W drodze powrotnej do Yellowknife King odebrała telefon. Wiosenne roztopy ujawniły ciało kobiety pływające w jednym z jezior.
– Potrzebujesz pomocy? – zaoferowałam się, choć bez entuzjazmu.
– Nie. Zeszłej jesieni ta dziewczyna i jej chłopak wpadli skuterem śnieżnym w przerębel, zanim jeszcze mróz ścisnął na dobre. Tutaj u nas topielcy często zimują w wodzie. Rodzina będzie mogła zamówić trumnę z otwieranym półwiekiem.
Ja też dostałam telefon.
– Bergeron potwierdził tożsamość Skippera – oświadczyłam, rozłączywszy się.
– Więc posuwamy się do przodu.
– Co sądzisz o Tynie?
– Wygląda na to, że ma charakterek. Ale staruszek jest chyba niegroźny.
– Nie widzisz w nim sprawcy zabójstwa Skippera i Becka?
– Dlatego że on i Skipper dali sobie po razie z powodu jakichś zwierząt kopytnych? – Wciągnęła powietrze przez usta zwinięte w dzióbek. – Nie.
– A jak postrzegasz fakt, że Tyne stał się rodzicem zastępczym dla siedemnastoletniej, niepełnosprawnej intelektualnie dziewczyny?
– Musisz to zrozumieć. W tych stronach na więzy krwi patrzy się inaczej.
Może.
Zerknęłam na zegarek. Kwadrans po pierwszej. Jakby w odpowiedzi zaburczało mi w żołądku.
– Głodna?
– Hm.
– W schowku mam chyba batonik z musli.
– Nie trzeba. – Ale umierałam z głodu. Żałowałam, że muffinkę dałam Binny’emu.
Rozparłam się w fotelu i przyglądałam tym samym niezliczonym sosnom, modrzewiom, topolom i brzozom, które widziałam, jadąc tędy z Ryanem. Czułam się niespokojna i zatroskana. Jakby coś istotnego skrywało się w zakamarkach mego umysłu.
Ogryzając opuszkę kciuka, próbowałam ustalić źródło niepokoju. Czy wcześniej miałam przed oczami jakąś bardzo istotną wskazówkę, ale nie zwróciłam na nią uwagi? Co to mogło być?
Uczucie to zaczęło mnie ogarniać już wczoraj. Miało wpływ na moje sny. Czy w sobotę zobaczyłam albo usłyszałam coś, co odtąd nie dawało spokoju mojej podświadomości?
Zanalizowałam ów dzień w najdrobniejszych, także przykrych szczegółach. Ekshumacja? Morderstwo Blizny? Zidentyfikowanie Skippera?
Żadnej reakcji ze strony pradawnego id.
Dźwięk głosu King przywrócił mnie do rzeczywistości.
– Przepraszam, że cię zostawiam, ale muszę zobaczyć te zwłoki. Bardzo szybko odmarzają.
– Podrzuć mnie do Explorera. Dam sobie radę.
Podrzuciła.
Ale z radzeniem sobie szło mi nie najlepiej.
Wzięłam z restauracji hamburgera z łososiem i frytkami i wróciłam do swojego pokoju. Nawet po pochłonięciu jedzenia czułam w głowie taki zamęt, jak nigdy dotąd.
Wybiegłam do lasu. Wołać Czołga.
Nic. No pewnie. Przecież pies nie żyje. Skąd ta obsesja? Czy starałam się uratować psa Ruben, ponieważ nie udało mi się ocalić jej samej?
Poirytowana tą żałosną pseudopsychologiczną autoanalizą wróciłam do pokoju i otworzyłam książkę o górnictwie. Byłam jednak zbyt podniecona, żeby czytać, dlatego tylko oglądałam zamieszczone w niej zdjęcia. Schemat żyły kimberlitowej. Fotografie wypłukanej próbki. Zbliżenie na minerały będące indykatorami obecności diamentów. Widok z lotu ptaka na kopalnię Diavik.
