przekręcić się wokół osi. Cios butem między łopatki posłał mnie z powrotem na brzuch. Przyszpilił mnie do zimnej, brunatnej trawy.
– Co ty tu wyczyniasz? – Głos, choć wysoki, należał do mężczyzny i był zdecydowanie nieprzyjazny.
– Szukam kogoś – wydyszałam.
– Kogo?
– Annaliese Ruben.
Brak odpowiedzi.
– Myślałam, że jest w tym domu. – Chrzęściło mi w gardle. Tętno miałam przyspieszone, oddech wymykał mi się spod kontroli.
Milczenie.
– Mam ważne informacje.
Kącikiem oka widziałam ciemną sylwetkę zasłaniającą niebo.
– Muszę ją znaleźć.
– Tak się kogoś szuka? Zaglądając innym do okien?
– Próbowałam tylko...
– Jesteś zboczona?
– Co?
– Lubisz podglądać, jak ludzie chodzą z gołą dupą?
– Nie. Sprawdzałam, czy to właściwy adres.
– A nie przyszło ci do głowy, żeby po prostu zapukać do drzwi?
Tu mnie miał.
– Nie zamierzałam zrobić nic złego.
– A skąd mam wiedzieć, że nie chciałaś wyczyścić tej chałupy?
– Czy wyglądam na włamywaczkę?
– Można tak powiedzieć, na moje oko.
Mimo że nie widziałam twarzy mężczyzny, czułam, że wpatruje się we mnie uważnie.
– Plecy mnie bolą.
Minęła chwila. Nacisk na mój kręgosłup zmniejszył się. Usłyszałam świst nylonowej linki, po czym sylwetka tego człowieka zniknęła z mego pola widzenia.
Przekręciłam się na plecy i drżącymi palcami usunęłam z oczu pokryte szlamem włosy. Potem spojrzałam do góry.
Facet, który mnie pojmał, był średniego wzrostu; dżinsy i granatowa wiatrówka osłaniały muskularne ciało. Miał śniadą skórę i oczy barwy nieświeżej kawy. Pokryte żelem włosy tworzyły coś w rodzaju lśniącego czarnego hełmu.
Zauważyłam, że ręce ma spękane i szorstkie. W lewej dłoni trzymał coś w rodzaju linki, z jednej strony zwiniętej w pętlę, z drugiej zakończonej trzema długimi wypustkami. Wypustki łączyły się z trzema ukośnie ciętymi kawałkami kości, które otaczały moje nogi.
– Fajny kipooyaq.
– Więc znasz trochę język Inuitów. Bardzo imponujące.
– To nic takiego. – Pewnie. Żeby przypomnieć sobie to słowo, musiałam cofnąć się w głowie do czasów studenckich, do kursu z archeologii subpolarnej.
Kawowe oczy błądziły po mojej twarzy, oceniając potencjalne zagrożenie.
– Mogę? – gestem wskazałam swoje nogi.
Mężczyzna ledwie dostrzegalnie skinął głową.
Zdrętwiałymi palcami zaczęłam rozplątywać to coś na moich kostkach.
– Pomyślałaś, żeby wcześniej zadzwonić?
– Nie mam numeru.
Mężczyzna milczał.
– Może mógłby mi pan w tym pomóc?
– Spróbuj w informacji telefonicznej.
– Może być zastrzeżony. Wtedy bardzo trudno jest się dodzwonić.
– Ludzie zastrzegają numery z jakiegoś powodu.
– Czy Annaliese tu mieszka?
– Myślę, że gdyby ta pani chciała dać ci swój adres, toby ci go po prostu dała.
– Zna pan Annaliese?
– Jedno jest pewne: nie znam ciebie.
Rozluźniłam w końcu linkę i uwolniłam stopy. Gdy stałam, mężczyzna zwijał ją wokół ręki w równej wielkości pętle.
– Dokumenty.
– Co takiego? – Cholera.
– Prawo jazdy? Ubezpieczenie medyczne? Coś ze zdjęciem.
– Nie mam przy sobie.
– Dostałem informację, że ktoś zagląda przez okna do domu na Ragged Ass. Zjawiam się tu i zastaję cię z nosem przy szybie. A teraz jeszcze mówisz, że nie masz żadnych dokumentów.
– Mieszkam w hotelu Explorer. Nie miałam zamiaru się stamtąd wymeldowywać.
– Ale teraz jesteś tutaj.
– Nazywam się Temperance Brennan. Jestem antropologiem sądowym. – Zadzwoniłam zębami. – W Yellowknife prowadzę oficjalne dochodzenie policyjne.
