– Jestem w lesie.
– W jakim lesie?
– Za hotelem.
– Okej.
– Niech pani przyjdzie sama.
– Ale ja...
– Jeśli ktoś będzie z panią, ucieknę.
– Przyjdę za dziesięć minut.
– Za pięć.
Kliknięcie.
Wypadłam z łóżka. Pospiesznie naciągnęłam na siebie ciuchy, które wcześniej rzuciłam na krzesło. Chwyciłam kurtkę. Wsunęłam do kieszeni latarkę, klucz od pokoju, a także – z przyzwyczajenia – telefon komórkowy. Wyleciałam z pokoju.
Kipiąc od adrenaliny, zrezygnowałam z windy, zbiegłam po schodach i popędziłam przez hol. Hotel musiał mieć jakieś tylne wyjście, ale ponieważ nie znałam jego lokalizacji, wolałam nie ryzykować i wymknęłam się frontowymi drzwiami.
Noc była zimna, ale nie na tyle, by spadł śnieg. Lekki deszcz sprawiał, że trawa pod moimi nogami stała się bardzo śliska.
Obiegając budynek dookoła, rozważałam możliwe warianty sytuacji. Czyżby Ruben miała już dość uciekania? Chciała się poddać? A może to była pułapka?
Żeby załatwić mnie na dobre?
Ta myśl niemal mnie obezwładniła.
Czy Ruben jest niebezpieczna? Zabiła swoje potomstwo, ale czy stanowiła zagrożenie także dla mnie? Co by przez to osiągnęła?
Wyciągnęłam swojego iPhone’a. Włączył się z odrobinę większym entuzjazmem, ale bateria nadal miała zbyt mało energii, żeby telefon podjął normalne funkcjonowanie.
Nieważne. Musiałam znaleźć Ruben.
Po raz drugi zatrzymałam się w ogrodzie. Zen i sztuka mordowania dzieci. Dziwne. Ale na takie skojarzenie wpadły moje szare komórki.
Księżyc wyglądał jak rozmazany okruch na niebie, rzucający miękkie cienie spiętrzonych głazów i martwych roślin na mokre kamyki pod nimi.
Wpatrywałam się w pełną grozy mroczną szarość przede mną. Widać w niej było tylko ciemne kształty, w których domyślałam się sosen.
Wyjęłam z kieszeni latarkę i włączyłam ją. Częściowo po to, żeby oświetlić sobie drogę. Częściowo również dlatego, aby Ruben wiedziała, że się zbliżam.
Z trudem łapiąc oddech, spiesznie posuwałam się do przodu.
Dotarłam już prawie do linii drzew, kiedy z okolicznych cieni wyłoniła się samotna postać. Niewyraźna. Majacząca pośród mżawki.
Postać stała nieruchomo, blady owal jej twarzy skierowany był w moją stronę.
Zastanawiałam się, jaką obrać taktykę. Łagodnie przekonywać? Zdecydowanie perswadować? Wywrzeć stanowczy nacisk?
Chodź ze mną spokojnie. Pozwól mi sobie pomóc. Czy może mam wezwać facetów w mundurach i z bronią? To jak będzie, Annaliese?
Szłam dalej, światło mojej latarki rozbłyskiwało w padającym deszczu.
Proszę, Boże. Spraw, żeby nie miała przy sobie broni.
Weszłam do lasu.
Jakby czytając mi w myślach, Ruben uniosła oba ramiona i stanęła w świetle latarki.
Była niska i według standardów medycznych zostałaby zapewne zakwalifikowana jako otyła. Miała długie, ciemne włosy i ładną twarz, dzięki której przypominała pulchnego cherubina.
U jej nóg siedział Czołg.
Przesłanie Ruben było oczywiste. Nie ma przy sobie broni i nie zamierza wyrządzić mi krzywdy.
Dwie pary oczu obserwowały mnie z uwagą.
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, Ruben obróciła się powoli dookoła własnej osi, cały czas trzymając szeroko rozłożone ramiona. Czołg kręcił się pod jej nogami, jakby chcąc pokazać, że on też nie stanowi zagrożenia.
Ruben wykonała pełny okrąg i stanęła twarzą do mnie. Czołg uniósł się na tylne łapy i przednimi dotknął jej kolan. Kobieta nie pochyliła się, żeby go pogłaskać.
– Wszyscy cię szukają, Annaliese.
