– Dzień dobry panu, jestem Dawid. – Chłopak, który stał w furtce, miał jasne włosy, grzywkę zaczesaną na lewą stronę i okulary. Twarz miał okrągłą, można nawet powiedzieć, że pyzatą, i ogólnie nie był za szczupły. Na oko mógł mieć około dwunastu lat.
– Dzień dobry – odpowiedział Krzysztof. Siedział właśnie na ławce przed domem i grzał się w promieniach ostro dziś świecącego jesiennego słońca. Przeziębienie mu przeszło i postanowił w ten sposób to uczcić. Trzymał też w ręku starą gazetę. Miał zamiar zacząć ją czytać, ale póki co tylko ją trzymał.
– Mogę wejść? – spytał się chłopiec i nie czekając na odpowiedź, wszedł.
– Jasne – odpowiedział Krzysztof.
– Dziś w nocy będzie widać kometę. Nosi ona oznaczenie C2007E2 – chłopiec zaczął bez zbędnych wstępów. – Mniej więcej tam – wskazał palcem niebo po drugiej stronie jeziora. – To najlepszy dzień na obserwację, kometa jest blisko ziemi, a księżyc wschodzi późno, więc jego blask nie będzie utrudniał widzenia.
– To doskonale – odpowiedział Krzysztof zdziwiony, ale i rozbawiony tym nagłym astronomicznym wykładem.
– Najlepiej rozpocząć obserwację tuż po północy, kometa będzie już wtedy dość wysoko nad horyzontem.
– Najlepiej – zgodził się Krzysztof.
– Chodzi o to, żeby mnie pan wpuścił na taras nad gankiem pana domu. To najwyższe miejsce po tej stronie jeziora. Z wyjątkiem wieży kościoła, oczywiście, ale wieża kościoła odpada.
– Dlaczego? – zdziwił się Krzysztof.
– Trzeba by prosić księdza.
– To dlaczego nie poprosisz?
Chłopak po raz pierwszy trochę się speszył.
– Boję się – odpowiedział po chwili.
– Rozumiem. Gdy byłem w twoim wieku, też się go bałem.
– No właśnie. Pozostaje pan. To co, wpuści mnie pan? Nie musi pan nawet wstawać, sam wejdę. Robiłem to już wielokrotnie.
– Jak to robiłeś to już wielokrotnie? – zdziwił się Krzysztof. – Moi rodzice cię wpuszczali?
– Nie, jak już dom stał pusty.
– Przecież było zamknięte.
– Wystarczy mocniej pociągnąć – odpowiedział, wzruszając ramionami.
No tego jeszcze nie grali! A więc ten mały wchodził sobie do jego domu kiedy tylko chciał!
– Chwilę, chwilę! Wchodziłeś do mojego domu, kiedy nikogo w nim nie było? Wiesz, że to przestępstwo?
– Przecież niczego nie ukradłem. – Chłopak ponownie wzruszył ramionami. – Poza tym chodziło o dobro nauki.
– O dobro nauki! Dobre sobie! A ty w ogóle skąd jesteś?
– Stąd niedaleko. Jestem wnukiem doktora Niewiadomskiego.
Doktor Niewiadomski był miejscową personą. Jednym z kilku, obok księdza, dyrektora szkoły i jeszcze paru osób najważniejszych ludzi we wsi. Był znanym i szanowanym lekarzem, ordynatorem w szpitalu w pobliskim mieście. Jego żona, też lekarka, przyjmowała w gminnym ośrodku zdrowia. Dom, w którym mieszkał, duży, nowoczesny, z czerwonym, spadzistym dachem sięgającym aż do ziemi, też stał nad jeziorem, kilkaset metrów dalej w kierunku kościoła.
– To nie możesz tych swoich obserwacji prowadzić z domu dziadka?
– Nie mogę – chłopiec przecząco pokręcił głową. – Mamy za blisko latarnię, nic nie widać.
– No tak. A twój dziadek wie, że włamujesz się nocą do obcych ludzi?
– Dziadka i tak prawie nigdy nie ma. Ciągle siedzi w szpitalu, a kiedy ma wolne, jeździ na sympozja.
– A twoi rodzice?
