Nellie Snook.

Ani Ollie, ani nikt zatrudniony w Wydziale G nie odkrył tego powiązania.

Podczas drogi powrotnej do Yellowknife próbowałam to sobie wszystko poukładać.

– Przy sprawdzaniu Ruben nazwisko Snook ani razu nie wypłynęło?

– Dlaczego miałoby wypłynąć?

– To miasteczko zamieszkuje niecałe dwadzieścia tysięcy ludzi. – Sprawa wydawała mi się niewiarygodna. – Przecież chyba wszyscy wiedzą, że Snook i Ruben to przyrodnie siostry?

– Najwyraźniej nie wszyscy.

Ryan zaparkował wóz na szutrowym poboczu przed jasnoniebieską budą. Wysiedliśmy z toyoty camry i podeszliśmy do budynku.

– I żadna osoba, którą wypytywano, nie miała o tym pojęcia?

– Tyne już ci powiedział. Tutejsi ludzie nie są zbyt rozmowni.

Nad drzwiami owej chaty wisiały poroża jeleni, rakiety śnieżne i wiosło o dziwnym kształcie. Na ścianie obok przybito tabliczkę z napisem: Czepianie się innych wzbronione.

Ryan wskazał na znak i uniósł brwi.

– Ja się wcale nie czepiam. – Bo nie czepiałam się, dawałam tylko upust uczuciom.

Tym razem Ryan wskazał inną tabliczkę. Ciepłe piwo. Kiepskie żarcie. Fatalna obsługa. Witamy. Życzymy miłego dnia. Następnie otworzył drzwi, wskutek czego rozległ się brzęk dzwonków.

Na lewo od wejścia widniała wypchana głowa łosia pełniąca obowiązki wieszaka na ubrania i kapelusze. Naprzeciwko niej znajdował się bar połączony z kuchnią i stanowiskiem kasjerskim. Kobieta w czarnej czapce w stylu przewodniczącego Mao, koszuli w kratę i dżinsach skrobała szpatułką blachę do pieczenia na wolnym ogniu. Całą resztę owego le bistro zajmowały drewniane stoliki i krzesła z wysokimi oparciami, niektóre zwykłe, inne rzeźbione.

Słysząc dzwoneczki, kobieta-Mao odwróciła się.

– Macie rezerwację? – Jej struny głosowe zdradzały wiele lat intensywnego palenia.

Spojrzeliśmy z Ryanem na siebie zaskoczeni. Była trzecia po południu. Lokal świecił pustkami.

– Nabrałam was! – roześmiała się kobieta-Mao, ukazując puste miejsca po zębach trzonowych. Następnie zakręciła szpatułką w powietrzu, co miało oznaczać, że możemy usiąść, gdzie chcemy.

Wybraliśmy stolik pokryty graffiti, tuż obok okna zasłoniętego żaluzjami. Przez ich szpary widziałam drzewa i niebieskie piknikowe stoły. Sąsiednia ściana usiana była rzędami fotografii i wizytówek biznesowych, których większość zdążyła wyblaknąć i stać się nieczytelna.

– Na szczęście nie należę do osób, które lubią powtarzać „a nie mówiłam?” – kontynuowałam dowodzenie swoich racji. – Ponieważ mogłabym tak powiedzieć.

– Jeszcze zobaczymy.

Kiedy kobieta-Mao pojawiła się przy naszym stoliku, oboje zamówiliśmy rybę z frytkami. Rainwater wysłał nas do lokalu pani Bullock, twierdząc, że wszystko w tutejszym jadłospisie pochodzi prosto z jeziora.

– Miejmy nadzieję, że nie jest za późno. – Kiedy maoistka wróciła do czyszczenia blachy, ja ciągnęłam swoje. – Znowu.

– Rainwater meldował, że nikt ani nie wchodził, ani nie wychodził z tego domu, odkąd Snook wróciła z zakupów.

– Czy Ollie prosił go, żeby z nią pogadał?

– Jakieś dziesięć minut temu. Ale jeżeli ona nie zechce rozmawiać, nie będzie mógł wejść do środka.

Maoistka przyniosła nam napoje. Dietetyczna cola dla mnie. Piwo Moosehead dla Ryana. Miałam nadzieję, że nasz kolega na ścianie nie poczuł się urażony tym wyborem[16].

Ollie przyjechał, kiedy maoistka donosiła nasze jedzenie. Twarz miał napiętą, na policzkach płonęły asymetryczne malinowe wypieki. Znałam ten stan. Polowanie zostało rozpoczęte, a on to uwielbiał.

