Hipotezy, fabuły i zupa jarzynowa

 

Jestem naukowcem. Jestem pisarką. Wydobywam z umarłych ich tajemnice. Z własnego umysłu wydobywam opowieści. Na pierwszy rzut oka te dwa zajęcia dzieli wszystko. I rzeczywiście pod wieloma względami to prawda. Jednak do każdego przypadku medyczno-sądowego oraz do pisania powieści podchodzę w podobny sposób.

Analizując w laboratorium szczątki kostne lub pisząc na komputerze zarys nowej historii z udziałem Temperance Brennan, bądź też scenariusz do serialu telewizyjnego Kości, robię coś, co przypomina gotowanie zupy jarzynowej. Na samym początku gromadzę wszelkie możliwe obserwacje, pomysły i doświadczenia – każde z nich jest innym warzywem – a potem gotuję je na wolnym ogniu w moim mózgu.

Wreszcie odosobnione dotąd fakty i detale łączą się w jedno. Złamany paliczek. Pęknięcie czaszki. Podróż pociągiem. Stara kobieta zauważona na plaży. Na bazie tego chaotycznego bulionu powstaje gęsta zupa. Powstaje opowieść: z fabułą, miejscem akcji i postaciami w niej występującymi.

Zwykle zaczynam rozmyślać o nowych przygodach Tempe już w ostatniej fazie pisania poprzedniej książki. Kiedy kończyłam powieść Z krwi i kości i zastanawiałam się nad zarysem historii, która miała otrzymać później tytuł Kości są wieczne, poproszono mnie o udział w sprawie dotyczącej trzech prawdziwych zabójstw dzieci. Ofiary były w różnym wieku, zamordowano je w różnych miastach, w nieustalony sposób. Pierwszą było niemowlę owinięte w koc i pozostawione na strychu, gdzie uległo mumifikacji. Drugą kilkuletnie dziecko wepchnięte do worka na śmieci i wyrzucone w lesie. Ostatnią zaś jedenasto-, dwunastolatka zakopana nad brzegiem rzeki, pod mostem. Wszystkie ofiary były dziewczynkami.

Jedna z matek poszła do więzienia. Drugą pozostawiono na wolności. Jeśli chodzi o trzecie morderstwo, jak dotąd nie aresztowano nikogo podejrzanego.

Śmierć niewiniątek. Te trzy zatrważające sprawy stały się impulsem, który kazał mi wprowadzić do książki Kości są wieczne temat dzieciobójstwa i wykorzystywania nieletnich.

Miałam już więc wszystkie główne elementy fabuły. Zielony groszek, marchewka i pieczarki wirowały w narracyjnym wywarze. Następny ruch – szybkie zerknięcie do garnka, żeby wymyślić miejsce akcji. Dokąd tym razem wysłać naszą bohaterkę?

W czerwcu 2011 roku miałam ogromne szczęście otrzymać zaproszenie na festiwal literacki NorthWords w Yellowknife, na kanadyjskich Terytoriach Północno-Zachodnich. W ciągu dwóch dekad pracy antropologa sądowego w Laboratoire de science judiciaires et de médicine légale w Montrealu niejednokrotnie słyszałam rozmowy na temat Dalekiej Północy. Lecz dopóki owej wiosny nie udałam się tam sama, nie miałam zielonego pojęcia, co naprawdę oznacza przymiotnik „daleko”.

W Yellowknife poznałam najtwardszych i najbardziej odpornych na niskie temperatury ludzi na naszej planecie. Wielu z nich to rdzenni mieszkańcy tych ziem. Niektórzy z nich byli pisarzami, poetami, fotografikami. Wszyscy zaś – ludźmi ciepłymi i serdecznymi. Lecz największą atrakcję mojej podróży stanowiło samo miasto.

Przytulone do brzegów Wielkiego Jeziora Niewolniczego, na samym skraju Arktyki, Yellowknife to biegunowe przeciwieństwo mojej rodzinnej Karoliny Północnej. W środku nocy świeci tu słońce, zimą widać zorzę polarną. Wśród sosen przemykają łosie. W czerwcu zalega śnieg. W hotelowej restauracji serwuje się kotlety z łosia.

Historia Yellowknife jest równie fascynująca jak jego teraźniejszość. Niegdyś miasto świetnie prosperowało dzięki wydobyciu złota, obecnie jego gospodarka opiera się na górnictwie diamentów.

Diamenty w kanadyjskiej tundrze? To śmieszne, powiecie. Ja też bym tak zareagowała. Ale to prawda. Charles Fipke zasłynął jako inicjator diamentowego boomu w Nunavut oraz na Terytoriach Północno-Zachodnich. Założyciel pierwszej w kraju kopalni tych drogocennych kamieni poświęcił czterdzieści lat swego życia na ich poszukiwanie.

