Rozdział 8

Idziemy – powiedział sam do siebie i ruszył naprzód. Minął szkołę, budynek dawnej biblioteki i doszedł do kościelnego wzgórza. Nie wszedł na nie jednak, lecz u jego stóp skręcił w prawo i idąc między domami, poszedł w kierunku pętli autobusowej. Przez wiele lat to z niej właśnie odjeżdżał codziennie rano i to tu wysiadał po południu, kiedy wracał ze szkoły w mieście. Kiedyś pętlę otaczały stare topole, któregoś lata przyjechali jednak robotnicy i wszystkie wycięli. Podobno topole są kruche, łatwo się łamią i dlatego stwarzają zagrożenie dla ludzi. Pewnie to prawda, ale gdy to widział, czuł się, jakby to jemu coś wycinano, a pięcioletni syn jego znajomych, którzy tu już zresztą nie mieszkają, patrząc na to, zaczął płakać.

Tuż przy pętli, obok przystanku autobusowego, stała kiedyś przyczepa kempingowa, z której sprzedawano zapiekanki i lody. Kiedy był w podstawówce, przychodził tu z kolegami w czasie długiej przerwy. Tu też po raz pierwszy w życiu postawił lody koleżance, w której się tajemnie podkochiwał.

Parę lat wcześniej, gdy jeszcze nie interesowały go dziewczyny, często przyjeżdżał tu na rowerze po zakupy do pobliskiego sklepu. Zakupy oczywiście były tylko pretekstem, tak naprawdę chodziło o to, żeby zjeść zapiekankę. Rodzice myśleli, że mają takie dobre dziecko, a jemu chodziło tylko o to. Jak tylko czegoś w domu brakowało, zaraz wsiadał na rower. Mama mówiła: „Poczekaj, to się jutro kupi. Przeżyjemy jakoś jeden dzień”. A on: „Nie, nie, pojadę!”. A w głowie zapiekanka.

Ciekawe, czemu mu to tak wtedy smakowało? Długa bułka przekrojona na pół, posmarowana pieczarkami przesmażonymi z cebulą, posypana tartym serem, zapieczona w piecu, a potem polana keczupem. Co w tym było takiego wspaniałego? Potem wielokrotnie dawał się nabierać temu wspomnieniu z dzieciństwa i kupował zapiekanki na różnych dworcach czy w budach przy ulicy, ale te smakowały zupełnie inaczej. Były suche, gumowate albo wręcz przeciwnie – miękkie i rozmokłe, a jedyny smak nadawał im keczup. Jego kolega twierdził, że to wszystko przez kuchenki mikrofalowe. Zupełnie inaczej smakuje zapiekanka zrobiona w czymś takim – przekonywał – a inaczej zapiekanka upieczona w prawdziwym, choćby elektrycznym, piecu. Może to i prawda, ale na pewno nie cała. Tamte lody z automatu też były lepsze, a przecież robi je się tak samo.

Obok pętli, po prawej stronie, był cmentarz. Mały, wiejski cmentarz porośnięty ogromnymi drzewami z nagrobkami pamiętającymi początek XIX wieku. Niektóre z nich były jeszcze po niemiecku. Pamiętał, jak w dzieciństwie okropnie go to dziwiło. Skąd w jego wsi wzięli się Niemcy? A oni tu po prostu mieszkali. Kiedyś przypadkiem natrafił w lesie na mały wojenny cmentarz z czasów I wojny światowej, pamiątkę po wielkiej bitwie z Rosjanami, która się tu wtedy odbyła. Cmentarz był odnowiony przez miejscowe towarzystwo polsko – niemieckie. Wszystko wystrzyżone, odmalowane, rzędy białych krzyży, na nich tabliczki z nazwiskami i daty śmierci. Imiona: Hans, Wilhelm, Georg. I wiek: osiemnaście, dziewiętnaście lat. Na środku stał cokół z napisem po polsku i niemiecku: „Polegli za ojczyznę w czasach I wojny światowej”. Pamiętał, jak nim to wtedy wstrząsnęło. Polegli za ojczyznę… Naraz zrobiło mu się ich strasznie żal. Nie obroniliście swojej ojczyzny, chłopcy – pomyślał. – Wasza śmierć poszła na marne. Zostaliście na zawsze w tej ziemi, po której chodzą już inni ludzie, mówiący innym językiem, dla których wasza ofiara nic nie znaczy.

