Kościół stał na najwyższym wzgórzu po tej stronie jeziora. Zbudowano go w XII wieku, a potem w XIX gruntownie przebudowano i rozbudowano. Z pierwotnego, romańskiego budynku został już w zasadzie tylko dół wieży i kilka elementów w środku. Reszta to był już dziewiętnastowieczny neogotyk.
Świątynia była najstarszym budynkiem w okolicy, starszym od wszystkich innych kościołów, starszym nawet od zamku w pobliskim mieście. Świadczyło to o tym, że kiedyś wieś Krzysztofa była bardzo ważnym miejscem, o wiele ważniejszym niż teraz. Podobno w czasach przedchrześcijańskich na wzgórzu, na którym teraz stał kościół, wznosiła się pogańska świątynia i kamień ofiarny, na którym {tak mi się jakoś bardziej podoba} pierwotni mieszkańcy tych ziem odprawiali swoje obrzędy. To dlatego właśnie w tym miejscu wybudowano pierwszy kościół w okolicy. Kamień wówczas rozbito i zużyto do budowy fundamentów.
Pewien naukowiec z uniwersytetu w mieście twierdził, że nazwa miejscowości pochodzi od imienia praindoeuropejskiego boga jasnego dnia. Nazwa ta jest hipotetyczna, zrekonstruowana na podstawie słów z różnych języków, jej dalekie echo da się jeszcze usłyszeć w takich słowach jak sanskryckie deva, łacińskie deus czy polskie dzień. Gdyby to była prawda, można by na tej podstawie wysnuć wniosek, że w dalekiej przeszłości w jego wsi istniał silny i bardzo ważny ośrodek kultu tego boga czy też raczej jednej z jego późniejszych inkarnacji.
Teoria ta, oparta tylko na przesłankach lingwistycznych, trudna była zarówno do udowodnienia, jak i do obalenia. Na jej poparcie Krzysztof mógł przytoczyć tylko pewien sen, który przyśnił mu się w młodości. W śnie tym cały kościół otaczał głęboki wykop. Fundamenty były odsłonięte, w wykopie i obok niego leżały szpadle i łopaty, ale robotników nie było. Kiedy podszedł bliżej, dostrzegł, że pod warstwą wystającej nad powierzchnię ziemi kamiennej podmurówki, na której wznosiły się ceglane mury kościoła, istnieje jeszcze jedna, starsza warstwa fundamentów, właśnie odsłonięta. Zbudowana była chyba z piaskowca, czy też innego jasnego kamienia, i wykuty w niej był biegnący dookoła całego kościoła kamienny fryz pokryty płaskorzeźbami ludzi w dziwnych pozach. Rzeźby były dwuwymiarowe i raczej prymitywne. Przedstawiały nagich mężczyzn w trakcie walki.
Wtedy zinterpretował to jako wyraz swoich stłumionych, wewnętrznych konfliktów, dziś nie był już tego taki pewien. Może to genius loci tak do niego przemówił? Może to ciemne, prehistoryczne siły, przywalone bryłą chrześcijańskiego kościoła znalazły w ten sposób drogę do jego podświadomości?
Tak rozmyślał, idąc drogą w kierunku kościoła. Mijał domy coraz to dalszych sąsiadów, minął nową szkołę, która miała już grubo ponad dwadzieścia lat, dawno więc przestała być nowa, dawną bibliotekę gminną, do której kiedyś przychodził przynajmniej raz w tygodniu, a którą teraz ktoś kupił i przerobił na dom, minął krzyż na podwórku pewnego człowieka, z którego synem tłukł się przez kilka pierwszych lat szkoły podstawowej, przedszkole gminne, ośrodek zdrowia, dom, w którym mieszkała jego koleżanka, która potem wraz z całą rodziną wyjechała do Niemiec. Wreszcie doszedł do kościelnego wzgórza.
Ciągnęło się ono wzdłuż ulicy, którą szedł, czy też raczej ulica biegła, omijając wzgórze. Kościół, jak wszystkie średniowieczne kościoły, był orientowany, jego oś podłużna wyznaczała kierunek wschód – zachód. Prezbiterium, do którego właśnie teraz dochodził, skierowane było na wschód, a wieża, stojąca po przeciwnej stronie kościoła, na zachód.