Jak się okazało, Ollie i maoistka się znali. Miała na imię Mary.

– Co tam dzisiaj pitrasisz, kotku? – Ollie obdarzył ją charakterystycznym dla siebie ruchem szczęki.

– Dorsza, pstrąga i szczupaka.

– A który jest smaczny?

– Każdy.

– To szczupaka.

– Znakomity wybór.

Ollie zaczekał, aż Mary znajdzie się na tyle daleko, żeby nas nie słyszeć, a potem zwrócił się do mnie.

– No nieźle. Niewiele osób miałoby takiego nerwa, żeby obnosić się z podbródkiem wyglądającym jak hamburger.

– Kiedyś byłam modelką u Coco Chanel.

– Naprawdę?

– Nie. Kto to jest Zeb Chalker?

Wielki, szeroki uśmiech.

– Słyszałem, że zwalił cię z nóg bolasem.

Mój wzrok dał mu jasno do zrozumienia, że ta wypowiedź zupełnie mnie nie rozbawiła.

– Chalker należy do MWP.

Rozłożyłam obie dłonie w geście oznaczającym pytanie.

– Miejski Wydział Porządkowy. Pracuje tam chyba ze sześciu funkcjonariuszy, dwóch kierowników, mają parę samochodów patrolowych i skuterów śnieżnych. Przede wszystkim zajmują się sprawami związanymi z ruchem drogowym, zwierzętami i ochroną zgromadzeń. A także, oczywiście, sadzawkami dla karpi ozdobnych.

– Przezabawne. Co ze Scarborough?

– Jest w mieście, to wiemy. Zatrzymał się u jednego ze swoich kumpli makaroniarzy.

– Unka i Castain wiedzą, że on tutaj już jest?

Ollie wywrócił oczami i spojrzał na Ryana.

– Obaj twierdzą, że absolutnie nie znają tego dżentelmena.

– Zaprzeczają, że Blizna próbuje wciąć im się w interesy? – spytałam.

– Nie przyznają się do prowadzenia żadnych interesów. Nie mieli pojęcia, dlaczego w ogóle zadawałem im takie pytania. Są uczciwymi obywatelami próbującymi zarabiać na życie, oferując turystom różne przygody i atrakcje. Castain zaproponował, że zabierze mnie na obserwowanie ptaków.

Pojawiła się Mary z korzennym piwem dla Ryana. I odeszła.

– Więc nie macie niczego – podsumował Ryan.

– Ustaliłem tylko, że zarówno Unka, jak i Castain mają mnie w niewielkim poważaniu.

– Zapewne.

– Obaj obrzucali mnie nieprzyjemnymi wyzwiskami. Unka był w tym bardziej kreatywny.

– Musieliście ich wypuścić?

– Wiemy, gdzie ich znaleźć.

– Mają ogon?

– O tym jeszcze nie pomyślałem.

– Scarborough też?

– O tym jeszcze nie...

– Na litość boską. – To już i tak był bardzo długi dzień. Nie zamierzałam znosić jeszcze ich utarczek słownych, wywołanych przez testosteron. – Przestańcie.

Ryan i ja wymietliśmy wszystko, co mieliśmy na talerzach. Potem siedzieliśmy w niezręcznym milczeniu, dopóki Mary nie przyniosła Olliemu szczupaka. Gdy jadł, przekazałam mu szczegóły dotyczące naszej wizyty u Horace’a Tyne’a.

– Sprawdziliśmy tę siostrę przyrodnią – powiedział, skończywszy. – Snook to nazwisko po mężu. Urodziła się jako Nellie France w Fort Resolution.

– Gdzie to jest?

– Na południowym brzegu Wielkiego Jeziora Niewolniczego. Tam, gdzie kończy się asfalt.

– Dosłownie?

– Tak.

– Zatem ludzie w Yellowknife faktycznie mogli nic nie wiedzieć o pokrewieństwie Snook i Ruben.

– Możliwe, chociaż Chalker powinien raczej wiedzieć. – Ollie zanurzył frytkę w majonezie i zjadł ją.

– Rainwater rozmawia teraz ze Snook?

– Próbuje uzyskać coś po dobroci. Jeśli nie, wystąpi o nakaz sądowy. Co sądzisz o Tynie?

– Ten facet to oślizły cwaniaczek. Ale z dużą świadomością ekologiczną.

– „Przyjaciele Tundry”. – Ollie zamoczył kolejną frytkę i połknął ją. – Nigdy o nich nie słyszałem.

