Rozdział 3

– Witam pana sąsiada! – tubalny głos dopadł go, kiedy zamykał z powrotem drzwi na klucz. Człowiek, który stał na podwórku, wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać ktoś obdarzony takim głosem. Wysoki, brodaty, niosący przed sobą wielki brzuch, jakby dźwigał oburącz worek ziemniaków. Ubrany był w grubo dziergany szary sweter i niebieskie dżinsy na szelkach.

– Dzień dobry – odpowiedział, chowając klucze do kieszeni.

– Pan jest właścicielem tego pięknego domu? – brodacz spytał z emfazą w głosie. – Witam bardzo serdecznie, Grzegorz Smoczyński. Jestem pana sąsiadem zza płotu.

Podali sobie ręce z lekkim skinieniem głowy.

– Krzysztof Rozkroczny, miło mi.

– Nie zna mnie pan, kupiłem swój dom pięć lat temu, ale ja, można powiedzieć, znam pana. Pańska matka ciągle o panu opowiada.

– Jak to matka – odpowiedział.

– A z pana ojcem polowałem. Byliśmy razem w kole łowieckim.

– O, to pan poluje?

– Czy ja poluję? – zaśmiał się. – Ja proszę pana najchętniej nie wychodziłbym z lasu. Gdyby nie żona, pewnie bym tam zamieszkał. A co u pana szanownego tatusia? Nie brakuje mu polowań?

– Pewnie brakuje. Ale co robić?

– A pana nie korciło nigdy, żeby sobie zapolować?

– Trochę korciło. Ale wie pan, w mieście trudno o dzika.

– To prawda – roześmiał się, aż zadźwięczały szyby w oknach. – A może wpadnie pan do mnie na herbatkę? Co będziemy tu stać na zimnie jak jacyś Eskimosi?

– Czemu nie? Dom wyziębiony, trochę zmarzłem. Przydałoby się coś ciepłego.

– Oj, za długo pan mieszkał w mieście! Niech pan spojrzy na mnie. Mam na sobie tylko sweter, a jest mi ciepło. No, ale noszę z sobą grzejnik – poklepał się po brzuchu.

 

– Proszę bardzo, herbatka. – Na stole przed nim pojawiła się szklanka z zalaną wrzątkiem papierową torebką. – Tylko nie ma cukru. W cukierniczce się skończył, a nie wiem, gdzie żona trzyma.

– Nic nie szkodzi i tak nie słodzę.

Kuchnia, w której siedzieli, wyłożona była drewnianą boazerią pamiętającą jeszcze poprzednich właścicieli.

– A gdzie szanowna małżonka?

– Pojechała do miasta, do sklepu. Jak raz w tygodniu nie odwiedzi supermarketu, chora jest. Mówię jej: tu przecież można wszystko kupić. A to, co zaoszczędzisz na cenie, i tak wydasz na benzynę. Ale nie. Bo tam świeższe, bo tam większy wybór. Musi to lubić.

Wyciągnął torebkę ze szklanki, odsączył ją na łyżeczce i odłożył na spodek. Zamieszał machinalnie, dostrzegł bezsensowność tej czynności i przerwał w pół ruchu.

– A ja z kolei słodzę – powiedział. – Zazwyczaj… – dodał ponuro.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu.

– A co się stało z poprzednimi właścicielami? – spytał Krzysztof.

– Stary Kolasa umarł, a Kolasowa wyjechała do Niemiec do córki. Wie pan, jak to jest na wsi: starzy umierają, a młodzi wyjeżdżają…

– Ale pan przyjechał.

– Do roboty, panie złoty. Weteryniarz jestem.

– Jest pan weterynarzem? Piękny zawód…

– Nie weterynarzem, tylko weteryniarzem. Weterynarz to w mieście pieski leczy. W klinice dla zwierząt. A ja do krów, świń, koni na wizyty domowe do obory chadzam. Prosty ze mnie weteryniarz.

– I co, leczy pan zwierzęta, a potem po pracy do nich strzela?

– No. Ja przecież wiem najlepiej w co trafić – roześmiał się jowialnie. – Zresztą, wie pan, to działa antystresowo. Jak mnie jakaś świnia w pracy zdenerwuje, biorę strzelbę, jadę do lasu i bach, bach! Biorę odwet.