Na wzgórze można było wejść na dwa sposoby. Albo od strony prezbiterium, gdzie była malutka furtka i kilka schodków, albo z lewej strony wieży, gdzie wzgórze było wyższe, więc i stopni było kilkanaście. Była jeszcze główna brama na wprost wieży, z szerokimi schodami prowadzącymi aż do samego kościoła, ale ją otwierano tylko przy okazji procesji, ślubów i pogrzebów.
Wszedł, jak zawsze zresztą, od strony prezbiterium. Tędy było bliżej, ale nie było to jedyne wytłumaczenie. Także i w tym przypadku w grę wchodził swoisty rytuał. Zawsze gdy szedł do kościoła, wchodził tędy, potem okrążał budynek z prawej strony i wchodził do środka wejściem u podstawy wieży. Kiedy zaś wychodził, przeciwnie – skręcał w lewo, schodził schodkami z lewej strony wieży i okrążał kościół, idąc już ulicą z lewej strony. W ten sposób za każdym razem obchodził kościół naokoło, jakby szedł w procesji. Nie wiedział, dlaczego tak robi, ale robił tak zawsze. Może podświadomie czuł, że wracanie tą samą drogę byłoby nudne i bezsensowne. A może była to czynność na poły magiczna, z rodzaju tych, które pojawiają się samoczynnie w sposób naturalny, niepodpowiedziane przez żadną tradycję ani zwyczaj.
W każdym razie tak jak jezioro obchodził zawsze zgodnie z ruchem wskazówek zegara, tak kościół zawsze przeciwnie do tego ruchu. Te dwie drogi, dwa okręgi, a w zasadzie ich zewnętrzne linie, wyznaczały granicę jego domowego świata. Jego kręgosłupem była droga, którą przed chwilą szedł, łącząca kościół z jego domem, przy której były wszystkie istotne dla niego miejsca – szkoła, biblioteka, dom jego zaciętego wroga, a trochę dalej, już za kościołem, dom, w którym mieszkała pewna dziewczyna, w której się kiedyś kochał.
Wzgórze, na które teraz wszedł, porośnięte było starymi, wielkimi drzewami i trawą. Na jego zachodniej części, na prawo od kościelnej wieży, był mały placyk z ławeczkami. Kiedy była ładna pogoda, stare kobiety przysiadały na nich po mszy, żeby porozmawiać i poplotkować ze znajomymi. Zaczepiały ludzi wychodzących z kościoła, pytając się a to o córkę, co to jeszcze nie wyszła za mąż, a to o syna, co zanadto łobuziakuje, a to o to, a to o tamto. Trochę dalej, też po prawej stronie, przy dróżce wiodącej z kościoła na plebanię, stała duża kapliczka ze znajdującą się w jej środku płaskorzeźbą przedstawiającą zdjęcie Chrystusa z krzyża. Jeszcze dalej, już za płotem była plebania. Był to duży, ładny budynek pochodzący z czasów przebudowy kościoła, z pięknym, łamanym, spadzistym dachem i gankiem, na który prowadziły zakręcone, rozchodzące się na przeciwległe strony schody.
Przy kapliczce krzątał się robotnik. Ubrany w pochlapaną zaprawą kraciastą koszulę, klęczał odwrócony do niego tyłem, murując coś kielnią u jej podstawy.
– Dzień dobry – powiedział Krzysztof, gdy był już dostatecznie blisko.
– Niech będzie pochwalony – usłyszał głos, w którym pobrzmiewała nuta wyrzutu. Robotnik odwrócił się, ukazując twarz proboszcza.
– Na wieki wieków – odparł zmieszany. – Przepraszam, nie poznałem księdza.
– A zwykłego człowieka to już nie łaska pozdrowić Pozdrowieniem Pańskim? Stoisz, synu, na poświęconej ziemi, kiedyś chowano tu zmarłych.
– Jeszcze raz przepraszam. Trochę odwykłem.
– A to ty, Krzysiu! Dawno cię u nas nie było! – Proboszcz rozpromienił się nagle i wstał z niejakim trudem z kolan. – No, no! Słyszałem, że robisz tam w świecie kariery! Śledzimy, obserwujemy… Bardzo dobrze! A tu, widzisz, podmurówka się sypie, trzeba było naprawić.
– To nie mógł ksiądz kogoś poprosić? Na pewno ktoś by się znalazł.
– Nie będę z taką głupotą do ludzi chodzić. Co to ja rąk nie mam? Msza w dni powszednie tylko dwa razy dziennie. Przecież nie będę przez resztę czasu siedział i gapił się w okno.