Pomyślał wtedy, że nie ma chyba nic smutniejszego, niż taki cmentarz. Nie grają na nim orkiestry wojskowe, w rocznice nikt nie składa wieńców. Ludzie, którzy tu przypadkiem trafią, reagują zdziwieniem, a może nawet niechęcią. Pomyślał też, że na tym pięknie odnowionym białym cokole powinien widnieć inny napis: „Poległym obrońcom zatopionej Atlantydy”. Był wtedy mniej więcej w ich wieku i bardzo lubił, tak jak pewnie kiedyś oni, patos.

Po lewej stronie pętli autobusowej był plac, coś w rodzaju rynku. Stały przy nim restauracja, urząd gminy i kilka sklepów. Tuż obok była szkoła, niedaleko wznosiła się wieża kościoła. Niewątpliwie było to najważniejsze miejsce w jego miejscowości. Ścisłe centrum, jeśli tak można powiedzieć. Kiedy chciało się coś kupić, załatwić albo gdzieś pojechać, przychodziło się właśnie tu. W restauracji, noszącej kiedyś dumne miano „Kasztelanka”, a obecnie bardziej swojskie „Stodoła”, odbywały się dawnej dancingi. Także i ta nazwa, aspirująca do lepszego świata, uległa teraz zmianie zastąpiona przez nowocześniejszą i bardziej demokratyczną dyskotekę. Zasada pozostała jednak ta sama – chodziło o to, żeby przyjść, napić się i potańczyć. Tu także odbywały się chrzty, wesela, komunie i stypy. Kiedy w ósmej klasie wygrał gminną olimpiadę polonistyczną, nagrodą był obiad w tej właśnie restauracji.

Na tym rynku – nie rynku miały też miejsce dwa najważniejsze wydarzenia II wojny światowej, która całe szczęście nie tyle przetoczyła się, co ledwie musnęła jego miejscowość. To tu, w miejscu, gdzie obecnie wznosi się urząd gminy, stał jedyny zniszczony w czasie tej wojny dom. Bomba, która na niego spadła, pojawiła się jakby znikąd – nie było słychać wycia silników samolotu, który ją zrzucił, ani świstu powietrza, kiedy już spadała. Ludzie, którzy przy tym byli, opowiadali, że wyglądało to, jakby dom sam wysadził się w powietrze. Nagle, zupełnie niespodziewanie rozległ się straszny huk, potem wzbił się w niebo obłok kurzu, a kiedy opadł, domu już nie było, pozostawiając na wiele minut w niemym zdziwieniu tych, którzy to widzieli.

To tu też rozległ się ostatni akord tej wojny. Na placu przed restauracją, której zresztą jeszcze wtedy nie było, tam gdzie teraz latem rozstawia się stoliki i parasole, stało niemieckie działo przeciwlotnicze. Gdy zbliżał się front, któregoś dnia tuż przed zachodem słońca nadleciały trzy rosyjskie samoloty szturmowe i zrzuciły na nie swoje bomby. Większość spadła na rynek, nie czyniąc, z wyjątkiem wielkich lejów, żadnych poważnych szkód. Dopiero ostatnia trafiła w cel, niszcząc działo i zabijając całą jego załogę. Jego ojciec opowiedział mu kiedyś w chwili szczerości, jak to potem grał z kolegami w piłkę oderwaną głową niemieckiego żołnierza, dopóki nie zabrał im jej i nie zakopał któryś z dorosłych.

Tuż za restauracją biegła droga, ta sama, którą tu parę dni temu przyjechał. Zakrętami, lasami prowadziła w kierunku rosyjskiej granicy. Tam, za tą granicą, nad brzegiem morza, była podobno jedna z największych baz wojskowych w tej części Europy. Pełna czołgów, samolotów i okrętów wojennych, otoczona tajemnicą tak ścisłą, że aż strach było nawet o niej myśleć. Co pewien czas pojawiały się w prasie pogłoski o broni atomowej, która tam podobno jest albo ma tam przyjechać, ale oczywiście nic pewnego nie było o tym wiadomo. Baza ta wisiała nad jego krajem jak wielki, gotowy w każdej chwili spaść głaz. Budziła grozę jak wulkan, który co prawda teraz śpi, ale przecież zawsze może wybuchnąć. A wtedy gdy wielki władca ze Wschodu skinie swą buławą, długie zagony pancerne wleją się przez lasy jak błotna lawina, zmiatając na swej drodze wszystko i zalewając jego wieś, potem miasto, a na końcu całą Polskę.

