Siedzieliśmy w samochodzie zaparkowanym na Ragged Ass już pół godziny, gdy zadzwonił telefon Ryana.

Rainwater przesłuchał ludzi z personelu, zarówno ze zmiany dziennej, jak i nocnej, rozmawiał również z każdym z gości, który tylko zechciał z nim zamienić słowo. Zrobił wszystko, co można bez nakazu sądowego. Był pewien, że Ruben nie ma w hotelu Gold Range, i wątpił, by kiedykolwiek tam przebywała.

Ledwie Ryan zakończył rozmowę, drzwi domu Snooków otworzyły się i wyszła z nich Nellie. Miała na sobie tę samą szarą kurtkę, ale czerwoną spódnicę zastępowały teraz dżinsy.

Obróciłam się, chcąc sprawdzić, czy Ryan ją zauważył. Jego ciemne okulary przeciwsłoneczne skierowane były ku kobiecie.

Nieświadoma naszej obecności Nellie pogwizdywała i klepała się po jednym udzie. Z drzwi wyskoczył susem mały szary pies, zeskoczył z podestu i niczym maleńki wirujący derwisz zaczął zataczać kółka na trawniku.

– Tak! – zgięłam triumfalnie ramię.

– Dwie trzecie gospodarstw domowych w Ameryce Północnej posiada psa.

– Sam to wymyśliłeś?

– Jestem pewien, że to bardzo prawdopodobne dane statystyczne.

– Czołg – zawołała Nellie. – Zrób siusiu.

Czołg? Z miejsca, w którym siedziałam, ten kundel wyglądał raczej jak krzyżówka psa rasy york z myszoskoczkiem.

Czołg nie przestawał kręcić się w kółko jak szalony.

– Czołg, wysikaj się, ale już.

Kolejne szaleńcze obroty.

– Mam twoje przysmaki – Nellie potrząsnęła niewielką torbą.

Czołg zatrzymał się i spojrzał na Nellie; uszy miał postawione na sztorc, głowę zadartą. Zadowolony, że dostanie swój przysmak, obwąchał jeszcze parę miejsc, po czym przysiadł, uniósł łapę i znieruchomiał na zaskakująco długo.

Z pustym już pęcherzem Czołg potruchtał wreszcie do Nellie i dostał swoją nagrodę. Kobieta zgarnęła psa i wrzuciła go do wnętrza domu.

Zamknąwszy drzwi frontowe na klucz, Nellie zniknęła pod markizą, by po krótkiej chwili wrócić. Ciągnęła za sobą torbę na kółkach.

– Wygląda na to, że idzie na zakupy – powiedziałam.

– Możliwe.

– Kiedy jej nie będzie, moglibyśmy się trochę rozejrzeć. Może...

– To ci ostatnio nie wyszło na zdrowie.

– Super. Więc ty zostań, a ja z nią pogadam.

– To też ci poprzednio nie wyszło.

Postawa Ryana naprawdę działała mi na nerwy. Podobnie jak frustracja wywołana brakiem zajęcia. A przecież wcześniej wypiłam tyle kawy.

– Wiesz co? Nie potrzebuję nakazu sądowego, żeby zadać jej kilka pytań. Twojego pozwolenia też nie potrzebuję.

To powiedziawszy, wyskoczyłam z samochodu i popędziłam ulicą. Odgłos wydawany przez torbę na zakupy podskakującą na żużlu zagłuszył moje kroki. Albo też Nellie była trochę przygłucha.

Kiedy znalazłam się dwa metry od niej, zawołałam:

– Nellie.

Odwróciła się. Na jej twarzy najpierw pojawiło się zdziwienie, potem dezorientacja, a wreszcie czujność.

– Możemy porozmawiać? – Uniosłam obie dłonie. – Proszę.

– Próbowała się pani włamać do mojego domu.

– Nie. Naprawdę.