Przez okno w kuchni widać było jezioro. Z lasu po drugiej stronie unosiła się stróżka dymu z ogniska.

– Słyszałem, że chce pan sprzedać swój dom? – spytał po chwili Smoczyński. – Już tu przychodzili różni oglądać.

– Tak, wie pan, trochę mi żal, ale nikt w nim nie mieszka, to co mam robić? Ma się rozsypać? Niech lepiej komuś służy.

– Piękny dom! Nie to co ten mój betonowy sześcian. Szkoda, że nie sprzedawał go pan pięć lat temu, to bym ja go kupił. I co, jest ktoś zainteresowany?

– W zasadzie jestem już umówiony. Przyjechałem tu, żeby sfinalizować sprawę. Pan Janusz Wrona, ten, co ma zajazd za drogą, chce go kupić. Chce tu urządzić pensjonat czy coś w tym stylu.

– Wrona, pan mówi… – pokiwał głową w zamyśleniu.

– Zna go pan?

– Tu się wszyscy znają – odpowiedział.

 

Do jeziora schodziło się skarpą, na której stał dom. Trzeba było wyjść tylnym wejściem, obejść dom dookoła, wyjść przez furtkę w płocie, przejść przez drogę i jedną ze ścieżek ruszyć w dół zbocza. Dom stał frontem do jeziora, większość okien i główne wejście wychodziło więc na nie. Droga biegła tuż pod oknami, choć w zasadzie, co to była za droga? Jeszcze jak był tu poprzednim razem, wysypana była żużlem i popiołami z pieców stojących przy niej domów. Jego ojciec całymi latami zasypywał nimi koleiny i dziury, które jednak i tak zawsze nieodmiennie się odradzały. Teraz droga wyłożona była betonową kostką i zaopatrzona w porządne krawężniki, choć i tak ciągle była na tyle wąska, że dwa samochody mijały się na niej tylko z wielkim trudem.

Tuż za drogą, naprzeciwko furtki, rósł duży krzak głogu. Aby dojść do jeziora, można było go obejść albo z lewej strony i zejść potem ścieżką łagodnie idącą wzdłuż skarpy, albo pójść jeszcze trochę drogą w prawo i zejść stromo w dół drugą ścieżką zaczynającą się tuż pod domem, w którym teraz mieszkał Smoczyński. Pierwsza ścieżka była dłuższa, za to łagodniejsza, druga krótsza, ale bardziej stroma.

Odruchowo wybrał tę pierwszą. Nabrał tego zwyczaju jeszcze w czasach, gdy w domu Smoczyńskiego mieszkała stara Kolasowa. Była to kobieta niezwykle miła i sympatyczna, która równoważyła jednak wszystkie swoje zalety jedną wadą – niesamowitym wprost gadulstwem. Jeśli dostrzegła cię przechodzącego pod jej oknami, byłeś stracony. Mogłeś potem godzinę spędzić pod płotem, odpowiadając na kolejne pytania i wysłuchując kolejnych opowieści o jej dzieciach, o jej ogródku, o jej psie i o czym tam jeszcze, próbując wielokrotnie zakończyć rozmowę, żegnając się kilkanaście razy, kilkanaście razy ruszając z miejsca i kilkanaście razy stając przygwożdżony kolejnym pytaniem. O tak! Znał doskonale każdą sztachetę w jej płocie i każdy szczegół elewacji jej domu. Znał się po imieniu z każdym kamieniem leżącym wzdłuż jej płotu. Kilka kroków – opowieść, kilka kroków – opowieść. Jej słowa były lepkie jak pajęcza sieć. Nawet kiedy udawało mu się wreszcie przekroczyć magiczną linię wyznaczającą koniec jej posesji, te słowa ciągnęły się za nim jak zerwane pęta, gdy wykrzykiwała jeszcze w jego stronę jakieś szczególnie ważne rzeczy, których nie zdążyła mu opowiedzieć.

Obszedł więc głóg z lewej strony i ruszył w dół zbocza. Powinno się nazwać to miejsce „Rondo imienia Kolasowej” – pomyślał. Mieszka gdzieś sobie kobiecina w Niemczech u córki, żyje albo i nie żyje, a on tu ciągle zachowuje się tak samo, jakby cały czas czyhała na niego za swoim płotem z naszykowanym jak lasso jęzorem.