– I to dochodzenie obejmuje również zaglądanie do domów niewinnych obywateli?
Mimo że nie miałam zielonego pojęcia, kim jest ten facet, nic innego mi nie pozostawało. Poza tym zamarzałam. Podałam mu zmodyfikowaną wersję. Ollie. Ryan. Możliwe zagrożenie życia Annaliese Ruben ze strony Ronniego Scarborough.
Mężczyzna słuchał z obojętnym wyrazem twarzy.
– Mam komórkę. Możemy zadzwonić do detektywa Ryana albo do sierżanta Hasty’ego z wydziału K. Albo sierżanta Rainwatera. Pracuje w wydziale G. Kanadyjska Królewska Policja Konna. Tu, w Yellowknife.
Zdając sobie sprawę, że bełkoczę, lecz nie widząc sprzeciwu, wyciągnęłam z kieszeni swojego iPhone’ a i włączyłam go trzęsącym się kciukiem.
Nic.
Spróbowałam ponownie.
Znów nic.
Jeszcze raz.
Żaden dźwięk ani wibracja nie ogłosiły, że ekran telefonu wraca do życia.
Cholera. Cholera.
Podniosłam wzrok. Twarz mężczyzny wciąż była pozbawiona wszelkiego wyrazu.
– Padł.
Brak reakcji.
– Musiał zamoknąć w tej sadzawce.
Z twardym wzrokiem wbitym we mnie mężczyzna wyciągnął zza paska komórkę i wszedł w szybkie wybieranie.
– Zeb Chalker. Czy jest tam Rainwater?
Pauza.
– Takiemu to dobrze. Znasz faceta z wydziału K nazwiskiem Oliver Hasty?
Pauza.
– Po co przyjechał?
Długa pauza.
– Ten Hasty podróżuje sam?
Pauza.
– Marsí.
Chalker wcisnął komórkę do futerału przy pasku, skrzyżował ramiona i przyglądał mi się bardzo długo. Wreszcie powiedział:
– Umawiamy się tak. Zbierasz się z powrotem do Explorera. Idziesz poszukać swoich kumpli. Jasne?
Postawa Chalkera zirytowała mnie jak wszyscy diabli. Kim on był, żeby wydawać mi polecenia? Ale jedyne, czego chciałam, to wrócić do swojego pokoju i wziąć bardzo gorący prysznic. I nie za bardzo mogłam mu się sprzeciwiać.
Skinęłam głową.
Nie mówiąc już ani słowa, Chalker odszedł.
– Mną się nie przejmuj – wymamrotałam w kierunku jego znikających pleców. – Złapię sobie jakąś taksówkę.
Gdy dotarłam do ulicy, Chalkera już nigdzie nie było widać. Biegnąc po Ragged Ass, zastanawiałam się nad tym facetem. Dlaczego rzucił we mnie bolasem? Czy był jednym z tych wiecznie czujnych sąsiadów? Krewnym właściciela domu? Jakimś tutejszym gliniarzem?
Chalker znał Rainwatera. Jego numer miał zapisany pod szybkim wybieraniem. Ale to przecież jest Yellowknife, liczba mieszkańców nie przekracza dwudziestu tysięcy. Tutaj chyba każdy zna każdego.
Nieważne. Na swój temat Chalker nie powiedział ani słowa.
To zdecydowanie nie był mój dzień. Właśnie skręcałam w róg ulicy Hamilton, z głową opuszczoną w dół, mocno pracując nogami, gdy nagle z całym rozpędem wjechał we mnie rower.
Wystrzeliłam w powietrze. Chwiejąc się straszliwie, rower kontynuował jazdę w dół ulicy.
Wylądowałam na pośladkach, tracąc zupełnie oddech. Przez chwilę zdolna byłam jedynie skupić się na jak najszybszym pozyskaniu tlenu.
Oddychając z wysiłkiem, usłyszałam chrzęst żwiru, a potem głośny okrzyk. Obejrzałam się przez ramię.
Pięć metrów dalej chłopak spod KFC stał okrakiem nad zdezelowanym czerwonym rowerem marki Schwinn, który wyglądał, jakby zszedł z linii montażowej w głębokich latach pięćdziesiątych. Z metalowego koszyka nad tylnym zderzakiem wystawała żółta deska skateboardowa.
– Ha, ha! – śmiejąc się, mały pokazywał na mnie chudym palcem. – Wyglądasz jak moja babcia, kiedy się przewróciła w chlewiku.
– A ty wyglądasz, jakbyś nadal musiał jeździć z dodatkowymi bocznymi kółkami.