Ksiądz był człowiekiem średniego wzrostu, szczupłym, o dużej, sięgającej tyłu głowy łysinie i ostrym, lekko zgarbionym nosie. Odkąd widział go ostatnio, mocno się postarzał. Na łysej głowie widać było małe, ciemne plamki, jakie często mają na skórze starzy ludzie. Sylwetka przygarbiła się, ruchy stały się bardziej powolne. Nie był to już ten sam proboszcz, który zrywał ze ściany salki katechetycznej wielki, drewniany krucyfiks, walił jego długim końcem w podłogę i zsyłał ognie piekielne na jego koleżanki, które śmiały pójść na tańce w Wielki Post. Zawsze bardzo energiczny, pełen pomysłów i chęci do działania, teraz nawet mówił powoli i robił długie pauzy między zdaniami.
Przez większą część swojego życia Krzysztof nie wiedział nawet, jak jego proboszcz się nazywa. Był on dla niego właśnie tym – księdzem proboszczem. Dopiero pod koniec szkoły średniej dowiedział się, że ma na imię Benon. Tak niecodzienne imię zawdzięczał matce, która zaczytywała się w żywotach świętych, a żywot świętego Benona był jednym z jej ulubionych. Ksiądz Benon miał też brata, również księdza, posiadającego równie niezwykłe imię i równie świątobliwego patrona.
Ksiądz Benon mimo całej swojej dawnej gwałtowności był człowiekiem niesłychanie wprost dobrym i porządnym. Pochodził z chłopskiej rodziny, więc swoją parafię traktował po gospodarsku. Odnowił kościół, plebanię, postawił salkę katechetyczną i nowy płot naokoło cmentarza, organizował zbiórki odzieży dla najuboższych, zbierał pieniądze na obiady dla biednych dzieci. Parafianie, ludzie w większości nieprzesadnie bogaci, chętnie powierzali mu swoje pieniądze. Wiedzieli, że nie weźmie ich dla siebie, lecz wyda z pożytkiem, dobrze przedtem oglądając każdą złotówkę. Sam jeździł dwudziestoletnim samochodem i miał tylko dwie sutanny – jedną, lepszą na niedzielę i święta, drugą, gorszą na co dzień. Nie bał się też fizycznej pracy. Gdy trzeba było, zakasywał rękawy i brał się za łopatę. Kiedyś co prawda plotkowano o jego romansie z gospodynią, z którą miał mieć podobno nawet dziecko, ale nie wiadomo, czy była to prawda. Prawdopodobnie w każdej wiejskiej parafii powtarzano takie opowieści. Nawet zresztą, gdyby tak było, mieszkańcom nie za bardzo by to przeszkadzało. Jedna drobna wada przy tylu zaletach nie stanowiła przecież problemu. Na wsi takie rzeczy traktuje się ze zrozumieniem. Ksiądz to w końcu też chłop. Lepsze to, niż żeby pił albo kradł.
– Co tam u ciebie, Krzysiu, słychać? – proboszcz uśmiechnął się, marszcząc pergaminową skórę policzków.
– Bóg zapłać, wszystko w porządku.
– Słyszałem, ożeniłeś się. A dzieciątko już się pojawiło?
– Tak, tak… Mam dwoje dzieci, córkę i syna.
– To dobrze, dobrze. Bóg pobłogosławił. A co też u nas porabiasz? Rodzice, wiem, wyprowadzili się.
– Dom chcę sprzedać. Pusty stoi, niszczeje.
– Wasz stary dom? – Ksiądz Benon wyraźnie się zmartwił. – Szkoda, wielka szkoda. Wszyscy stąd wyjeżdżają…
W kraciastej, flanelowej koszuli, w poplamionych roboczych spodniach, nie wyglądał teraz jak ksiądz. Raczej jak stary, zmęczony, przybity swoim wiekiem człowiek.
– No trudno. Co robić? – powiedział po chwili. – Ja też stąd niedługo wyjeżdżam. Emerytura. Wyprowadzam się do brata. On młodszy, jeszcze parę lat na parafii. Pomieszkamy razem, jak za starych lat. Tylko szkoda będzie to wszystko zostawić… – zamyślił się na chwilę. – No dobrze, ale nie rozmawiajmy o smutnych rzeczach – uśmiechnął się ponownie. – Chodź, Krzysiu, do mnie na plebanię. Herbatki się napijemy, porozmawiamy. Tu już w zasadzie skończone. Trzeba by jeszcze pomalować, ale to już jutro.