Gdy był chłopcem, wraz z kolegami opracowywali plany powstrzymania tego ataku. Wybierali miejsca, gdzie najłatwiej zagrodzić drogę, zwalając na nią pnie zrąbanych drzew, i budynki, skąd najlepiej prowadzić ostrzał zabranym jego ojcu sztucerem. Wiadomo przy tym było, że normalnymi środkami nie da się powstrzymać tak wielkiej armii. Należało wymyślić specjalną, błyskotliwą i zaskakującą broń, wobec której kolumny czołgów staną osłupiałe i bezradne, niczym słoń wobec nakręcanej blaszanej myszy. Różne rzeczy mogłyby spełnić tę rolę, począwszy od beczek po nawozach przerobionych na katiusze, po brawurową szarżę kawalerii zaopatrzonej w butelki w benzyną. Całe szczęście nie było im dane wypróbowanie żadnej z tych metod. W innym wypadku zapewne dołączyliby ze swoimi mogiłami do zapomnianych żołnierskich grobów w lesie.

Między restauracją a cmentarzem na tyłach autobusowej pętli, tuż nad betonowym zbiornikiem przeciwpożarowym, w którym jego koledzy łowili ryby, choć ich wcale tam nie było, stały dwa domy złączone przybudówką. Mieszkali w nich dwaj sąsiedzi – Klik i Uziak. Takie były ich nazwiska i tak wszyscy na nich mówili. Choć bardzo się starał, za nic nie potrafił przypomnieć sobie, jak mieli na imię.

Klik i Uziak połączeni byli węzłem, którego natury do dziś nie potrafił zrozumieć. Z jednej strony lubili się, wszystko robili razem, wręcz żyć bez siebie nie mogli. Z drugiej strony, kiedy tylko jeden znikał z pola widzenia, drugi natychmiast zaczynał go obgadywać, i to tak, że słuchacza aż uszy piekły. Kłócili się często, kilka razy nawet się pobili, ale potrafili bardzo szybko się pogodzić, i to na tyle skutecznie, że już moment po tym, kiedy rzucali się na siebie z pięściami, z powrotem byli w jak najlepszej komitywie, tak że w życiu byś nie przypuszczał, że przed chwilą coś między nimi zaszło.

Oprócz tego dziwnego związku połączeni byli też wspólnym interesem, a konkretnie sklepem, który postanowili wybudować między swoimi domami. Jedna jego połowa stała na działce Klika, a druga na działce Uziaka. Łączył on oba domy, tak że można było przejść z jednego do drugiego nie wychodząc na podwórko.

Sklep ów nie był jednak zbyt trafioną inwestycją. Był to już trzeci obiekt tego typu w tej okolicy, położony w dodatku dość blisko dużego, samoobsługowego sklepu Spółdzielni, który mieścił się w budynku przylegającym do restauracji. Jeśli sąsiedzi chcieli więc przyciągnąć do niego klientów, musieli mocno obniżać ceny. Czasami obniżali je tak bardzo, że z trudem wychodzili na swoje. Mniej więcej więc co dwa miesiące jeden albo drugi obwieszczał wszem i wobec, że ma tego wszystkiego dość, że pieprzy to i że zwija interes. Interes jednak ciągle trwał i to od dobrych już paru lat.

Klik i Uziak byli barwnymi postaciami. Uziak był mocno wierzący i co niedzielę meldował się w kościele. Nie przeszkadzało mu to jednak oszukiwać na wadze i na podatkach. Klik z kolei deklarował ateizm i liberalizm, był po rozwodzie i prowadził dość ożywione życie erotyczne, w kwestiach światopoglądowych był jednak raczej konserwatywny i w każdych wyborach głosował na prawicę.

