Świat wokół mnie się skurczył. Nie istniało już nic poza zdjęciem na ekranie monitora.
Artykuł zatytułowany był Kierowcy tirów na lodowych szlakach. Czarno-biała fotografia ukazywała czterech mężczyzn mających na sobie kurtki z kapturem, futrzane czapki i kamizelki odblaskowe.
Trzej z nich uśmiechali się i mrużyli oczy, jakby oślepieni słońcem. Rozpoznałam dwóch.
Czwarty mężczyzna miał twarz odwróconą od aparatu. Nie mogłam wprawdzie rozpoznać jej rysów, ale sama sylwetka wydała mi się znajoma.
– Jesteś tam?
– Jestem, Pete. – Wcisnęłam sobie telefon między bark i ucho. – Naprawdę niezwykle mi pomogłeś.
– Nic ci nie jest?
– Czuję się świetnie.
– Ale tak nie brzmisz.
– Naprawdę. Jesteś niesamowity.
– Wiem.
– Miałam właśnie wychodzić, mógłbyś więc przesłać mi mailem nazwiska wspólników, kiedy już je znajdziesz?
– Zrobi się. Co sądzisz o wiadomości od Katy?
– Porozmawiamy o tym później.
– Posunięcie dość odważne.
– Muszę lecieć, Pete.
Rozłączyłam się, przebiegłam wzrokiem artykuł, a potem wgapiłam się w zdjęcie. Napis poniżej pozwalał zidentyfikować trzy postacie zwrócone twarzami do aparatu: Farley McLeod, Horace Tyne i Zeb Chalker.
W mojej głowie świstały różne fakty niczym popcorn.
Charles Fipke odkrył w Kanadzie diamenty, budząc tym samym w latach 90. XX wieku gorączkę zaklepywania sobie różnych działek i kawałków ziemi na własność. McLeod i Tyne pracowali dla Fipkego.
W czasie owej diamentowej gorączki McLeod wniósł bardzo wiele roszczeń do gruntów. Swoje potomstwo – Nellie Snook, Daryla Becka i Annaliese Ruben – wpisał jako współwłaścicieli.
Snook i Ruben znajdowały się w posiadaniu próbek bogatych w mineralne indykatory występowania diamentów. Owe DIM-y wskazywały na obecność kimberlitu. Żyła kimberlitowa oznacza diamenty. A diamenty to miliony, a nawet miliardy dolarów.
Snook była obecnie jedyną właścicielką wszystkich ciągle ważnych roszczeń do ziemi Farleya McLeoda.
Horace Tyne wprowadził Snook w błąd i kobieta sądziła, że jest posiadaczką praw własności działek. Nakłonił ją do bezpłatnego przekazania owej ziemi na rzecz projektowanego rezerwatu karibu. Jego powstanie było konieczne ze względu na planowane otwarcie kopalni Gahcho Kué. Ale przecież tereny, do których rościła sobie prawa Snook, nie znajdowały się wcale w pobliżu Gahcho Kué.
Moja niewyraźna dotąd myśl zaczynała nabierać realniejszych kształtów.
Gapiłam się na zdjęcie, serce waliło mi w piersi i tłukło się o żebra.
McLeod. Tyne. Chalker.
Zeb Chalker powalił mnie bolasem pod domem Snook. Olał mnie, kiedy zgłosiłam zamordowanie Ruben. Rozsiewał plotki o moim pijaństwie.
Czy Chalker dyskredytował mnie po to, żeby odwrócić podejrzenia od samego siebie i swoich kumpli?
McLeod. Tyne. Chalker.
McLeod zginął w katastrofie samolotu.
Tyne. Chalker.
Jeden z tych mężczyzn chciał dorwać się do własności McLeoda. A może obaj.
Ruben i Beck nie żyli. Snook, jedyna pozostała przy życiu, pozwalała innym łatwo sobą manipulować.
Czy na tym opierała się ich strategia? Zabić Becka, sprawić, żeby Ruben zniknęła gdzieś w Montrealu, by po siedmiu latach uznano ją za zmarłą? A potem zmusić Snook do zrzeczenia się roszczeń do działek? Czy nagłe pojawienie się Ruben doprowadziło do zmiany planów?
Kogo widziałam w lesie tamtej nocy, gdy zastrzelono Ruben? Kto uciekł, zabierając ciało?
Nagle poczułam się tak, jakbym spadała.
Przecież kazałam Snook nic nie robić. Nie podpisywać żadnych papierów.
– Nie, Chryste, nie.
Przeze mnie zginęła Ruben. Czy także Snook naraziłam na niebezpieczeństwo?