– Widziałam panią. Zadzwoniłam po kuzyna. Przyszedł i zastał panią na podwórku.

– Nie zamierzałam się włamywać.

– Dlaczego pani za mną chodzi?

– Mówiłam już w restauracji. Martwię się o Annaliese Ruben.

– Czemu ona panią w ogóle obchodzi?

Celna uwaga. Dlaczego? Przecież Ruben najprawdopodobniej zabiła cztery noworodki. Czy chciałam ją chronić? A może po prostu chciałam ją złapać, żeby oskarżono ją o te morderstwa?

– Nie lubię, kiedy komuś dzieje się krzywda – powiedziałam.

Odniosłam wrażenie, że ta odpowiedź nieco ją odprężyła.

– Czy Annaliese jest w pani domu?

– Już mówiłam, że jej nie znam.

– Czy jest w Gold Range?

Palce Nellie zacisnęły się na rękojeści torby.

– Po co wstąpiła pani do tego hotelu dziś rano?

– Mój mąż tam pracuje.

– Josiah.

W jej oczach pojawił się lęk.

– Proszę mnie zostawić w spokoju.

– Może mi pani powiedzieć, po co pani poszła do Gold Range?

– Jeśli to zrobię, przestanie mnie pani nękać?

– Tak.

Zawahała się. Zastanawia się, co powiedzieć? Obmyśla najlepszą drogę ucieczki?

– Zapomniałam klucza od domu. Mój mąż miał swój.

Przyjęłam to ze sceptycyzmem. Jej słowa nie wyjaśniały, dlaczego tak pospiesznie wymknęła się z Explorera. Jednak nie przyszło mi do głowy żadne właściwe pytanie, które mogłabym jej teraz zadać.

Wzmianka na temat Horace’a Tyne’a, wygłoszona dziś rano przez Nellie, pozwoliła mi odczuć smak drobnego zwycięstwa. Miałam poczucie, że na coś trafiłam. Na nić prowadzącą być może do Annaliese Ruben. A tak naprawdę oprócz imienia i nazwiska – które zapewne i tak nie miało większego znaczenia – nie ustaliłam niczego nowego. I to budziło we mnie irytację.

Ale dotrzymałam słowa. Nie zapytałam już o nic więcej.

– Nazywam się Temperance Brennan – wręczyłam Nellie swoją wizytówkę. – Annaliese może grozić niebezpieczeństwo. Gdyby miała pani od niej jakieś wiadomości, proszę zadzwonić do mnie do Explorera.

Kiedy wróciłam do toyoty camry, Ryan posłał mi pytające spojrzenie przez te swoje okulary przeciwsłoneczne. Chyba. Pokręciłam głową.

– Ollie prosił Rainwatera, żeby się tu zjawił.

Pokiwałam głową.

Milcząc, obserwowaliśmy dom przez kolejne pięć minut. Nagle Ryan zapytał:

– Czy to nie jest ten chłopak, który dziś szedł razem z tobą?

Podążyłam za jego wzrokiem. Binny siedział ze skrzyżowanymi nogami na wielkim głazie na samym końcu Ragged Ass. Jego rower spoczywał za nim na trawie. Oczy chłopca spoczywały na nas.

Opuściłam szybę i pomachałam mu. Nie odmachał.

– Ma na imię Binny.

– Dziwnie wygląda.

– Lubię go. Ostry jest.

– Nie sprawiał wrażenia takiego ostrego, kiedy zwiewał Pięćdziesiątą, aż się kurzyło.

– Musiał się cholernie przestraszyć twojej wściekłości. – Raz jeszcze pomachałam.

Binny wskoczył na rower i odjechał.

Może Ryan miał rację. Moje umiejętności dogadywania się z ludźmi rzeczywiście pozostawiały wiele do życzenia.

– Co miałaś na myśli, mówiąc, że chłopak może się przydać?

– Kiedy spytałam Nellie o Ruben, wymsknęło jej się pewne nazwisko. Horace Tyne. Binny twierdzi, że zna faceta.