Moja podświadomość skręcała się w mękach niczym rzęsa zwinięta w niewłaściwą stronę.
Co jeszcze stało się wczoraj?
Zadzwoniła Katy.
Czy o to chodzi? Może po prostu martwię się o córkę?
Nie. To było coś innego, coś tutaj. Coś, co przeoczyłam.
Rozmawiałam również z Nellie Snook.
Grupka komórek w moim id oprzytomniała.
Och?
Zamknęłam oczy i odtworzyłam sobie tę wizytę minuta po minucie w najdrobniejszych szczegółach, jakie tylko potrafiłam sobie przypomnieć.
Zdjęcia dzikich zwierząt, naklejki, kalendarze. Daryl Beck. Ronnie Scarborough. Fotografie martwych dzieci Ruben. Kot Murray. Dwie różnej maści rybki w akwarium.
Jak dwie bardzo różniące się między sobą siostry, pomyślałam ponuro.
Wyobraziłam sobie rybki wpatrujące się we mnie przez szkło akwarium, z wybałuszonymi ogromnymi oczami. Promienie słoneczne odbijały się od ich lśniących brzuchów.
Zamarłam.
Przez moje ciało przepłynęła dawka adrenaliny.
Z walącym sercem wymacałam w torbie na laptop folder, wyjęłam zeń kopertę i wytrząsnęłam fotografie rozmiarów dwanaście na osiemnaście, które wykonałam podczas badania dziecka spod okna.
Drżącymi palcami wybrałam jedno ze zdjęć i położyłam je tuż obok otwartej strony w książce o kopalniach.
Wyobraziłam sobie tęczowe światło odbite od kamyków.
Jezu.
Minerały stanowiące indykatory obecności diamentów. W skrócie DIM. Obie siostry miały po skromnej kolekcji. Snook przechowywała swoje kamyki w akwarium. Ruben trzymała je w czarnym aksamitnym woreczku.
Mój mózg zaczął skakać nagle we wszystkich kierunkach jednocześnie. Wiązka neuronów skupiła się na czymś, co powiedziała Snook.
Pomysł zaczął nabierać kształtów.
Sprawdziłam w Google pewne nazwisko i adres.
Popędziłam do łazienki, opróżniłam do umywalki zawartość pojemniczka z keczupem i zamknęłam jego pokrywkę. Potem spakowałam akta, chwyciłam laptop, wepchnęłam pojemniczek do torebki i ruszyłam spiesznie w drogę.
Snook wprawdzie nie trzasnęła mi drzwiami przed nosem, ale też nie otworzyła ich na oścież w serdecznym powitaniu.
– Mogę wejść? – spytałam.
– Spodziewam się gościa.
– To nie potrwa długo.
Z westchnieniem Snook cofnęła się w głąb domu. Poszłam od razu do kuchni.
Rybki ciągle znajdowały się w akwarium. Murraya nigdzie nie było widać.
Czując się chyba niezręcznie – a może faktycznie zależało jej na czasie – Snook nie zaproponowała mi kawy ani nie poprosiła, bym usiadła przy stole.
Okej. Plan B.
– Czy pani King powiedziała ci o wynikach ekshumacji?
– Nie powinnam była robić tego z Darylem.
Ta zmiana stanowiska mnie zaskoczyła.
– Dlaczego?
– Niektórym ludziom to się nie podobało.
– Którym ludziom?
– Nieważne. Mają rację. To nie po chrześcijańsku. Zmarli powinni spoczywać w pokoju.
– Ale to ty miałaś rację, Nellie.
Wykrzywiła wargi w jedną stronę, lecz milczała.
– Bardzo mi przykro z powodu twojego brata.
– Nikt nie kiwnie w tej sprawie palcem.
– Ja ci obiecuję, że postaram się zrobić wszystko co w mojej mocy, żeby znaleźć zabójcę Daryla.
Wyraz jej oczu wskazywał, że mi nie uwierzyła.