– Zaskoczyła mnie informacja, że w tych stronach żyje się z kopalni diamentów.

– Czyżbyś nie zauważyła banerów wiszących na każdej latarni? – Ollie wykonał ręką gest francuskiego arystokraty. – Yellowknife, diamentowa stolica Ameryki Północnej. W oficjalnym godle miasta widnieje wielki kamień szlachetny.

– Słyszałeś kiedyś o tym facecie, Fipkem?

– Chyba sobie żartujesz. – Ollie przyglądał mi się z niedowierzaniem podobnym do tego, jakim obdarzył mnie Tyne. – Chuck Fipke to legenda.

– Świetnie. Kupię sobie o nim książkę.

– Można ją dostać w każdym sklepie pamiątkarskim w mieście. Albo wyszukaj gościa w Google.

– Czy to, co mówił Tyne o karibu, to prawda?

– Według niektórych tutejszych mieszkańców, głównie indiańskich, górnictwo diamentów zagraża szlakom migracyjnym tych zwierząt. To gorący temat w tych okolicach. Kiedy firma De Beers zaproponowała utworzenie kopalni Snap Lake, część miejscowych wodzów postanowiła połączyć wysiłki. Opóźnili powstanie tego projektu o całe lata. Badania i studia dotyczące wpływu na środowisko i tak dalej. Teraz De Beers chce uruchomić kolejną inwestycję. Zapomniałem, jak się nazywa.

– Gahcho Kué.

– No właśnie. – Ollie zmiął i wyrzucił serwetkę. – Powinnaś porozmawiać z Rainwaterem. On wie dużo więcej ode mnie na temat kontrowersji związanych z kopalniami.

Dopijałam właśnie swoją dietetyczną colę, gdy zadzwonił telefon Olliego. Rozmowa trwała niecałą minutę. Niewiele z niej zrozumiałam. Tyle tylko, że Ollie stał się rozdrażniony.

– Snook odmówiła współpracy. – Gniewnie wcisnął telefon z powrotem za pasek. – Rainwater zamierza wystąpić do sędziego o nakaz.

– I co teraz?

– Teraz zaczekamy, aż ktoś coś schrzani.

Trzy godziny spędzone w moim pokoju minęły na niezaplanowanej drzemce, odczytaniu e-maila od Katy, że ma wiadomości zbyt ważne, aby przekazać je tą drogą, oraz studiowaniu obszernych informacji na temat Chucka Fipkego i badań geologicznych.

Jeszcze zanim włączyłam laptop, wiedziałam, że diamenty to minerały będące postacią węgla, powstałe pod wpływem ekstremalnych temperatur i ciśnień, najtwardsze i najczystsze na ziemi. Z powodu ich sztywnej struktury molekularnej – piramidy o czterech bokach – przeciąć je może tylko inny diament albo promień lasera.

Wiedziałam również, iż te iskrzące się kamyki są piekielnie kosztowne. Że to z nich wyrabia się przyciągające wzrok błyskotki.

To by było na tyle.

Co pół godziny przerywałam swoje dokształcanie się i dzwoniłam do Katy. Za każdym razem odzywała się poczta głosowa. Czując niepokój, znów zanurzałam się w Internet.

Między kolejnymi próbami uzyskania połączenia dowiedziałam się, co następuje.

Aby zmienić węgiel w diament, potrzeba od czterdziestu czterech do pięćdziesięciu kilobarów ciśnienia i co najmniej tysiąca stopni Celsjusza. Co do temperatury sprawa była jasna, w przeciwieństwie do kwestii kilobarów.

Odpowiednia kombinacja wysokiego ciśnienia i straszliwego gorąca miała miejsce kilka miliardów lat temu, na głębokości od stu trzydziestu do dwustu kilometrów pod formacjami skalnymi zwanymi kratonem: zwartymi starymi płytami tektonicznymi tworzącymi kontynenty.

Później, z upływem czasu, podziemne wulkany zaczęły wylewać z siebie magmę – czyli stopioną skałę. Spod kratonu wydostawały się minerały, gruz skalny, a niekiedy także diamenty. Mieszanina ta rozprzestrzeniała się i stygła, z czasem tworząc albo przypominające liść marchwi żyły na powierzchni planety, albo szerokie i płaskie podziemne struktury zwane dajkami – żyłami niezgodnymi. Krzepły one w skały zwane kimberlitem.

Większość diamentonośnych kimberlitów pochodzi z kratonów ery archaicznej, czyli wczesnego etapu prekambru, kiedy ziemia była znacznie gorętsza niż obecnie. Znacznie gorętsza. Wiele żył kimberlitowych znajduje się pod płytkimi jeziorami, które powstały w kraterach wygasłych wulkanów zwanych kalderami.