Krzysztof zgodził się z chęcią. Ksiądz Benon był pierwszą osobą, którą tu spotkał, a którą znał jeszcze z dawnych czasów. Widząc go, poczuł się, jakby zobaczył kogoś bardzo bliskiego.
– A kto będzie nowym proboszczem? – spytał, kiedy ruszyli w kierunku plebanii.
– Mamy tu od roku wikarego – odparł proboszcz z ledwie wyczuwalną niechęcią w głosie. – On przejmuje po mnie parafię. Ale coś nie za bardzo mi się on widzi. Młody jest, a już tłusty. I ma takie spojrzenie, jakby przez cały czas myślał o czymś innym.
Doszli do budynku plebanii. Weszli po zakręconych schodach. Ksiądz Benon otworzył stare, drewniane, podwójne drzwi z kolorowymi szybkami kluczem, który cały czas tkwił w zamku.
– Zachodź, Krzysiu, zachodź. Idź na lewo, do kancelarii. Ja się tylko przebiorę.
Krzysztof wszedł do pomieszczenia kancelarii parafialnej. Pamiętał ten pokój. Był tu parę razy załatwiać różne rzeczy. Jak należało się spodziewać, niewiele się tu zmieniło. Na ścianie, tak jak kiedyś, wisiał wielki obraz Matki Boskiej. Obok kalendarz z ikonami. Pod oknem duże biurko, na nim różne papiery, kubek z długopisami i przycisk do papieru w kształcie Bazyliki Świętego Piotra – pamiątka z pielgrzymki do Rzymu. W rogu wielka, stara szafa. Pod drugim oknem, na drugiej ścianie rząd starych, obitych skórą krzeseł. Pokój był narożny, z dwoma wielkimi oknami na dwóch schodzących się w roku ścianach, i z dużymi, przeszklonymi, podwójnymi drewnianymi drzwiami prowadzącymi do drugiego pokoju. Ledwo usiadł na jednym z krzeseł, zza tych właśnie drzwi wyszedł ksiądz Benon, już przebrany w sutannę.
– Chodź tutaj, do stołu – zaprosił go do drugiego pokoju.
W tym pokoju nigdy jeszcze nie był. Był bliźniaczo podobny do tego, w którym była kancelaria. Też narożny, z dwoma wielkimi oknami, z których jedno wychodziło na drogę, a drugie na ogród od strony kościoła. Na środku był duży, podłużny, owalnie zakończony z obu stron stół, przy którym stało osiem krzeseł.
– Tu usiądź – wskazał mu ręką stół. – Ja zrobię herbatki. Nie mam gosposi i muszę wszystko sam – uśmiechnął się przepraszająco.
Na plebanii pachniało starym domem. Deski w podłodze pokryte były prawie całkiem już wytartą czerwono-brązową farbą. Okna pamiętały jeszcze czasy budowy. Podwójne, zamykane na mały metalowy skobel z drewnianą gałką, pokryte były kilkoma, a może nawet kilkunastoma warstwami białej farby tworzącej na ich drewnianej powierzchni fakturę pełną zacieków, zgrubień oraz zastygłych tu i ówdzie białych kropel. Ciekawe kiedy ostatnio kupiono tu coś nowego? – pomyślał. – Pewnie trzydzieści, a może nawet czterdzieści lat temu.
Ksiądz Benon wrócił, niosąc na małej metalowej tacce dwie szklanki herbaty w metalowych uchwytach z uchem i białą, porcelanową cukiernicę.
– Jest herbatka – powiedział.
Postawił tackę na stole i usiadł naprzeciwko Krzysztofa. Obaj prawie jednocześnie sięgnęli po szklanki.
– Słodzisz? – spytał.
Krzysztof przecząco pokręcił głową.
– A ja i owszem – powiedział i wsypał sobie do szklanki trzy kopiaste łyżeczki cukru. – To jedna z niewielu przyjemności dozwolonych księdzu.
Zamieszał herbatę, po czym napił się jej z cichym siorbnięciem.
– Ale co tam u ciebie, opowiadaj.
– Wszystko w porządku, proszę księdza, nie narzekam.
– Dzieci, mówiłeś, masz dwoje?
– Tak. Starszy syn ma pięć lat, chodzi do przedszkola. Córka ma dwa latka.
– Żona pracuje?