Sprawdziłam godzinę.
Dziewiętnasta dziesięć. Ollie na pewno jest już na lotnisku.
Złapałam komórkę.
Poczta głosowa.
Do diabła z Unką. Koniecznie musiałam porozmawiać z Ryanem.
Wcisnęłam mojego iPhone’a do kieszeni, zatrzasnęłam pokrywę Maca i wybiegłam.
Otwierałam właśnie drzwi camry, kiedy wyczułam za plecami czyjąś obecność. Zanim zdążyłam się odwrócić, lufa pistoletu dotknęła mojej skroni.
Jakieś ramię chwyciło mnie od tyłu za szyję i trzymało sztywno.
Nie mogłam się ani poruszyć, ani wydać z siebie głosu.
– Cicho. – Męski głos. Czy słyszałam go wcześniej? Tyne? Chalker?
Przeszło mi przez myśl, żeby szybko paść na kolana i wczołgać się pod samochód. Ale jakie miałam szanse? Napastnik był uzbrojony w pistolet. Wystarczyłoby, żeby przykucnął, i miałby mnie na widelcu.
Ramię zwiększyło nacisk i przerzuciło moje ciało na prawą stronę.
– Ruszaj się.
Chcąc zapewne uniknąć zwracania na siebie uwagi, facet zwolnił chwyt, zbliżył się do mnie jeszcze bardziej i przyłożył mi broń do pleców.
Na gumowych nogach zrobiłam kilka kroków do przodu.
– Do samochodu.
Zawahałam się. Każdy glina, jakiego znam, zawsze powtarza: Jeśli ktoś cię uprowadzi, nigdy nie wchodź do pojazdu. W środku twoje szanse ucieczki znacząco spadają.
Lufa coraz mocniej zagłębiała się w mój kręgosłup.
– Nie pogrywaj ze mną.
Szłam tak wolno, jak tylko śmiałam. Dwie stopy do przodu i stop.
Poczułam, jak ręka, w której facet trzymał broń, napina się. Wyobraziłam sobie długi ciemny tunel, przez który przeciska się pocisk, niszcząc moje kości, moje serce, moje płuca.
Tymczasem napastnik popchnął mnie tylko do przodu, w kierunku boku pick-upa. Z pistoletem przystawionym do moich pleców, wyszarpnął mi torebkę spod pachy.
– Wsiadaj.
Nie poruszyłam się.
– Powiedziałem, kurwa, wsiadaj.
Może to przez strach. Może nadmierną zuchwałość. Wiedziałam, że strzeli do mnie, lecz mimo to pozostawałam nieruchoma.
Poczułam, jak jego ciało zmienia pozycję. Kątem oka dostrzegłam jakiś ruch.
Przez moją twarz przebiegł cień.
Usłyszałam dźwięk przypominający pękającą strunę fortepianu.
Świat rozpadł się na miliony białych cząsteczek.
I sczerniał.
Znajdowałam się na dnie głębokiego, ciemnego dołu i bezskutecznie próbowałam się zeń wydostać. Jak ćma zalewana żywicą, machająca skrzydłami, wolno zmieniająca się w bursztyn.
Coś się poruszyło w górze, ponad jamą.
Nad moją głową ukazał się świetlny punkcik.
Ze wszystkich sił starałam się go dosięgnąć.
Powoli wirowałam w górę.
Ku świadomości.
Miejsce, w którym byłam, wyglądało nierealnie.
Czułam zapach wilgoci. Kamieni i gleby. I jakąś cierpką, nieznaną mi woń.
Świat wirował.
Moje ciało zmieniło pozycję.
Leżałam zwinięta w kłębek na zimnej, żwirowej nawierzchni.
Nasłuchiwałam.
Chrzęst gumy na żwirze. Ciche nucenie pod nosem.
Znajdowałam się w jakimś pojeździe. Ale nie w samochodzie. Z silnikiem było coś nie tak.
Przed oczami przeleciały mi błyskawice obrazów. Parking. SUV.
Pistolet!
Uniosłam głowę.
I nieomal krzyknęłam.
Opadłam na plecy i leżałam, dopóki ból i zawroty głowy nie ustąpiły.
Nacisk na moje ciało zmienił się. Pojazd zaczął zjeżdżać w dół wzniesienia.
Spróbowałam przekręcić się na plecy.
Nie czułam ramion. Nie czułam nóg.
Dobry Boże! Jestem sparaliżowana!
Tętno skoczyło mi do maksimum.
Pomogła adrenalina.
Czucie z wolna powracało.
Policzki i opuszki palców zaczęły mrowić. W ustach miałam suszę, oczy paliły.