Nadstawiłam ucha, jakbym nagle usłyszała jakiś dźwięk.
– Ojej. Czy to Murray?
– Co?
– To brzmiało, jakby jakiś kot wpadł w tarapaty.
Snook wybiegła do pralni. Słyszałam, jak otwiera drzwi, a potem woła:
– Murray. Gdzie jesteś, Murray? Chodź tu, kotku.
Nie tracąc już więcej czasu, podeszłam do akwarium i za pomocą pojemniczka po keczupie zagarnęłam trochę iskrzącej się mieszaniny pokrywającej dno. Rybki czmychnęły mi spod ręki, wyraźnie niezadowolone.
– Chodź, kotku.
Murray wkroczył do kuchni od strony wnętrza domu.
Ruszyłam w kierunku pralni.
– Fałszywy alarm – uśmiechnęłam się. – Kot jest tutaj.
Jakby na dowód, że wszystko z nim w porządku, Murray dołączył do naszego towarzystwa.
Snook wzięła zwierzę na ręce.
Wyszłam z tego domu.
Budynek Bellanca stanowi reakcję miasta Yellowknife na modę wznoszenia drapaczy chmur. Ale Burdż Chalifa to to nie jest. Wzniesione w roku 1969 jedenastokondygnacyjne pudełko odznacza się niebieską barwą oraz oknami od frontu, które wyglądają, jakby zrobiono je z klocków Lego.
Weszłam do środka od strony ulicy Pięćdziesiątej i spojrzałam na spis biur na ścianie. Wydział Rozwoju Górnictwa Ministerstwa ds. Indian i Dalekiej Północy mieścił się na szóstym piętrze. Urząd Górniczy zajmował piętro piąte.
Pospieszyłam do windy i wcisnęłam odpowiedni guzik. Kiedy drzwi się otworzyły, znalazłam się dokładnie na wprost poszukiwanego biura. Dziwne, ale drzwi były uchylone.
Jeśli chodzi o wystrój wnętrza, ani jeden dolar płacony przez podatników nie został wydany na niepotrzebny zbytek. Recepcję urządzono po spartańsku, ściany zdobiły zdjęcia w ramkach, przedstawiające skały, podziemne szyby, wielki sprzęt maszynowy i widoki z lotu ptaka na miejsca, których zapewne nie doceniliby turyści. Pod jedną ścianą stały drewniane krzesła. Na tyłach pomieszczenia tkwiło samotne biurko. To wszystko. Ale czy po urzędzie górniczym rzeczywiście należałoby się spodziewać zbytków?
Zawołałam głośno.
Żadnej odpowiedzi.
Na prawo od biurka ciągnął się korytarz. Szłam nim w kierunku tylnej części budynku, zastanawiając się, jak rozpoznam człowieka, którego szukam.
Bez problemu. Przy każdym pokoju znajdowała się plakietka z nazwiskiem. Jacob Rainwater urzędował na samym końcu. Drzwi do jego biura były otwarte.
Rainwater wyglądał jak stary profesor z disnejowskiego filmu. Workowaty sweter, niedbała fryzura, okulary w drucianych oprawkach. Jedyne, co do tego nie pasowało, to odjazdowy nowiuteńki Mac, przy którym pracował.
Pokój stanowiłby najgorszy z możliwych koszmarów klaustrofoba. Między ogromnym biurkiem i zwalistą szafą na dokumenty pozostawało bardzo wąskie przejście, którym można się było poruszać na tej niewielkiej przestrzeni. Każda półka i powierzchnia pozioma zawalone zostały stosami gazet i czasopism, zwiniętymi w rolki mapami, kawałkami skał i skamieniałego drewna, a także szklanymi pojemnikami ze żwirem i piaskiem. Jeśli cokolwiek zawieszono tu na ścianach, i tak zostało skutecznie zasłonięte przed wzrokiem.
Odchrząknęłam.
Rainwater podniósł wzrok.
– Tak?
– Nazywam się Temperance Brennan. Mam kilka pytań, a powiedziano mi, że pan jest najlepiej zorientowany.