Chłopiec był wysoki, sięgał mi zapewne do brody. Pod nazbyt obszernym dresem kryło się chude ciało stracha na wróble. Jego wagę, włącznie z przemoczonymi ciuchami, szacowałam na niecałe trzydzieści kilogramów, a wiek na jakieś dwanaście lat.
– Taa? A niby ile mam lat twoim zdaniem?
Moimi płucami targnął zbyt silny skurcz, bym mogła odpowiedzieć.
Kiedy wstałam, chłopiec podszedł bliżej. Miał ciemne oczy, rozstawione przesadnie szeroko, oraz czarne włosy, których kędziory wystawały mu spod czapki. Blizna na górnej wardze świadczyła o chirurgicznej korekcie rozszczepu podniebienia.
– Cholera, paskudnie wyglądasz.
Miał rację. Otarcia na podbródku. Mokre włosy. Ubranie przemoczone i pokryte błotem.
– I śmierdzisz jak diabli.
– Czy w twoim przedszkolu nie zaczynają właśnie liczyć dzieci? – Infantylne. Ale ten mały kretyn mnie sprowokował.
– Jeśli szukasz domu starców, moja babcia mogłaby ci ewentualnie pomóc.
– Twoja babcia mogłaby nauczyć cię lepszych manier.
– Po co? To nie zmieni faktu, że jesteś stara jak świat.
Zaczęłam biec ulicą Hamilton. Mały pedałował tuż obok.
– Widziałem cię dzisiaj rano na Pięćdziesiątej.
– Cudownie. Ale skończyły mi się już lizaki dla ciebie.
– Śledziłaś panią Snook.
Nellie Snook. Zanotowałam w głowie to nazwisko.
– Co tu robisz, na mieście?
– Szukam znajomej.
– Dlaczego jesteś umazana jak świnia?
– Upadłam.
– Pewnie masz alzheimera.
– A ty za jakieś dziesięć albo dwanaście lat będziesz potrzebował suspensorium na jądra.
– Wtedy ty już będziesz sikać w pieluchę.
Zwolniłam do marszu i zerknęłam na małego. Jego twarz wyrażała pewność siebie, ale bez śladów wrogości.
– Moja znajoma nazywa się Annaliese Ruben.
– Dlaczego jej szukasz?
– Mam jej coś do przekazania.
– Daj to mnie. Ja jej dostarczę.
– Ty od razu wyrzucisz to za najbliższy płot.
– Każdemu wolno spróbować swojej szansy. – Chłopiec uśmiechnął się szeroko, ukazując krzywe zęby i szczerby.
– Więc znasz Nellie Snook?
– Tego nie powiedziałem.
– A Annaliese Ruben?
– To taka sama stara wiedźma jak ty?
– Jak się nazywasz?
– Binny.
– Binny jak?
– Binny Co-cię-to-obchodzi.
Byłam pewna, że Binny odczepi się, kiedy skręcę w aleję Franklina. Nie odczepił się. Przebyliśmy już pół przecznicy, gdy nagle uderzyła mnie pewna myśl.
– Hej, kurduplu.
– Taa, babciu?
– Znasz faceta nazwiskiem Horace Tyne?
– Wszyscy znają Horace’a.
– Dlaczegóż to?
– Bo to eko...
– Ekolog?
Przez jego twarz przemknął cień zawstydzenia.
– Wielu ludzi przechodzi na zieloną stronę. Dlaczego Horace jest taki nadzwyczajny?
– Wszyscy tylko gadają. A Horace coś robi.
– To znaczy co?
– To znaczy, że stara się ratować karibu i inne takie gówna.
– A jak zamierza uratować karibu?
– Tworząc dla nich rezerwat. Nikt nie może zrobić stadu, kurwa, krzywdy, jeśli mieszka w rezerwacie.
– Babcia wie, jak się brzydko wyrażasz?
– A czy komuś podoba się twoja stara, pomarszczona twarz?
– Dlaczego nie jesteś w szkole?
– Mam ospę.
Znów wydawało mi się, że chłopak w końcu się odczepi. I znów się pomyliłam.
Idąc, odtwarzałam w myślach swoją rozmowę z Nellie. Zadane przez nią pytanie sugerowało, że między Ruben a Tyne’em istnieje jakiś związek. A ten mały znał Tyne’a.
– Otworzyli już to KFC, kiedy byłeś tam rano, kurduplu?
– Nie, babciu.
– Teraz będzie czynne?
– Wątpię.
– Jesteś na tyle duży, żeby jeść naleśniki?
– Stawiasz?
– A pogadamy o Horasie Tynie?
– Tylko nastaw swój aparat słuchowy na ful.