– Słyszałam, ludzie mi mówili.
– Musimy porozmawiać.
– Straszy pani moją siostrę.
– Bardzo mi przykro z tego powodu.
– Chcę, żeby pani przestała.
– Przestanę, jeśli zgodzisz się pójść na policję.
– Nie.
– Dlaczego?
– Powiedzą, że zrobiłam coś złego.
– A zrobiłaś?
– Już tego nie robię.
– Możesz opuścić ręce.
Tak też uczyniła. Czołg skakał, dopóki go nie złapała.
– Opowiedz mi o swoich dzieciach.
– Dzieciach? – Jej zaskoczenie zabrzmiało bardzo autentycznie.
– To ze względu na nie jesteś poszukiwana.
Zmarszczyła czoło. Spojrzała w dół na psa. On patrzył na nią. Podrapała go za uchem.
– Myślałam, że to przez tych facetów.
– Jakich facetów?
– Facetów, którzy dawali mi pieniądze.
Więc ta kobieta sądziła, że chcemy ją przymknąć za uprawianie nierządu.
– Policja musi wiedzieć, co się stało z twoimi dziećmi.
Milczała.
– Zabiłaś je?
Deszcz spowodował, że sierść na głowie psa podzieliła się na sterczące mokre kępki. Ruben zaczęła je szarpać szybkimi, nerwowymi ruchami.
– Wyrządziłaś krzywdę dzieciom?
Jej palce poruszały się w jeszcze większym rozdrażnieniu.
– Znaleźliśmy czworo, Annaliese. Troje w Saint-Hyacinthe i jedno w Edmonton.
– Znaleźliście dzieci. – Powiedziane obojętnie, bez wyrazu.
– Tak.
– One umarły.
– Jak?
– Musiały.
– Dlaczego?
– Nie mogły żyć.
– Dlaczego?
– Bo dałam im coś złego.
– Annaliese! – powiedziałam ostro.
Ruben przestała ciągnąć za sierść psa i przycisnęła go do piersi.
– Popatrz na mnie.
Jej głowa uniosła się wolno, lecz wzrok nadal miała opuszczony.
– Owinęłam je w ręczniki – powiedziała.
– Co to znaczy, że dałaś dzieciom coś złego?
– Coś do środka.
Nie zrozumiałam, ale nie naciskałam dalej. Przyjdzie na to czas później.
– Wiesz, kim są ojcowie tych niemowląt? – spytałam.
Annaliese cały czas wpatrywała się w Czołga.
– Proszę nie mówić Nellie.
– Będziesz musiała się wytłumaczyć z tych dzieci policji – stwierdziłam.
– Nie chcę.
– Nie masz wyboru.
– Nie może mnie pani zmusić.
– Owszem. Mogę.
– Nie jestem złą osobą.
Stojąc tam, w deszczu i przy świetle księżyca, zdałam sobie sprawę ze smutnej prawdy: Annaliese Ruben nie była potworem. Była prostoduszna, naiwna i bardzo nierozgarnięta.
– Wiem – powiedziałam łagodnie.
Wyciągnęłam do niej rękę. Nagle moją uwagę zwróciło coś ponad jej prawym ramieniem. Igły na jednej z sosen miały w sobie coś dziwnego, ich końcówki były nadmiernie rozświetlone wśród powszechnej ciemności.
Zrobiłam krok w lewo, żeby zobaczyć to, co znajdowało się za Annaliese.
Szmer, potem migotanie, jakby zapalono latarkę i szybko ją zgaszono.
– Annaliese – wyszeptałam. – Przyszłaś tu sama?
Nigdy nie otrzymałam odpowiedzi na to pytanie.
Ciszę rozdarł stłumiony trzask. Zobaczyłam błysk.
Usta Annaliese rozwarły się. Z jej czoła spłynęła kropla, a ponad prawą brwią pojawił się czarny otwór.
Przeraźliwie skowycząc, Czołg wyrwał się z ramion swojej pani i popędził w kierunku lasu.
Upadłam na ziemię.
Kolejny trzask zakołysał nocą.
Ciałem Annaliese szarpnęło, odwracając je ku mnie. Potem kobieta zwaliła się z nóg.
Z brzuchem przy ziemi czołgałam się do niej, odpychając się łokciami i stopami.
Annaliese leżała z szeroko otwartymi oczyma, jakby zdumiona tym, co się stało. Z otworu po pocisku wylewała się czarna strużka krwi i spływała po jej twarzy i włosach.