Ścieżka schodząca w stronę jeziora nie była zbyt długa ani specjalnie stroma. Szło się nią nie więcej niż kilkadziesiąt metrów. Kiedyś była tu łąka należąca do jednego z dalszych sąsiadów. Stała tu nawet szopa, w której sąsiad trzymał konia. Potem koń zdechł, łąka zarosła chwastami, ale resztki szopy ciągle tu stały. Jego ojciec chciał odkupić tę łąkę, żeby mieć działkę aż do samego jeziora, jak mieszkający kilka domów dalej lekarz, ale sąsiad nie chciał się zgodzić. Pewnie trochę z chłopskiego uporu, a trochę z obawy, żeby ktoś nie miał lepiej od niego. No bo kto to widział, żeby taki dom i do tego jeszcze działka aż do samego jeziora! Nie można było do tego dopuścić.

Przeszedł koło resztek szopy, minął płot składający się ze zmurszałych, wkopanych w ziemię drewnianych palików i rozpiętego na nim niemiłosiernie zardzewiałego kolczastego drutu i dotarł nad jezioro.

Uwielbiał ten zapach. Zapach trzciny, wody i butwiejących w niej liści. Najbardziej intensywny był on wiosną, ale i teraz czuć go było wyraźnie. To i zapach sosnowego lasu wieczorem po upalnym dniu. Jeszcze oczywiście zapach świeżo ściętej trawy, suszącego się siana, kwitnącego jaśminu i rzepaku. Ale te dwa najbardziej. Gdyby ktoś kiedyś wyprodukował takie perfumy, wydałby na nie wszystkie pieniądze.

Wszystko wydało mu się tu teraz jakby mniejsze i bardziej zarośnięte. Trzciny rozrosły się tak, że prawie nie było zza nich widać tafli jeziora. Ścieżka idąca wzdłuż brzegu niemal zniknęła pod naporem krzaków, chwastów i sięgających mu do pasa pokrzyw. Kiedyś wydawała się szerokim, bitym traktem, teraz ledwo się przez nią przedzierał. Może ludzie przestali nią chodzić? Po co zresztą chodzić nad jezioro, gdy tyle ciekawych rzeczy jest w telewizji.

Skręcił w lewo. Nie wiadomo dlaczego, zawsze obchodził jezioro właśnie z tej strony. Z lewej na prawą. Zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Jakby w przeciwną stronę założona była jakaś blokada.

Ciekawe, dlaczego? – pomyślał. Robił to machinalnie, bezrefleksyjnie i zawsze tak samo. Jakby pójście w drugą stronę było fizycznie trudniejsze, jakby materia w tamtą stronę stawiała większy opór. Oczywiście zdarzyło mu się raz czy dwa obejść jezioro w przeciwną stronę i nic specjalnego się nie stało. Świat się w każdym razie nie skończył. Ale było to dziwne i wolałby tego nie powtarzać. Z podobnych powodów w kościele zawsze siadał po lewej stronie, a w restauracji przy oknie, i to tak, żeby widzieć wejście.

Przedarł się wreszcie przez nabrzeżne chaszcze i wyszedł na trochę szerszą drogę. Jeździły nią ciągniki z pól, czasem samochody z wędkarzami, była więc porządnie wyjeżdżona i zaopatrzona w dwie pokaźne koleiny, pomiędzy którymi rósł długi pas trawy i chwastów. Tu też wreszcie znalazł pierwsze w miarę porządne dojście do jeziora.

Kucnął nad wodą i zanurzył w niej palce. Wydawała się ciepła, cieplejsza w każdym razie niż powietrze. Spojrzał na taflę jeziora. Była gładka, prawie niezmącona.