W jednej kwestii na pewno jednak się zgadzali i tą kwestią była wyjątkowość Polski i Polaków. Potrafili rozmawiać o tym godzinami, kłócąc się zawzięcie, mimo iż mówili w zasadzie to samo. A to, że Polska to najwspanialszy kraj (mimo iż wszyscy tu kradną i biorą łapówki), a to że Polacy to najdzielniejszy, najszlachetniejszy naród (mimo iż pijacy i nic porządnie nie potrafią zrobić). Wiązało się to oczywiście z pełnym lekceważenia stosunkiem do innych narodów, które choć bogatsze, zaradniejsze i więcej znaczące w świecie, nie umywają się nawet do Polaków.

Ciekawe, czy jest jeszcze ich sklep? – pomyślał Krzysztof. Czerwone dachy ich domów w dalszym ciągu dumnie odbijały się w brudnej i pokrytej rzęsą wodzie zbiornika przeciwpożarowego. Przybudówka między domami także stała. Z tej odległości nie mógł jednak dostrzec, czy za jej dużymi oknami jest coś, czy też nie.

Postanowił to sprawdzić. Wolnym krokiem człowieka, który ma dużo czasu, poszedł w tamtym kierunku. Im bardziej zbliżał się do sklepu, tym mniej był pewien, co tam zastanie. Nieduży skrawek ziemi przed przybudówką porastały chwasty, za szybami nie świeciło się żadne światło, ale majaczyły za nimi różne kształty, chyba półek albo regałów. Szyby były brudne, na pewno bardzo dawno już nie myte, a po ich wewnętrznej stronie przyklejone były stare i pożółkłe reklamy piwa i proszków do prania. Na drzwiach wisiała jednak kartka: „otwarte”.

Otwarte to otwarte – pomyślał i nacisnął klamkę. Otwierające się drzwi poruszyły zawieszony tuż nad nimi mosiężny dzwonek. W środku było zimno i dość ciemno.

– Dzień dobry! – powiedział na wszelki wypadek, bo w tym półmroku niewiele widział.

– Dzień dobry – odpowiedział mu głos gdzieś z głębi. – Już zapalam światło.

Żarówka wisząca na suficie rozjarzyła się nagłym blaskiem. Odruchowo zakrył ręką oczy.

– Pan przejazdem? – odezwał się głos. Słychać w nim było przyczajoną nieufność, taką, która w zależności od odpowiedzi albo zapłonie pełnym ogniem, albo zgaśnie szybko jak zapałka.

– Nie do końca – odpowiedział. – Kiedyś tu mieszkałem. Krzysztof Rozkroczny, moi rodzice mają dom nad jeziorem.

– A, Krzysiek! – ton głosu z głębi sklepu wyraźnie się zmienił. – Poznaję! Pewnie, że poznaję! Pamiętam cię jeszcze ze szkoły. Moja córka chodziła rok wyżej.

– A co tam u niej? – spytał, choć jeszcze nie wiedział, o kogo chodzi.

– Znalazła sobie męża – debila i mieszka z nim w mieście. – To zdanie wyjaśniło mu z kim ma do czynienia.

– A co u pana, panie Uziak? Jak tam sklep? Interes kwitnie?

– Niech mi pan w ogóle nawet o tym nie wspomina! – zirytował się błyskawicznie. – Zamknę to wszystko w cholerę! Ci ze spółdzielni żyć mi nie dają. A pan wie, kto ich wykupił… – powiedział, ściszając głos.

– Domyślam się – odpowiedział Krzysztof, choć odpowiedzi mogło być kilka.

– Właśnie. Uczciwi Polacy nie mają tu czego szukać. Widzi pan, nawet na świetle oszczędzam. Zapalam tylko, jak przyjdzie klient.

– A jak się miewa pana wspólnik, pan Klik? Jest tu gdzieś?

– Ta mała gnida? Cholera go wie. W ogóle się nie interesuje sklepem. Jak trzeba po towar pojechać, to zawsze nie może. Pytam się go: „Dlaczego nie możesz?”. A on: „Nie mogę, po prostu nie mogę!”. I taka z nim rozmowa. Zawsze się skurczybyk wyślizga od roboty.

Krzysztof dopiero teraz dokładniej przyjrzał się stojącemu za ladą Uziakowi. Wyglądał prawie tak samo jak kiedyś, tylko włosy miał trochę posiwiałe. Gdyby go nie znał, nie wiedziałby, czy ma lat czterdzieści, czy pięćdziesiąt.

– A co u ciebie, Krzysiu, ożeniłeś się?

– Tak, mam dwójkę dzieci.