– Mieszkają gdzie indziej. Przywożą mnie tu, żebym im nie przeszkadzał. – Powiedział to, jakby to była rzecz najnormalniejsza w świecie. Bez cienia smutku czy pretensji. Widocznie zawsze tak było, a on uważał ten stan za naturalny.
– To jak, wpuści mnie pan?
– Skoro i tak zawsze przychodzisz…
– Dzięki. To ja będę przed północą. – Odwrócił się i chciał odejść.
– Czekaj, czekaj! A jaki masz sprzęt? Lornetkę dziadka?
– Tak, ale ona ma za dużą ogniskową i obraz strasznie lata. Wie pan, mimowolne drgania ręki. Można się co prawda opierać o coś, ale i tak to niewiele daje. Mam też taki plastikowy teleskop do samodzielnego składania. Tata się nim podobno kiedyś bawił. Ale to też jest szajs. Co robić? Trzeba pracować na sprzęcie, jaki się ma.
– Co prawda, to prawda. Ja też mam lornetkę. Może będzie lepsza.
– Też pan chce obserwować kometę? – ucieszył się. – Fajnie. To do zobaczenia.
– O, widzi pan, tam jest!
Siedzieli na małym tarasiku nad gankiem domu. Był to w zasadzie rodzaj balkonu zbudowanego na dachu ganku nad głównym wejściem i otoczonego ceglaną balustradą. Krzysztof przytargał tu dwa stare krzesła, przyniósł też koce i herbatę w termosie, który, jak się okazało, ciągle stał w kredensie.
– Aha – powiedział, wpatrując się w mały, świetlny punkcik, jakby lekko rozmyty z jednej strony. Wyglądał jak kropla białego atramentu, którą ktoś niechcący roztarł dłonią. – I to jest ta kometa? – spytał.
– Niezła, nie?
Wpatrywali się w nią obaj, każdy przez swoją lornetkę, z łokciami opartymi na balustradzie. Zimno było jak cholera.
– Często tak przelatuje? – spytał Krzysztof.
– To nie jest kometa okresowa, jak kometa Halleya. Przeleci przez Układ Słoneczny tylko raz i zniknie gdzieś na zawsze w kosmosie. Dlatego jest taka niezła.
– Mogłaby sobie wybrać cieplejszą porę roku.
– Niech pan nie marudzi. Jesteśmy jedynym pokoleniem w historii ludzkości, które ma szansę ją obejrzeć.
A więc należę do jedynego pokolenia w historii ludzkości, które może sobie popatrzeć przez lornetkę na tę małą rozmytą plamkę – pomyślał Krzysztof. – No, no… Czuję się naprawdę wyróżniony.
Niebo nad jeziorem rozjarzone było tysiącami gwiazd. Krzysztof oderwał lornetkę od oczu znudzony wpatrywaniem się w jeden, choćby tak niezwykły punkcik.
– Wiesz, że w dawnych czasach komety uważane były za zwiastuny nieszczęścia? – spytał.
– Wiem. Ale to bzdura. – Chłopak w dalszym ciągu trzymał lornetkę przyciśniętą do oczu. Wpatrywał się w dalekiego posłańca z zachłannością, z jaką w jego wieku powinno się raczej podglądać sąsiadki.
– Zawsze jesteś taki stanowczy w sądach?
– Zawsze. Dziadek mówi, że to po nim.
Dalekie miasto za lasem przypominało o swoim istnieniu łuną nad horyzontem. Ileż to małych, pojedynczych światełek musi pracować na taką łunę – pomyślał. – Światła samochodów, żyrandole w oknach, lampy uliczne. A w każdym samochodzie, za każdym oknem człowiek.
– Chcesz herbaty? – spytał znudzony już trochę astronomią.
– Pewnie – odpowiedział chłopiec i odłożył wreszcie lornetkę.
Stary, chiński, blaszany termos zamykany zatyczką z prawdziwego korka nie tak łatwo było otworzyć. Pamiętał, jak kiedyś podobały mu się kolorowe kwiaty namalowane na jego blaszanej obudowie. Było to w czasach, kiedy w jego kraju wszystko było szare i byle jakie.