Dno pokrywały butwiejące trzciny i gałęzie z rosnących w pobliżu wody drzew. Widać było wyraźnie przeciwległy brzeg, a na nim „plażę”, czyli kilkunastometrowy niezarośnięty trzcinami fragment brzegu z w miarę piaszczystym dnem, gdzie kiedyś (a pewnie i teraz) przychodzono się kąpać. Gdy był w szkole podstawowej, wśród jego kolegów krążyła uparcie powtarzana legenda, według której na dnie jeziora spoczywa zatopiony niemiecki czołg. Podobno jego załoga, uciekając przed Rosjanami, usiłowała przejechać po zamarzniętej tafli. Była to ich jedyna droga ucieczki. Niestety, lód się załamał i czołg wraz z załogą zatonął. Mówiono, że w upalne lata, gdy poziom wody jest niski, można go było dostrzec. Nic dziwnego, że młodzi chłopcy organizowali całe wyprawy poszukiwawcze, aby go odnaleźć. Zbijało się tratwę z desek, wkładało między nie styropian i na tej konstrukcji wypływało na środek jeziora. Potem skakało się na głowę, usiłując zanurkować jak najgłębiej. Latem woda w jeziorze była zielona, już półtora metra pod powierzchnią nic nie było widać. To w czasie jednej z takich wypraw stracił przywiezione z wczasów w Bułgarii płetwy. Od tej pory wody jeziora kryły już dwie tajemnice – niemiecki czołg i dwie czarne, gumowe płetwy.

Potem śniło mu się, że wody jeziora opadają, odsłaniając pokryty zielonym nalotem niemiecki czołg, a w nim cztery szkielety w hitlerowskich hełmach.

Swoją drogą to ciekawe, czy ten czołg naprawdę gdzieś tam jest? – pomyślał. Opowieść wydaje się dość prawdopodobna, choć z drugiej strony niezwykle łatwo byłoby coś takiego wymyślić.

Ruszył dalej. Droga przecinała teraz rów z wodą łączący jezioro z pobliskim stawem. Którejś wiosny roztopy przyszły tak nagle, że wezbrana woda rozmyła w tym miejscu drogę, pozostawiając zamiast niej piaszczystą wyrwę. Na jej dnie toczył swe wody brunatny, wzburzony strumień, w który nagle zamienił się mały kanałek. Ciągniki nie mogły dojechać na pola, aby rozpocząć wiosenne prace, ale dla nich ta mała katastrofa stała się niezwykłą, ekscytującą przygodą. Oto nagle, niedaleko ich domów pojawiła się Amazonka. Przybiegali tu po szkole, stawali nad powstałym świeżo kanionem i z roziskrzonymi oczami wpatrywali się w potęgę żywiołu przewalającą się pod ich stopami. Co odważniejsi przeskakiwali nawet na drugą stronę, ryzykując kąpiel w błotnistej i zimnej wodzie. Ryzyko to jednak się opłacało. Kto udanie przeskoczył na drugą stronę i z powrotem, stawał się bohaterem, kimś na miarę Amundsena. Potem przyjechały spychacze i zasypały wyrwę. Zanim to się jednak stało, umieścił na jej dnie małe, metalowe pudełko po herbacie z listem do przyszłych pokoleń. Do środka włożył też kilka małych przedmiotów, aby archeologowie, którzy je kiedyś wykopią, mogli się dowiedzieć, jak wyglądało jego życie. Co tam było dokładnie, nie pamiętał. Na pewno na podróż do przyszłości załapał się plastikowy żołnierzyk oraz pierwsza strona z lokalnej gazety. Ta puszka ciągle tam gdzieś jest – pomyślał. – Być może rzeczywiście kiedyś ją ktoś odkopie.

Droga po przekroczeniu rowu rozwidlała się. Prawa jej odnoga zakręcała i w dalszym ciągu biegła wzdłuż brzegu, lewa szła prosto, wspinając się ostro pod górę na morenowe wzgórza otaczające od tej strony jezioro. Tam gdzieś wysoko była Dziura w Ziemi. Dziura w Ziemi była miejscem, z którego kiedyś wybierano żwir, a do którego potem wysypywano śmieci. Teraz był to urokliwy, zaciszny, mały, zielony amfiteatr porośnięty jabłoniami, które wyrosły z wyrzuconych tu kiedyś ogryzków.

Było to znakomite miejsce na bitwy. Zaopatrzeni w kije, które raz spełniały funkcję rycerskich mieczy, innym razem karabinów, stoczyli tu wraz z kolegami szereg zwycięskich bojów, zdobywając lub broniąc, atakując lub odpierając ataki.

Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zwiedzić tej dawnej górskiej fortecy, zdecydował się jednak zostawić ją sobie na później. Skręcił więc w prawo i poszedł drogą wzdłuż brzegu.