Ryan pokazał gestem „mów dalej”.

– Binny powiedział mi, że Tyne jest aktywistą ochrony środowiska.

– I co jeszcze?

– Nic. Twój wybuch skutecznie go spłoszył.

Ryan uniósł okulary na czoło i wybrał numer na swojej komórce. Rozłączył się. Wybrał ponownie. Rozłączył się.

– Okej. Spróbujmy w prostszy sposób. – Wciskał kolejne klawisze. Dużo klawiszy. – Bingo – powiedział ze wzrokiem utkwionym w maleńki ekran.

– Znalazłeś go w Google.

Ryan zignorował mnie.

– Ciepło?

– Wręcz upalnie gorąco. Horace Tyne stoi na czele organizacji o nazwie Przyjaciele Tundry. Według tej strony internetowej, która jest w sumie syfiasta, celem organizacji jest ochrona roślin i zwierząt ekosystemu tundry na Terytoriach Północno-Zachodnich.

Przeczytał jeszcze parę kolejnych zdań, przesuwając dane na ekranie.

– Wygląda na to, że Tyne stara się ustanowić tu coś w rodzaju rezerwatu przyrodniczego.

– Czy na tej stronie internetowej są informacje kontaktowe?

– Jest jakiś adres, pod który można wysyłać datki.

– Tu w Yellowknife?

– W jakimś miejscu zwanym Behchoko.

Gdy Ryan szukał w Google namiarów tej miejscowości, za naszymi plecami zatrzymał się policyjny radiowóz. Za kółkiem siedział Rainwater. Pomachał nam ręką.

Ryan odmachał, po czym zsunął okulary z powrotem na nos.

I ruszyliśmy w drogę.

Behchoko, gmina zamieszkana przez liczącą około dwóch tysięcy dusz społeczność Dene, do 2005 roku nosiła nazwę Rae-Enzo. Nie bardzo wiem, dlaczego ją zmieniono. Nie mam też pojęcia, co znaczy owo „Rae”. Według mapy z wypożyczalni samochodów, którą wynalazłam w schowku, Enzo był kiedyś wodzem tego plemienia.

Żeby wiedzieć, jak tam dojechać, nie potrzebowaliśmy GPS-u. Z Yellowknife biegła tylko jedna droga.

Ryan wygrał spór, które z nas ma prowadzić. On wynajął wóz, więc on będzie tu kapitanem. I znów musiałam tylko siedzieć. Przynajmniej nie było Olliego, który strzelałby głupimi uwagami z tylnego siedzenia. Wciąż zajmował się przyciskaniem Unki i Castaina.

Cel naszej podróży znajdował się w odległości około siedemdziesięciu pięciu kilometrów na północny zachód od Yellowknife. Z mapy dowiedziałam się również, że minąwszy Behchoko, asfaltowa szosa przekracza Dehk’è, czyli Frank Channel, po czym biegnie przez kolejne sześćdziesiąt kilometrów i przekształca się w kilka innych, w zimie pokrytych wyłącznie lodem, którymi przemieszczają się ciężarówki dowożące zapasy do kopalń. Domyślałam się, że wydobywa się tam złoto.

Podzieliłam się tą obserwacją z Ryanem. Normalnie skomentowałby to kilkoma linijkami z tekstu Żyjąc na krawędzi. Dziś nie zacytował żadnego kawałka Aerosmith.

Podróż zajęła nam mniej więcej godzinę. Nie zauważyliśmy innych samochodów, tylko dużo, dużo drzew.

Behchoko składało się ze skupiska budynków przytulonych do poszarpanej, usianej głazami linii brzegowej, która według mapy stanowiła północny kraniec Wielkiego Jeziora Niewolniczego.