– Tak, pracuje. Mama pomaga jej przy dzieciach.
– Tak, teraz kobiety pracują. To i dobrze, człowiek powinien pracować. Jak siedzi w domu, to choćby i kupę roboty miał, jakoś tak wewnętrznie maleje. Trzeba do ludzi, do świata…
Powiedział to i zamyślił się. W pokoju zapadła cisza. Słychać było tylko cykanie starego, wiszącego na ścianie zegara.
– A co tam, proszę księdza, u nas na wiosce? Samych nowych ludzi spotykam. Wszyscy powyjeżdżali, czy co?
– Powyjeżdżali albo powymierali – pokiwał głową ksiądz. – Tak to teraz jest. Ci ze wsi wyjeżdżają do miasta lepszego życia szukać, a ci z miasta, jak który bogatszy, ciągną na wieś, też w poszukiwaniu lepszego życia. I teraz nie wiadomo, gdzie to lepsze życie jest, w mieście, czy wsi.
– Wychodzi na to, że dla biednych w mieście, a dla bogatych na wsi.
Ksiądz Benon uśmiechnął się.
– A ja myślę, że lepsze życie jest na wsi, tylko biednych na nie nie stać i muszą wyjeżdżać do miasta. Ale, ale! – zreflektował się nagle. – Przecież mam cukierki!
Poderwał się i podszedł do stojącej pod ścianą komody. Wyciągnął z niej ciężką popielnicę z kryształu wypełnioną cukierkami w błyszczących papierkach.
– Masz, Krzysiu, częstuj się – powiedział i postawił ją na stole.
Krzysztof uśmiechnął się. Kiedy był dzieckiem i przychodził na plebanię, żeby razem z innymi raz do roku odebrać świadectwo z religii, ksiądz także częstował ich cukierkami i to z tej samej kryształowej popielnicy. Sięgnął po jednego i odwinął go z papierka. Wyglądały i smakowały tak samo. Czy to możliwe, że leżały w tej komodzie piętnaście lat i czekały na niego?
Ksiądz Benon usiadł z powrotem z ciężkim westchnieniem.
– Może jestem już stary – powiedział – i może to przez to, ale wydaje mi się, że wszystko zmierza tu w złym kierunku. Coś dziwnego się tu dzieje, trudno nawet powiedzieć, co, ale nie jest to w każdym razie nic dobrego. Kiedyś było tu pełno dzieci, pełno zwierząt, koguty piały, psy szczekały, ktoś grał w piłkę, ktoś krowy przeganiał, ktoś na rowerze jeździł. Teraz w całej wsi jest może jedno dziecko, konia, krowy nie uświadczysz. Kur nikt nie hoduje, bo jajka w sklepie lepsze i tańsze. Nawet psów nie ma. Te, co były, pozdychały, a nowych nikt nie wziął, bo po co. Lata są coraz suchsze, w czerwcu, lipcu deszcze prawie nie padają. Trawa latem jest tak sucha, że wydaje się, iż wystarczy ją dotknąć, a rozsypie się w pył. Jabłonie, śliwy, kiedyś tak obwieszone owocami, aż gałęzie pękały, teraz ledwo co owocują. I żeby to tylko to. Dziwne rzeczy się u nas dzieją, dziwne. Coś złego musiało się tu stać, a może właśnie się dzieje? Dawni Żydzi wierzyli, że świat istnieje tylko dzięki temu, że utrzymuje się w nim względna równowaga między dobrem a złem, między dobrymi a złymi uczynkami. Jeśli złe uczynki przeważą, świat się skończy, nastąpi Armagedon. Każdy z nas jest więc odpowiedzialny za los świata, bo zły albo dobry uczynek każdego z nas może przeważyć szalę i zniszczyć świat lub go ocalić. I ja mam coraz częściej wrażenie, że ta równowaga została u nas zachwiana, że coś przeważa szalę na stronę zła. Nie wiem, co to jest, ludzie nie spowiadają się teraz tak często jak kiedyś. Niektórzy w ogóle się nie spowiadają. Kiedyś wiedziałem wszystko o wszystkich, każdy grzech trafiał w końcu do moich uszu i był rozgrzeszany. Teraz mam przeczucie wielkiego grzechu, ale nic o nim nie wiem i nic nie mogę zrobić. Nie mogę rozgrzeszyć grzechu, którego nie znam i za którego nikt się nie pokajał. Ja się modlę, Krzysiu, modlę się codziennie, za wszystkich ludzi, których znam, za ciebie też. Ale czy to wystarczy? Kiedyś miałem poczucie, że moje modlitwy są wysłuchiwane. Że jeśli będę się o coś modlił wystarczająco długo i żarliwie, to coś się stanie. Dziecko wyzdrowieje, mąż przestanie pić, żona się puszczać. I tak się zazwyczaj stawało. Nie wiem, czy za moją przyczyną, ale tak się stawało. Teraz czuję się bezradny. Może grzech jest zbyt wielki, może chodzi o to, że go nie znam i nie wiem, za co się modlić? A może jestem stary, w głowie mi się pomieszało i tak jak wszystkim starym ludziom wydaje mi się, że świat się kończy, bo ja się starzeję?