W tej chwili był już po drugiej stronie jeziora. Na przeciwległym brzegu, na morenowych wzgórzach, które otaczały jezioro z obu stron, rozciągała się jego wieś. Widać było wysoką wieżę kościoła, duży, pokryty czerwoną dachówką dom lekarza, budynki ośrodka zdrowia i przedszkola, jego starą szkołę, nową szkołę położoną trochę dalej, więc dostrzec było można tylko jej dach i wysoki komin kotłowni, wreszcie jego dom.

Ten widok zawsze sprawiał na nim niezwykłe wrażenie. Z daleka domy wyglądały jak pudełeczka, aż dziw było pomyśleć, że ktoś w nich mieszka. Wyobrażał sobie czasem, że obserwuje sam siebie, jak wraca z miejsca, w którym stoi, do swojego domu. Stawał się coraz mniejszy i mniejszy, aż w końcu wchodził do swojego malutkiego domku, do swojego maciupkiego pokoiku, by tam mieszkać sobie – malutki człowieczek w malutkim pokoiku. Potem przyjeżdżał maleńki samochodzik, z którego wysiadali jego maleńcy rodzice, a na ich spotkanie wybiegał maciupki czarno-biały pies.

Szedł teraz drogą, która biegła między brzegiem jeziora a dość stromą skarpą. Wzgórza po tej stronie nie opadały do jeziora łagodnie, jak po stronie, gdzie rozciągała się wieś, ale urywały się czymś na kształt niewielkiego klifu, u którego stóp ciągnęły się koleiny drogi. Podobno kiedyś jezioro było znacznie większe, jego brzegi sięgały aż do stromych krawędzi wzgórz. Staw, połączony teraz z jeziorem rowem, był jego wschodnią zatoką. Gdy weszło się na morenowe wzgórza, można było jeszcze dostrzec starą linię brzegową. Jezioro musiało być wtedy wielkie i piękne. Jego wody częściowo spuścili Niemcy w czasach, gdy zajmowali te ziemie. Było to tuż po wojnie francusko-pruskiej z 1870 roku. Przy pomocy francuskich jeńców wykopali długi kanał łączący od zachodu jezioro z rzeką. Poziom jego wód obniżył się wówczas prawie o połowę. Nie wiadomo, czemu to zrobili. Trudno było upatrzyć w tym jakąś korzyść. Ilość ziemi uprawnej wcale się nie zwiększyła, i tak przecież większość pól leżała na wzgórzach nad jeziorem. Jedyną widoczną korzyścią była ta wyboista droga okrążająca jezioro, która biegła właśnie po jego starym dnie. Nie była to jednak szczególnie ważna droga, nie łączyła żadnych specjalnie istotnych miejsc. Ot, biegła i tyle. Przydawała się, nie można powiedzieć, ale gdyby jej nie było, niewiele by się zmieniło. Tak oto dużym nakładem sił i kosztów wybudowano coś niespecjalnie przydatnego. Jego ojciec twierdził, że Niemcy w pewnym okresie tak właśnie mieli. Osuszali z wielkim zacięciem bagna i torfowiska, spuszczali wody z jezior. Jednak z tych ich działań wynikało zazwyczaj niewiele dobrego. Na osuszonych bagnach powstawały pola i łąki, które jednak były zazwyczaj zbyt podmokłe, by udawały się na nich uprawy albo by można było na nich wypasać bydło. Po pewnym czasie zarastały więc z powrotem trzcinami i wracały do swojego pierwotnego stanu. Z jego jeziorem, niestety, tak nie było. Zostało zniszczone bezpowrotnie. Czasem zastanawiał się, czy jego sny, w których wody jeziora albo gwałtownie wzbierają, podchodząc aż do okien domu, lub wręcz przeciwnie opadają, odsłaniając dno, nie mają czegoś wspólnego z tym bezsensownym okaleczeniem. Nie mógł go oczywiście pamiętać. Ani on, ani jego ojciec, ani nawet dziadek. Ta straszna, niepotrzebna zbrodnia musiała jednak odcisnąć niezatarte piętno na tej okolicy, wywołując bóle fantomowe, podobne do tych, jakie odczuwają ludzie po amputacji nogi lub ręki, które odzywały się aż w jego śpiącym umyśle. Może jezioro w nocy śniło koszmary o swojej niegdysiejszej tragedii, a on był tych koszmarów mimowolnym świadkiem i uczestnikiem?