Gdy Ryan jechał główną ulicą miasteczka, zauważyłam szkołę z drewnianą huśtawką na boisku. Pozbawioną okien budkę z napisem „bankomat”. Niemłode, drewniane domki w różnych wariacjach kolorystycznych: brązowe, szare i niebieskie. Dziesiątki słupów energetycznych pochylających się pod dziwnym kątem.

Życie roślinne ograniczało się do zbrązowiałej trawy i paru kępek drzew. Ani jedna ulica nie miała asfaltu.

Ryan zaparkował przed niewielką, długą chatą, na której widniało logo Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej po francusku i po angielsku. Oboje wysiedliśmy.

Komisariat mieścił biurko i krzesło, kilka szafek na akta i niewiele więcej. Za biurkiem siedział kapral, z którego tabliczki na piersiach można było odczytać nazwisko: Schultz.

Schultz podniósł na nas wzrok, kiedy weszliśmy do środka, ale nic nie powiedział. Był pod trzydziestkę, niski i krępy, o policzkach wypchanych jak u wiewiórki, co nadawało mu łagodny wygląd.

Ponieważ wpatrywał się wyłącznie w Ryana, na mnie zupełnie nie zwracając uwagi, pozwoliłam kapitanowi poprowadzić konwersację.

– Dzień dobry, kapralu! – Ryan zdjął okulary przeciwsłoneczne.

– Dzień dobry. – Jeśli Schultz był zaskoczony naszym widokiem, nie okazał tego ani na jotę.

– Szukamy Przyjaciół Tundry.

Schultz przechylił głowę i podrapał się po karku.

– Horace’a Tyne’a.

– Tak. Jest taki. – Czterema palcami Schultz wskazał w kierunku drzwi za naszymi plecami. – Idźcie do końca głównej ulicy. Przy niebieskim domu z zieloną szopą skręćcie w lewo. Cztery chaty dalej stoi czerwony dom z białymi drzwiami i białym płotem. To tam.

– Zna pan Tyne’a?

– Widuję go.

Czekaliśmy, ale Schultz nie dodał już nic więcej. Odwróciliśmy się, żeby wyjść.

– Przyjechaliście z Yellowknife?

– Tak.

– Rodzina? – Rozpoznałam ton „łagodnego gliniarza”.

– Nie.

– Jesteście z Greenpeace’u?

– Wie pan coś na temat organizacji prowadzonej przez Tyne’a?

– Niewiele. Chyba tyle, że daje mu jakieś zajęcie.

– To znaczy?

– Facet jest bezrobotny od czasu zamknięcia kopalni złota.

– Kiedy to się stało? – spytałam.

– Na początku lat dziewięćdziesiątych. Zanim tu nastałem.

– Daje sobie radę?

Schultz wzruszył jednym ramieniem.

– Nie upija się i nie wdaje w bójki.

– Czy można chcieć czegoś więcej? – Ryan założył swoje okulary przeciwsłoneczne. – Dziękujemy za pomoc.

Jak się okazało, kapral udzielił nam właściwych wskazówek. Dom znaleźliśmy bez trudu. Był mały, pomalowany na kolor żurawiny, z jego dachu sterczały dwie metalowe rury. Ogrodzenie wykonano z nieheblowanych desek, ustawionych pionowo; szpary między nimi miały pięć centymetrów. Wątła brzózka rzucała pasemka cienia na błotniste podwórko. Na podjeździe stał szary pick-up.

– Trochę mniejszy rozmach niż w przypadku Trump Tower – Ryan lustrował posesję.

– Może Tyne potrzebuje do pracy tylko komputera.

– Z pewnością nie żyje ponad stan.

– Zostaje więcej dla karibu.

Ryan otworzył furtkę. Podeszliśmy do podestu. Zapukał do drzwi.

Nic.

Zapukał ponownie. Mocniej.

Rozległ się jakiś głos, a potem drzwi się otworzyły do środka.

Przeszukiwałam archiwa swojej pamięci.

Niestety. Widziałam faceta po raz pierwszy.