Ksiądz Benon zamilkł. Wydawał się teraz mały, skurczony jak świerszcz. Krzysztof także zamilkł przygnieciony tym nagłym wyznaniem.
– Przepraszam, że ci to wszystko powiedziałem – proboszcz odezwał się po dłuższej chwili – ale wszyscy są mi tu teraz obcy i nie miałem z kim o tym porozmawiać. Ciebie znam od dziecka, posłałem cię do pierwszej komunii i do bierzmowania. Musiałem przed kimś ten ciężar zrzucić i trafiło właśnie na ciebie. Nawet ksiądz musi się czasem wyspowiadać.
Najukochańsza moja żono! Chyba się przeziębiłem ostatnio, bo coś nie najlepiej się czuję. Mieszczuchowi wiejskie powietrze widocznie nie służy. Nic mi się przez to nie chce, cały jestem obolały i otępiały. Gdybyś była tu ze mną, zaraz byś mi powiedziała, żebym nie przesadzał, wziął się w garść, nie wygłupiał się i zabrał wreszcie do roboty, ale cię tu nie ma i nie ma mi tego kto powiedzieć.
Sprawy związane ze sprzedażą domu znowu się przeciągają, a ja czuję, że to bagno miejscowej niemożności wciąga mnie coraz bardziej. Powoli zastygam w stanie bierności i apatii i z niepokojem stwierdzam, że zaczyna mi się to nawet podobać. Nikt niczego ode mnie nie chce, nic nie muszę robić, budzę się, kiedy mam na to ochotę, mogę sobie pozwolić na luksus robienia wszystkiego powoli. Całe godziny spędzam na czytaniu starych gazet, które co i rusz tu znajduję. Niektóre są sprzed kilku lat, inne sprzed kilkunastu, a nawet dwudziestu. Niektóre z nich, jak pamiętam, sam odłożyłem, bo zaciekawił mnie w nich jakiś artykuł. Niektórych po prostu nie zdążyłem przeczytać i odłożyłem je sobie na później. Kto mógł wiedzieć, że to „później” nastąpi dopiero teraz?
Doszedłem przy tym do wniosku, że czytanie starych gazet to jedna z najszlachetniejszych rozrywek, godna prawdziwego dżentelmena. Przede wszystkim niczemu nie służy, a jak wiadomo dżentelmen nie powinien zajmować się rzeczami przynoszącymi jakikolwiek pożytek. Jaki bowiem może być pożytek z czytania najświeższych wiadomości sprzed kilkunastu lat? Żaden. Albo z czytania dogłębnych analiz dotyczących dalszego rozwoju wypadków, w sytuacji gdy ten rozwój dawno już pokrył się kurzem historii? Niemniej jest to nad wyraz ciekawe.
Przeglądam też swoje stare notatki i zapiski. Są tam wiersze, są też opowiadania. Niektóre z nich wydają mi się całkiem interesujące. To ciekawe jak dalece można o czymś takim zapomnieć. Jak bardzo rzecz, którą w końcu sam kiedyś napisałeś, więc jej temat był ci w pewien sposób bliski, może stać się dla ciebie obca. Czytam to, jakbym czytał utwory kogoś innego.
Postanowiłem ci nawet przesłać jedno z takich opowiadań. Jest krótkie, jest więc szansa, że cię nie zanudzi. Jest w nim poza tym coś, coś, co bardzo dobrze współgra z moim obecnym nastrojem. Mam czasem wrażenie, że oczekuję tu końca świata, a nie sprzedaję dom.