Odkręcił wreszcie metalowy kubek, wyjął korek i nalał herbatę. Kubek natychmiast zaczął parzyć go w dłonie.
– Aa! – z cichym okrzykiem odstawił go na balustradę.
– Gorące? – spytał ze zrozumieniem chłopiec. – Metal jest doskonałym przewodnikiem ciepła. Powinni zrobić ten kubek z plastiku. Najlepiej z uchem.
– Widzę, że znasz się na wszystkim. – Ten chłopak zaczynał go już trochę irytować. – Skąd u takiego młodego człowieka tak poważne zainteresowania?
– Nauka to podstawa. Przecież nie będę się zajmował głupotami.
Popatrzył na chłopca z rosnącym zniecierpliwieniem. Ten wygadany, przemądrzały chłopak odwracał relacje, jakie powinny być między nimi. Przez swoją wiedzę i stanowczy, nieznoszący sprzeciwu sposób mówienia spychał go na pozycje ucznia, mimo iż to on przecież powinien tu być nauczycielem. Jeśli nie chce dać się zdominować temu dwunastolatkowi, musi spróbować przywrócić właściwe relacje między nimi, musi zaznaczyć swoją wyższość, dojrzałość i dorosłość. Dorosłość, która sprowadzi wiedzę tego dzieciaka do roli sympatycznej ciekawostki, za którą można go będzie pogłaskać po głowie. Uśmiechnął się, wyciągnął rękę i dłonią zmierzwił chłopakowi włosy.
– Wiesz, przypominasz mi siebie..
– …kiedy był pan w moim wieku. Wiem. Wiele osób mi to mówi. Zasada przeniesienia. Jestem mądry, bystry i dość sympatyczny, a wielu ludzi idealizuje siebie z czasów, kiedy byli dziećmi. Pasuję więc doskonale do tego wyidealizowanego obrazu. Prosty mechanizm psychologiczny.
Nie było łatwo chłopaka czymś zaskoczyć. Jeszcze chwila, a ten mały całkiem zapędzi go kozi róg. Podjął ostatnią, desperacką próbę zaimponowania mu czymś.
– Wiesz, że ostatnio znalazłem odciętą ludzką rękę? – Chłopak popatrzył na niego jak na wariata. – Poważnie. Tu nad rzeką, w wodzie.
– Buja mnie pan.
– Nie, naprawdę. Potem przyjechała policja i ją zabrała, a ja składałem zeznania na komisariacie. Jeśli nie wierzysz, możesz się ich spytać.
Chłopiec ciągle patrzył na niego z niedowierzaniem. Krzysztof uśmiechnął się w duchu. Przynajmniej ten jeden raz był górą. Nie spieszył się teraz. Podniósł z powrotem lornetkę do oczu i zaczął wpatrywać się w jedną z gwiazd.
– I co? – chłopak nie wytrzymał.
– I nic. Podobno w zeszłym roku było tu w okolicy morderstwo. Sprawca zakopał trupa nad rzeką. Kiedy przyszła wiosna i roztopy, woda wymyła ciało, a lisy rozwlekły je po okolicy. Stąd ta ręka.
W miarę jak to mówił, czuł się coraz bardziej głupio. Historia była dość makabryczna, o on opowiadał ją właśnie dwunastoletniemu chłopcu i to tuż przed snem. Tylko po to, żeby zdobyć nad nim wyimaginowaną przewagę.
– A w jakim stanie była ta ręka? – spytał chłopiec.
– Słucham?
– Same kości czy było jeszcze ciało?
– Nie, no było ciało, tylko takie, wiesz, napuchnięte…
– W takim razie to niemożliwe.
– Co jest niemożliwe?
– Żeby ciało pochodziło z zeszłego roku. Nawet zakładając, że tuż po jego zakopaniu przyszły mrozy i zatrzymały naturalny rozkład, to od wiosny, kiedy podobno zostało wymyte, aż do teraz upłynęło już prawie sześć miesięcy. Ciało ludzkie rozkłada się w dodatniej temperaturze mniej więcej trzy miesiące. To niemożliwe, żeby ręka, którą pan znalazł, pochodziła z tamtego morderstwa.