Mieszkańcy Yellowknife wiedzą o Fipkem i jego żmudnych eksploracjach na dzikich terenach bardzo dużo. Wielu z nich zna go osobiście. Niektórzy pomagali Fipkemu prowadzić poszukiwania tych lśniących małych drani.

Hotel, w którym się zatrzymałam, czyli Explorer, także Fipkemu służył za bazę wypadową. Jego małe hydroplany zwiadowcze startowały z przystani widocznej z mojego okna. Leżąc w łóżku w wełnianych skarpetach i spodniach od dresu, zastanawiałam się, czy Fipke spał kiedyś w zajmowanym przeze mnie pokoju.

Wartymi dodania do zupy okazały się również opuszczone kopalnie złota w pobliżu Yellowknife, z ich mrocznymi meandrującymi tunelami, w których umieszczono jaskrawożółte beczki z arsenem. Wystarczyła mi jedna wizyta pod ziemią, żebym zaczęła w myślach pisać scenę do mojej książki, pozostającej wciąż jeszcze przecież w fazie embrionalnej.

Pomidory. Soczewica. Fasolka. Yellowknife. Tundra. Diamenty i kopalnie złota. Miałam już miejsce akcji.

Dodać postacie. Wymieszać.

W serii książkowej albo w serialu telewizyjnym z odcinka na odcinek pojawia się ten sam zespół bohaterów. Jeśli chodzi o gliniarzy, w każdej opowieści o Temperance Brennan występują Andrew Ryan, Luc Claudel albo Skinny Slidell. W LSJML w Montrealu bądź w Biurze Patologa Sądowego w Charlotte obecni są zawsze Pierre LaManche i Tim Larabee. W serialu Kości nieodzowny jest Booth oraz zezowaci z Instytutu Jeffersona. Ponieważ w pracy ciągle mam do czynienia z lekarzami medycyny sądowej tudzież z pracownikami organów ścigania, wzory ich postaci nieustannie plączą mi się w tyle głowy.

W każdej opowieści muszą się jednak znaleźć nowe postaci. Te dobre i te złe, po to, aby wszystko się kręciło. Skąd wziąć te świeże składniki?

Temperance Brennan jest profesorem na Wydziale Antropologii Uniwersytetu Karoliny Północnej w Charlotte. Ja też. Kiedy potrzebuję inspiracji dla stworzenia fikcyjnej postaci naukowca, jak w książce Diabelskie kości, bogatą pożywką w tym zakresie są dla mnie moi autentyczni koledzy po fachu.

Od czasu do czasu Tempe współpracuje z jakimś agentem FBI. Choćby w powieści Z krwi i kości. Przez wiele lat jeździłam do Akademii FBI w Quantico w stanie Wirginia, gdzie prowadziłam zajęcia na temat rekonstruowania ludzkich zwłok. Potrzebny agent specjalny? Mam ich w głowie całe mnóstwo – tylko korzystać.

W Kościach Pająka Tempe leci na Hawaje, aby pomóc rozwiązać sprawę prowadzoną przez centralne laboratorium identyfikacyjne Wojskowej Połączonej Komendy Poszukiwania i Rejestrowania Żołnierzy Zabitych i Zaginionych (Joint POW-MIA Accounting Command – JPAC). Zdarzyło mi się służyć tej instytucji jako konsultantka i często bywać w jej siedzibie. Personel wojskowy? Naukowcy z JPAC? Proszę bardzo, prosto do zupki.

Od roku 2004 pracuję jako członkini Krajowej Rady Konsultacyjnej ds. Policji w Kanadzie. Ciało to opracowuje strategiczne plany doradcze dla komendanta Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej, dotyczące funkcjonowania tej formacji, na przykład programów uzbrojenia, Kanadyjskiej Wyższej Szkoły Policyjnej, wywiadu kryminalnego, technik operacyjnych oraz systemu medycyny sądowej i identyfikacji zwłok.

Dzięki funkcji w Krajowej Radzie poznałam wiele zatrudnionych w policji osób. Dowiedziałam się też sporo na temat roli, jaką Kanadyjska Konna odgrywa w kanadyjskim systemie egzekwowania prawa.

Jeśli chodzi o Kości są wieczne, ich akcja przenosi się z Montrealu do Edmonton, a potem do Yellowknife. Dochodzi do morderstwa. Nie ma wątpliwości, że musi pojawić się jakiś „konny” policjant. No problemo. Wybrałam go chochelką i dodałam mu nieco barwnej przeszłości.

Parę strączków. Cebula, oregano. Kilkoro zwłok. Miasto żyjące z kopalni diamentów, gdzieś bardzo daleko w tundrze. Sierżant Kanadyjskiej Konnej.

Dobrze wymieszać.

Gotować na małym ogniu.

I powieść Kości są wieczne gotowa. Można serwować.