Jest to historia nieprawdziwa, oczywiste jest więc, że wydarzenia w niej opisane nigdy nie miały miejsca. Skoro tak, trudno jest ustalić, gdzie i kiedy zaszły, jak też niemożliwe staje się odtworzenie imienia ich głównego bohatera. Wśród tych wielu niewiadomych jedno w każdym razie jest pewne: będzie to opowieść o człowieku, który żył w stale zmniejszającej się klatce.
Nie wiemy, kiedy nasz bohater po raz pierwszy zdał sobie sprawę ze swojego położenia. Gdy był dzieckiem, jego klatka była jeszcze bardzo duża, mógł więc spokojnie nie zauważyć jej istnienia. Było w niej miejsce na rozległe łąki i cieniste sady, na trawiaste pagórki, po których biegał, goniąc motyle i ścinając witką główki kwitnących polnych kwiatów. Potem gdy poszedł do szkoły, jego klatka zmniejszyła się, choć ciągle jeszcze była dość rozległa. Mieściły się w niej podwórka, które przechodzą w inne podwórka, parki i place zabaw, a wszystko to tak wielkie, że można było całymi dniami włóczyć się po nich bez celu i prawie nigdy nie wracać do domu.
Klatka jednak systematycznie się zmniejszała. Gdy chodził do liceum, obejmowała sobą zaledwie budynek szkoły, linię autobusową, kilka dyskotek, kino i pewną polanę nad pobliskim jeziorem, gdzie latem wyjeżdżał z kolegami na biwak. Wydaje się, że zaczął już wówczas coś podejrzewać. Często bywał opryskliwy, miał też dziwną skłonność do ubierania się na czarno, jednak młodość, jak to mówią, ma swoje prawa i rzadko wyrzeka się swego przyrodzonego optymizmu.
Na studiach sytuacja znacznie się pogorszyła. Klatka była jeszcze wygodna, jednak można było już dostrzec jej pewne ograniczenia. Mimo iż ciągle było w niej miejsce na park, gdzie po wykładach pił z kolegami piwo, bibliotekę, gdzie podrywał dziewczyny, budynek wydziału i kilka dość ładnych ulic w jego pobliżu, wieczorami, gdy leżał na łóżku w swoim pokoju sublokatorskim, zdawało mu się czasem, że słyszy odgłos sunących w swoją stronę ścian. Dźwięk ten, przypominający szuranie powoli przesuwanego po podłodze mebla, był jeszcze dość słaby, jednak z każdym dniem nieznacznie narastał.
Po ukończeniu studiów i podjęciu pracy klatka zmniejszyła się gwałtownie. Obejmowała już w zasadzie tylko mieszkanie, samochód oraz budynek, w którym pracował. Pojawiły się też inne niedogodności. Zmuszony był (chociaż na początku wydawało mu się, że chce) dzielić swą klatkę z kobietą, która wkrótce urodziła mu syna. Dziecko, mimo że małe, zajmowało jednak sobą nadspodziewanie dużo miejsca, co czyniło sytuację jeszcze bardziej nieznośną.
Wówczas wyraźnie już dostrzegał niewidoczne jeszcze nie tak dawno kształty ścian. Ich groźny, dający się słyszeć z oddali pomruk towarzyszył mu przez większą część dnia. Czasami gdy budził się w nocy, pomruk ten zmieniał się w huk, a on zamierał ze strachu, tuląc się pod kołdrą do śpiącej obok niego żony.
Któregoś ranka odgłos ten jednak ustał. Był do niego tak przyzwyczajony, że w pierwszym momencie przestraszył się. Przez chwilę nie wierzył własnym uszom, nasłuchiwał podejrzliwie, lecz nic nie mąciło porannej ciszy. Oznaczać to mogło tylko jedno: ściany stanęły, klatka nie będzie się już dalej zmniejszać. Jej wielkość nie była może specjalnie imponująca, ale w takiej, jak teraz, dawało się mimo wszystko jakoś żyć. Przy odpowiednim nastawieniu, jeżeli tylko on i jego żona nie będą sobie za bardzo wchodzić w drogę, można spokojnie mieszkać tak wiele lat. Przynajmniej do czasu, kiedy dziecko nie podrośnie i nie pójdzie na studia, wtedy zrobi się przestronniej.