No dobrze. Aby znaleźć diamenty, trzeba zlokalizować żyłę wychodzącą z naprawdę starego kratonu. Bułka z masłem, prawda? Nieprawda. Te małe dranie niewiarygodnie trudno znaleźć.

Tu właśnie na scenę wkraczają Chuck Fipke i Stu Blusson. Obaj wiedzieli, że kraton północnoamerykański, który znajduje się pod Terytoriami Północno-Zachodnimi, od Wielkiego Jeziora Niewolniczego na południu po Zatokę Coronation nad Oceanem Arktycznym, należy do najstarszych formacji skalnych na ziemi. I wymyślili skuteczną technikę jego badania.

Fipke zdawał sobie sprawę, jak ważną rolę w poszukiwaniach spełniają indykatory mineralne, czyli związki, które współwystępują z diamentami w kimberlicie. Są to między innymi węglan wapniowy, oliwiny, granaty, flogopit, pirokseny, serpentyn, skały górnej warstwy płaszcza ziemskiego oraz różnorodne minerały śladowe. Fipke skoncentrował się na poszukiwaniu trzech z nich: chromitu, ilmenitu oraz granatów typu G10, o wysokiej zawartości chromu i niskiej zawartości wapnia.

Blusson natomiast wiedział, że podczas ostatniej epoki lodowcowej masy przesuwającego się lądolodu miały decydujący wpływ na kształtowanie terenu. Założył, że po zerodowaniu żyły kimberlitowej wycofujący się lodowiec pozostawił po sobie szlak rumowiskowy zawierający indykatory mineralne. Wystarczy prześledzić ten szlak do jego początku, rozumował, a znajdzie się żyłę.

Fipke i Blusson przez dziesięć lat przeczesywali tundrę, wykonując jej mapy, pomiary, odwierty oraz zbierając różne próbki. Robili to, gdy panujące tam temperatury były jeszcze znośne. Potem podczas ostrych zim poddawali owe próbki analizom w swoim laboratorium. Całe środowisko górnicze uważało ich za pomyleńców.

Pewnego dnia, w towarzystwie jedynie pilota małego samolotu, Fipke przeleciał nad Lac De Gras, jeziorem, z którego bierze początek rzeka Coppermine. Zauważywszy oz, czyli wydłużony wał zbudowany ze żwiru i piasku – pozostałość po topniejącym lądolodzie – kazał pilotowi wylądować na półwyspie zwanym Pointe de Misère.

Oz otaczał niewielkie jezioro. Piasek nad brzegiem miał ciemne zabarwienie. Badacz pobrał jego próbkę do pojemnika G71 – ostatnią w długim szeregu dziesięcioletnich poszukiwań.

Pointe de Misère leżał na granicy zlodowacenia. Z miejsca, w którym stał Fipke, lądolód przesunął się na wschód do Zatoki Hudsona, na północ ku wyspom północnym, na południe ku środkowej Kanadzie oraz na zachód w stronę rzeki Mackenzie i jeziora Blackwater. Fipke pobrał próbki z części ciągnącej się w kierunku zachodnim, obejmującej ponad pół miliona kilometrów kwadratowych.

Po powrocie do laboratorium na podstawie uzyskanych próbek spróbował utworzyć model sytuacyjny. Nanosił je wszystkie, jedną po drugiej, na wielką, szczegółową mapę. Za pomocą mikroskopu elektronowego analizował zawartość każdego przywiezionego pojemnika.

I doszedł do następującego wniosku: szlak indykatorów zaczyna się nad jeziorem Blackwater, ciągnie na wschód i po trzystu kilometrach na północny wschód od Yellowknife kończy nad Lac de Gras.

Raz jeszcze przyjrzał się zawartości pojemnika G71. Znalazł w nim ponad 1500 diopsydów chromowych oraz 6000 piropów, minerałów należących do granatów.

Fipke odkrył swoją żyłę. Lub żyły.

Na całego zaczął zgłaszać oficjalne roszczenia do działek diamentonośnych i wytyczać ich granice.

Więcej próbek. Kolejne analizy. Potwierdzenie.

Miejscu znaleziska nadał nazwę Point Lake, po części ze względu na ukształtowanie terenu, po części po to, aby wprowadzić w błąd konkurencję. Nieco na północny zachód od jego jeziora znajdowało się bowiem inne Point Lake.