To dramatyczne wydarzenie było też tragedią w sensie bardziej dosłownym. Podobno w czasie budowy kanału odprowadzającego wodę z jeziora umarło wielu francuskich jeńców. Kilku z nich znalazło nawet swój grób na jego dnie. Niemieckim nadzorcom nie opłacało się przerywać robót dla wyciągnięcia ciała kogoś nagle przysypanego osuwającą się ziemią z wykopu. Biedny obywatel II Cesarstwa zostawał więc na zawsze w tej mokrej, gliniastej ziemi, gdzieś na krańcu znanego mu świata. Jakże dziwnie musiał czuć się syn słonecznej Prowansji, Langwedocji czy dumnego Paryża, czując w ustach smak błotnistej gliny, tak niepodobny do wszystkiego, co do tej pory znał. Podobno w nocy, gdy przechodziło się nieopodal kanału, można było usłyszeć czasami stuk kilofów, pokrzykiwania niemieckich nadzorców i niezrozumiałe słowa wypowiadane w dalekim, śpiewnym języku. Osobiście znał kilku ludzi, którzy przysięgali na wszystkie świętości, że natknęli się kiedyś na dziwną postać siedzącą nad brzegiem kanału. Jej wyciągnięte do przodu ręce oparte były ciężko o ugięte kolana, a głowa zwieszała się bezwładnie między ramionami. Gdy podeszło się bliżej albo zagadało, postać podnosiła głowę i bez słowa wpatrywała się w intruza oczami, w których można było dostrzec bezgraniczne, śmiertelne zmęczenie. Potem znikała między zamknięciem a otwarciem powiek patrzących na nią oczu.

On sam jednak nigdy z czymś takim się nie spotkał. Kiedyś co prawda, gdy wracał nocą z ogniska w sąsiedniej wsi i postanowił skrócić sobie drogę, idąc przez las, natknął się na zjawisko straszne i przerażające, jednak po bliższym przyjrzeniu się okazało się ono krową. Ciemno było tak, jak tylko może być ciemno w lesie w bezksiężycową noc. Szedł w zasadzie na pamięć, prawie nie widząc drogi. Bardziej wyczuwał ścieżkę pod stopami, niż ją dostrzegał. Nagle, gdy przechodził przez niewielką łączkę rozciągającą się między dwoma jęzorami lasu, wszedł na coś wielkiego i strasznego, co poderwało się z ziemi z okropnym rykiem. Nigdy chyba nie przestraszył się tak bardzo, jak wtedy. Dopiero po dłuższej chwili, gdy jego serce znowu zaczęło bić, płuca przypomniały sobie o oddechu, a dusza wróciła z wędrówki po wierzchołkach okolicznych świerków, zobaczył dwoje wielkich, wpatrzonych w niego i przerażonych równie jak on krowich oczu. Łyskały w jego stronę wybałuszonymi białkami i w zasadzie tylko po ciepłym, świszczącym oddechu poznał, że należały do krowy. Biedne zwierzę zostało pewnie na łące, bo gospodarz nie miał serca zaganiać go do obory w tak ciepłą i parną noc.

„No już dobrze, dobrze!” – powiedział lekko jeszcze drżącym głosem, obszedł ją i poszedł dalej. A krowa została na tej łące pośród lasu, zastanawiając się pewnie, co też wyrwało ją tak nagle ze snu. Jeśli krowy myślą, to ciekawe, co sobie pomyślała? Że zobaczyła ducha? Że śnił jej się koszmar? A gdyby założyć na chwilę, że krowy rozmawiają ze sobą, to ciekawe, co by o tym opowiedziała koleżankom z obory? I jak by one na to zareagowały? Może przestraszone dziwną opowieścią bałyby się zostawać nocą na łące? Może zaczęłyby sobie podawać z pyska do pyska, w wielkiej tajemnicy, opowieść o duchu z lasu, ubarwioną z biegiem czasu coraz to straszniejszymi szczegółami, a on stałby się, sam o tym nie wiedząc, strasznym krowim demonem, którym straszy się cielaki i który śni się po nocach w ciepłych od nawozu oborach, aż krowy budzą się ze zduszonym rykiem?

Kto wie zresztą, może tak się właśnie stało?