Zadowolony wstał z łóżka. Zrobił parę kroków w kierunku łazienki, gdy nagle uderzył głową o coś twardego. Zdziwiony przystanął. Spróbował jeszcze raz, lecz głuchy odgłos uderzającego o coś czoła ponownie osadził go na miejscu. Niepewnie wyciągnął przed siebie ręce. Rozciągała się przed nim gładka, przezroczysta, niewidoczna nawet z bliskiej odległości tafla. Sunąc po niej dłońmi, starał się znaleźć jej krawędź. Z lewej strony skręcała pod kątem prostym, tworząc ścianę, która oddzielała go od okna. Z prawej kończyła się, dochodząc do muru domu. Nigdzie nie znalazł żadnej szpary, przez którą dałoby się wcisnąć choćby palec.
Oszołomiony usiadł na łóżku. A więc tu jest, tu się zatrzymała. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w przestrzeń, próbując wypatrzyć miejsce, gdzie rozpoczyna się tafla. Instynktownie szukał skaz, refleksów światła na szkle, lecz nic takiego nie znalazł. Ściana, która wyrosła przed nim, zdawała się nie istnieć. Może rzeczywiście nie istnieje – przemknęło mu przez głowę – może jest tylko złudzeniem, chwilową skazą w jego mózgu, może najzwyczajniej w świecie wydawało mu się. Pobudzony tą myślą wstał i ostrożnie ruszył przed siebie. Przez pierwsze trzy kroki nic się nie działo, później jednak jego ręce znowu trafiły na coś twardego. Ściana była tam, gdzie przedtem. Chociaż nie – serce ścisnęło mu się z przerażenia – teraz wydawała się znacznie bliżej!
A więc to tak – pomyślał – tak to się kończy. Usiadł z powrotem na łóżku. To, co mu teraz pozostało, to powolne przypatrywanie się nieubłaganym postępom zbliżającej się tafli. Przez chwilę wytężył słuch. Usłyszał lekki szmer, znajomy odgłos szurania przesuwanej po podłodze szafy. Strach, który jeszcze przed chwilą odczuwał, rozpłynął się gdzieś bez śladu. Wyciągnął przed siebie rękę. Tak, jak się spodziewał, natrafiła na gładką powierzchnię. Ściana była tuż przed nim, niecały metr od jego głowy. Sprawdził także z drugiej strony, z tyłu i od góry. Wszędzie było tak samo. Podkurczając nogi, położył się na łóżku. Było mu coraz bardziej duszno i gorąco. Strużki potu powoli torowały sobie drogę między włosami na jego głowie. Jeszcze raz uderzył pięścią w taflę, jakby dla ostatecznego przekonania się, że nic więcej nie da się zrobić. Przez mózg przepływały mu ostatnie, coraz to bardziej nieprawdopodobne pomysły wybawienia. Był już jednak zbyt zmęczony, by któryś wprowadzić w życie.
Ponieważ historia, którą tu przedstawiamy, jak to już wyżej wspomniano, jest nieprawdziwa, nie obowiązują nas żadne ograniczenia co do jej zakończenia. Może więc skończyć się tak albo tak. Możemy pozwolić zginąć naszemu bohaterowi lub uratować go w ostatniej chwili. Przyznam szczerze, że bardziej pociąga mnie ta druga możliwość. Jakiś mały cud, znaleziony raptem obok łóżka młotek, mógłby załatwić sprawę i doprowadzić do tak upragnionego szczęśliwego zakończenia.
Z drugiej strony byłoby to w pewnym sensie nieuczciwe. Do tej pory nic nie wskazywało przecież na taki rozwój wypadków. Życie naszego bohatera od najwcześniejszych lat w sposób nieunikniony zmierzało do klęski. Uratować go teraz to jak podłożyć w ostatniej chwili stempel pod dziób Titanica. W zasadzie wszystko kończy się dobrze, ale niesmak jakiś pozostaje.
No, sam nie wiem. A państwo jak sądzą? Zabić czy uratować w ostatniej chwili? Coś mi się wydaje, że skłanialiby się państwo raczej ku ocaleniu. Czyżby historia naszego bohatera coś państwu przypominała? Czyżbyście czytając ją, odczuwali dziwny ucisk w okolicy żołądka, jak wtedy, gdy podsłuchacie przypadkiem rozmowę, która was dotyczy?
Jeśli tak, rozumiem państwa doskonale. Cóż, nie mogę niestety niczego obiecać. Jak już mówiłem, sam nie jestem do końca przekonany. Ale nie mówię nie. Póki co, póki decyzja nie została jeszcze podjęta, a szala losu naszego bohatera nie przechyliła się na żadną ze stron, mogę państwu zaproponować jedno: módlcie się.