Kolejnym krokiem było ustalenie dokładnej lokalizacji diamentów. To jednak wymagało pieniędzy.

Mając pewność co do przebiegu żył kimberlitowych, Fipke i Blusson dysponowali kartą przetargową w negocjacjach o poważne wsparcie finansowe. W roku 1990 Dia Met, firma założona przez Fipkego w 1984 roku, oraz BHP, australijska korporacja górnicza, podpisały umowę spółki joint venture, której zadaniem była realizacja Diamentowego Projektu na Terytoriach Północno-Zachodnich. W zamian za 51 procent akcji BHP miała sfinansować wydobycie i uczestniczyć w przyszłych zyskach. Dia Met otrzymała 29 procent akcji, natomiast Fipke i Blusson po dziesięć procent każdy.

W roku 1991 Dia Met i BHP ogłosiły odkrycie diamentów nad jeziorem Point Lake, nazwanym tak przez Fipkego. Wiadomość ta wywołała prawdziwą diamentową gorączkę na Terytoriach Północno-Zachodnich, największe tego rodzaju szaleństwo od czasu Klondike.

Lac de Gras po francusku. Ekati w języku tubylczego ludu Dene. W obu językach znaczy to samo: Jezioro Tłuste.

W 1998 roku ruszyła pierwsza w Kanadzie kopalnia diamentów, zwana właśnie Ekati. W ciągu kilku kolejnych lat działalności wydobycie sięgnęło miliona karatów. Dziś zarabia 400 milionów dolarów rocznie, a jej produkcja to 4 procent światowego urobku diamentów.

Jezioro Tłuste, faktycznie.

W 2003 roku uruchomiona została kopalnia Diavik, będąca własnością spółki joint venture zawiązanej przez Harry Winston Diamond Corporation oraz Diavik Diamond Mines Inc., firmę zależną od Rio Tinto Group. Kopalnia ta, druga w Kanadzie pod względem wielkości, leży trzysta kilometrów na północ od Yellowknife. Obejmuje trzy żyły kimberlitowe na obszarze dwudziestu kilometrów kwadratowych, czyli skrawku prywatnej ziemi nad Lac de Gras, przez miejscowych zwanej Wschodnią Wyspą. Diavik to główny dostawca „diamentów dla gwiazd czerwonego dywanu”.

W roku 1997 kimberlit odkryto także nad Snap Lake, dwieście dwadzieścia kilometrów na północny wschód od Yellowknife. Jesienią 2000 roku prawa górnicze wykupiła tam firma De Beers Canada. Pozwoleń na budowę i działalność wydobywczą udzielono jej w 2004 roku.

W przeciwieństwie do większości diamentonośnych złoży kimberlitowych, zwanych żyłami, ruda znad Snap Lake to dajka grubości 2,5 metra, która przy północno-zachodnim krańcu jeziora schodzi pod jego dno. Dlatego Snap Lake jest pierwszą w Kanadzie całkowicie podziemną kopalnią diamentów.

Oficjalnie otwarto ją w roku 2008. Według informacji na stronie internetowej firmy De Beers do końca 2010 roku na budowę i przygotowanie kopalni do eksploatacji wydatkowano 1,5 miliarda dolarów. Z tej kwoty 1,077 miliarda otrzymali podwykonawcy i dostawcy z Terytoriów Północno-Zachodnich, w tym 676 milionów dolarów – firmy będące w rękach Indian lub spółki joint venture z udziałem miejscowej rdzennej ludności.

Artykuł na temat Snap Lake kończył się podkreśleniem, że firma De Beers dba o zrównoważony rozwój miejscowych społeczności. Wskazywano również, że kopalnia Snap Lake podpisała formalne umowy regulujące zakres wpływu na środowisko oraz świadczeń dla okolicznych mieszkańców z przedstawicielami narodu Dene z Yellowknife, z zarządem plemienia Tlicho, ze Stowarzyszeniem Ludu Métis Północnych Slawejów, a także z narodami Lutsel K’e i Kache Dene.

Gdzieś między wierszami wyczułam powiew wrogości, jaką rdzenna ludność indiańska odczuwa wobec tych kopalń. Ollie coś o tym wcześniej napomknął.

Próbowałam po raz milionowy połączyć się z Katy, teraz już naprawdę zaniepokojona o Birdiego, kiedy usłyszałam głośne stukanie do moich drzwi. Podeszłam do nich i zerknęłam przez judasz.

Ryan.

Coś się musiało stać.



[16] Moosehead (ang.) – głowa łosia (przyp. tłum.).