Przycisnęłam trzęsące się palce do jej szyi. Nie wyczułam pulsu.
Nie! Nie!
Badałam miękkie ciało, desperacko szukając oznak życia.
Nic.
Serce waliło mi jak młotem, ale starałam się myśleć. Ilu ich może się tam czaić? Czy celem była Annaliesie czy ja?
Myśl!
Czego strzelec się teraz spodziewa?
Że zacznę biec. Albo że zostanę, aby udzielić pierwszej pomocy.
Nie wolno robić ani jednego, ani drugiego!
Trzymając się jak najniżej, odczołgałam się z powrotem do miejsca, w którym stałam, kiedy padł strzał. Kontakt z gruntem uświadomił mi obecność twardego przedmiotu w kieszeni.
Zatrzymałam się na chwilę, nasłuchując. Nie widać było żadnego światła. Nic się też nie ruszało.
Zaczęłam macać rękoma wśród igliwia okrywającego podłoże w poszukiwaniu latarki. W końcu moje palce zacisnęły się na niej. Zasłaniając szybkę dłonią, potrząsnęłam bateriami, by pobudzić je do życia. Potem rzuciłam tym przedmiotem w kierunku ciała Annaliese, starając się, by upadł tak, żeby strzelec nie mógł dostrzec światła. Latarka wylądowała z miękkim stuknięciem, rzucany przez nią promień był ledwie widoczny ponad podłożem.
Zamarłam.
Żadnych wystrzałów.
Żadnych dźwięków, oprócz kropli deszczu uderzających o gałęzie drzew.
Przekręciłam się na bok, wyciągnęłam z kieszeni telefon i przysunęłam go blisko brzucha. Wbrew wszelkiej nadziei wcisnęłam kciukiem przycisk na przednim panelu.
Ekran zamigotał i zgasł.
Spróbowałam ponownie, cały czas utrzymując nacisk kciuka.
Trwało to długie sekundy.
Godziny.
Już miałam się poddać, kiedy ikonki wybuchnęły cudowną feerią barw.
Prawie płacząc z ulgi, wcisnęłam zieloną słuchawkę, a następnie jeden z numerów na mojej liście szybkiego wybierania.
– Ryan. – Głos nieco nieprzytomny, ale próbujący brzmieć gromko.
– Jestem między sosnami za hotelem – wyszeptałam.
– Nie... szę cię.
– W lesie za hotelem.
– ...tórz... co powiedziałaś.
– Ruben została zastrzelona – wysyczałam.
– ...erywa.
– Przyjdź do lasku za ogrodem zen – pół syknęłam, pół wyszeptałam najgłośniej, jak tylko śmiałam.
– Rozłącz się. ... Oddzwonię... ciebie... stacjonarny.
– Nie ma mnie w pokoju. Chcę, żebyś przyszedł...
Połączenie zostało zerwane. Spróbowałam napisać esemesa. Bez szans.
Byłam zdana na własne siły.
Wsunęłam telefon z powrotem do kieszeni.
Nasłuchiwałam.
Las stał pogrążony w ciszy.
Nagła myśl.
Czołg.
Piesek też był tu sam. Mógł paść ofiarą kojotów. Albo wilków. Czy co tu, do cholery, grasuje.
Zawołać go?
Nie mogłam ryzykować. Niewykluczone, że strzelec cały czas się tam czaił.
Miejsce, w którym leżała Annaliese, wyróżniało się delikatną żółtawą poświatą. Nie można jej już było pomóc. Pragnęłam jednak, żeby jak najszybciej zjawiły się tu służby ratunkowe. Żeby ktoś zabrał stąd jej ciało i nie pozwolił mu leżeć na deszczu.
Chciałam też ratować swój własny tyłek.
Czy Ryan zdołał zrozumieć coś z tych zniekształconych słów, które mu przekazałam?
Ile jeszcze mam czekać?
Dałam sobie dziesięć minut.
Zaczęłam szukać wzrokiem punktów charakterystycznych terenu.
Ruben leżała pod wysoką sosną z sękatymi konarami, wyrastającymi około półtora metra nad ziemią. Na lewo od niej znajdowała się mniejsza, asymetryczna sosna, której każda gałąź wyglądała na uschłą.
Pewna, że zdołam zlokalizować to miejsce, rzuciłam się do ucieczki.