Spróbowałam przełknąć ślinę. Udało mi się to z najwyższym trudem.
Starałam się teraz podnieść powieki. Były ciężkie, jakby pokryte jakąś sztywną powłoką. Zaczęłam mrugać.
Atramentowa ciemność.
Pojazd zatrzymał się. Silnik zgasł.
Wstrzymałam oddech.
Głosy. Męskie. Blisko, ale jakby z każdej strony. Ile ich jest?
Kapanie wody. Kran? Może strumień?
Buty na żwirze. Jedna para z lewej strony, jedna z prawej. Odchodzą? Zbliżają się?
Każdy dźwięk odbijał się echem, nakładał na siebie. Niczego nie słyszałam wyraźnie.
Głosy nabrały na intensywności. Odbijały się jakby rykoszetem, niesamowicie. Dwa? Trzy?
Łomot.
Więcej głosów.
Kroki.
Zamarłam.
Kroki zmierzały ciężko w moją stronę.
Minęły mnie.
Oddaliły się.
Serce waliło mi z prędkością ponaddźwiękową.
Musiałam coś zrobić.
Ignorując ogniste strzały przeszywające mi mózg, przekręciłam szyję i rozejrzałam się dookoła.
Znajdowałam się na pace wózka golfowego.
Poruszając się ostrożnie, chwyciłam palcami poręcz znajdującą się z jednej strony wózka i wolno uniosłam głowę.
Trzy metry przede mną, nieco na lewo, ciemności przecinał jasny promień. Za nim widać było jakąś postać ubraną w coś w rodzaju kasku. W wąskim cylindrze światła, wystrzelającym znad krawędzi owego kasku, kłębiły się opary.
Widoczność sięgała mniej więcej metra po obu stronach promienia, gdzie tkwiła mlecznobiała mgła. Zarys tunelu. Wijące się rury. Żółte i pomarańczowe numery i litery wymalowane ręcznie na skałach. A za nimi czarna nicość.
Mój wzrok prześledził bieg świetlnego promienia, który odsłaniał stojące rzędem żółte beczki. Na każdej z nich namalowane było jedno słowo: Arsen.
Mój umysł rejestrował. Analizował.
Podziemny szyb. Kask górniczy. Arsen. Horace Tyne.
Krew zmieniła mi się w lód.
Już wiedziałam, gdzie jestem.
Kopalnia złota Giant.
Słodki Jezu. Jak głęboko pod ziemią?
Tyne przywiózł mnie tutaj, żeby zabić. Żeby ukryć moje zwłoki.
Jak to zrobił wcześniej z Annaliese Ruben.
Musiałam się stąd wydostać. Albo sprowadzić pomoc.
Proszę!
Starając się ograniczyć wszelkie ruchy, zaczęłam się macać po kieszeni.
Tak!
Wyjęłam iPhone’a i zasłoniłam rękoma ekran.
Brak zasięgu. Zbyt głęboko pod powierzchnią ziemi.
Myśl!
E-mail wyśle się automatycznie, gdy tylko urządzenie znów nawiąże połączenie ze stacją bazową. To najlepsze, co mogłam teraz zrobić.
Otworzyłam swoją pocztę. Wysłałam Ryanowi wiadomość z informacją o miejscu pobytu.
Zauważyłam, że dostałam esemesa od Pete’a. Dlaczego nie? Wszystko jedno, który z tych kanałów zadziała pierwszy.
Wiadomość od Pete’a była krótka: Współwłaścicielem firmy Fast Moving jest Philippe Fast.
Przesłałam odpowiedź: Kopalnia złota Giant. Zadzwoń do Ryana.
Zwariowałam czy co? Czytam sobie e-maile i esemesy? Przecież muszę uciekać.
Mój puls osiągnął pełną szybkość. Wsadziłam telefon z powrotem do kieszeni, podciągnęłam jedno kolano i oparłam stopę o podłogę wózka golfowego.
Czekałam.
Wstrzymując oddech, podciągnęłam drugą stopę.
Oparłam ją o podłoże.
Czekałam.
Głęboki wdech, naprężenie mięśni do skoku.
Jeden adidas ześliznął się.
Między gumą podeszwy a metalem podłogi zachrzęścił żwir.
Dźwięk ten był niczym pisk rozlegający się w ciszy.
Promień światła z kasku wystrzelił w moją stronę.
Zerknęłam na twarz poniżej.
Wszystkie rozproszone dotąd fakty wskoczyły na jedno miejsce.
Esemes.
Zdjęcie.
Różne elementy. Gracze. Ich ruchy. Strategie.
Nagle ujrzałam całą układankę.