– Jakich pytań?
– Na temat poszukiwań w terenie – odparłam ostrożnie.
– Licencja poszukiwacza kosztuje dwa dolary od osoby fizycznej, pięćdziesiąt od firm. Dziewczyna w recepcji wystawi ją pani w poniedziałek.
Oczy Rainwatera wróciły na ekran. Jego palce wznowiły balet powolnego wystukiwania.
– Jeśli potrzebuje pani koncesji na prowadzenie prac poszukiwawczych, to ma pani pecha. Wnioski przyjmuje się tylko do grudnia. Koncesje wydawane są od pierwszego lutego kolejnego roku. Ich ważność wynosi trzy lata na terenach poniżej sześćdziesiątego ósmego równoleżnika, pięć lat – powyżej. Koszt to dwadzieścia pięć dolarów plus dziesięć centów za akr. – Rainwater mówił jak robot, co wskazywało, że musiał powtarzać te informacje tysiące razy. – Koncesja na prowadzenie prac poszukiwawczych daje pani tymczasowe, lecz wyłączne prawo do eksploracji i zajęcia działki, ale nie ma pani prawa do wydobycia minerałów.
– Proszę pana, ja...
– Aby wnieść roszczenie do gruntu diamentonośnego, musi mieć pani ważną licencję poszukiwacza, ale nie potrzebuje pani koncesji na prowadzenie prac poszukiwawczych. Roszczenie wymaga wykupienia czterech odpowiednio oznakowanych palików. Oznakowanie kosztuje dwa dolary za komplet. Dziewczyna z recepcji sprzeda je pani w poniedziałek.
– Panie Rainwater...
– Przed zgłoszeniem roszczenia istnieje obowiązek sprawdzenia w tym biurze, czy dany obszar jest dostępny i czy nie został wcześniej oznaczony, zgłoszony jako roszczenie albo wydzierżawiony przez kogoś innego. Dziewczyna z recepcji może...
– Chciałabym się czegoś dowiedzieć o mineralnych indykatorach obecności diamentów.
Oczy Rainwatera powędrowały w górę. Przyglądał mi się znad górnej części swoich staromodnych dwuogniskowych okularów.
– To znaczy?
Wyciągnęłam z torebki pojemniczek po keczupie.
– Mam tu próbkę. – Położyłam ją na dłoni. – Wiem, że to nieprzepisowe i że jestem bezczelna, ale pański bratanek mówi, że jest pan w tych sprawach geniuszem.
– Jest pani znajomą Josepha?
– Yhm.
Rainwater zawahał się, potem powachlował palcami, każąc mi podejść.
Kiedy przeciskałam się do przodu, oczyścił kawałek blatu biurka, rozwinął białą szmatkę i rozpostarł ją płasko wnętrzem dłoni. Potem zmienił dwuogniskowe okulary na takie, w których zamiast szkieł znajdowały się małe mikroskopy.
Podałam mu wykradzioną próbkę. Wysypał żwirek na szmatkę, włączył i ustawił odpowiednio lampę przytwierdzoną do boku biurka i pochylił się do przodu.
Czekałam.
Od czasu do czasu Rainwater szturchał jakiś kamyczek powykręcanym palcem albo przesuwał coś w całej mieszance.
Mijały długie minuty. Na całym piętrze panowała absolutna cisza.
– Ma pani coś jeszcze? – Tym razem jego głos nie miał w sobie nic z robota. Brzmiało w nim autentyczne zainteresowanie.
Położyłam na jego biurku fotografię dwanaście na osiemnaście.
Ramiona starego mężczyzny drgnęły, usłyszałam, jak gwałtownie wciąga powietrze.
Rainwater znów nałożył dwuogniskowe okulary. Jeszcze chwilę wpatrywał się w zdjęcie. W końcu spojrzał mi w oczy.
– Mój bratanek wrobił panią w jakąś aferę?
– Nie.
– Dobry Panie Boże.