– I co, sprowadzasz się w rodzinne strony?

– Nie. Przyjechałem sprzedać dom. Rodzice już w nim nie mieszkają, szkoda, żeby tak stał i niszczał.

– Pewnie, pewnie. Już wystarczająco dużo rzeczy w tym kraju stoi i niszczeje. Rozkradli wszystko, złodzieje. A masz już kupca?

– Tak. Pan Wrona chce go kupić. Ten, co ma zajazd przy drodze. Chce tam urządzić pensjonat. Agroturystyka czy coś w tym stylu.

– Wrona? – Uziak skrzywił się, jakby zobaczył pająka. – Nawet mi o nim nie mów!

– Co się stało? Zrobił panu coś złego?

– Mi to nawet nie. Ale wiesz, co tam się w tym jego zajeździe wyprawia? Nazywa się Rusałka, a wszyscy mówią na niego Ruchałka. Ale to to jeszcze nic! Ma brata sparaliżowanego. Od kilku lat ręką, nogą nie rusza. Na motorze jechał i miał wypadek. Kark sobie złamał. Gość wyprzedzał i go nie zauważył. Mają tam dla niego specjalny pokój na poddaszu. Pielęgniarka przychodzi, myje go, karmi, a on tylko wzrok w sufit i nic. Lekarze mówią, że nie jest w śpiączce, jest świadomy, tylko nie może się kontaktować z otoczeniem. Jakby był zamknięty w więzieniu swojego ciała. Ale nawet jeśli to prawda, to co to za świadomość? Po tylu latach patrzenia w sufit pewnie już dawno zwariował. I muszę ci powiedzieć, dziwne rzeczy się tam dzieją… Mówią, że niektórzy goście wyjeżdżali stamtąd nagle, w środku nocy, mimo że mieli zostać do rana albo nawet i kilka dni.

– To znaczy co, straszy tam?

– Straszy albo i nie straszy. Niektórzy mówią, że to dusza brata Wrony wychodzi nocą z jego biednego ciała i błąka się po pokojach. A że nie do końca normalna jest… I że ściąga tam nieczyste moce. Jakby jako medium.

– I co, wierzy w to pan?

– Znaczy, wierzę… Faktem jest, że odkąd ten brat leży sparaliżowany, Wronie zaczęło się dziwnie powodzić. Wszystko mu się udaje, interes kwitnie, czego się nie dotknie, zamienia się w złoto. Teraz, jak jeszcze ten pana dom kupi, to już w ogóle.

– A nie przemawia przez pana czasem zazdrość? Że jemu się powodzi, a panu nie?

– Jaka tam zazdrość? Ja jestem skromny facet, nikomu niczego nie zazdroszczę. Chociaż faktem jest, że uczciwy człowiek nie ma w tym kraju lekko.

 

– Dzień dobry! Można wejść? – w drzwiach domu stał policjant, którego poznał pierwszego dnia na komisariacie. – Aspirant Kot – przedstawił się. – Poznaliśmy się przy okazji spisywania zeznania.

– Proszę wejść. Władzy się nie odmawia.

– W zasadzie jestem dziś u pana prywatnie, nie służbowo.

– No to tym bardziej zapraszam.

Policjant wszedł, ale raczej tak niepewnie. W jego ruchach nie było nic ze sprężystego i pewnego siebie chodu, jakim powinien poruszać się stróż prawa i porządku. Cała jego postawa świadczyła, że jest skrępowany, niepewny i onieśmielony. Przypominał bardziej petenta wchodzącego do urzędu, niż policjanta na służbie.

– Napije się pan czegoś? Kawy, herbaty? – spytał Krzysztof, kiedy byli już w środku. Na stole w dawnym pokoju jadalnym stał tani czajnik elektryczny podłączony przedłużaczem do gniazdka przy oknie. To była cała jego kuchnia.

– Nie, nie, dziękuję… Ja tylko na chwilę.

– Może jednak? Niewiele mogę panu zaproponować, ale herbatę akurat mam. To co, herbatki?

– No dobrze… Ewentualnie…

Policjant w dalszym ciągu stał w drzwiach do pokoju, jakby bał się wejść do środka. Syndrom ucieczkowy – pomyślał Krzysztof. – Podświadomie ustawia się tak, żeby móc w razie czego jak najszybciej czmychnąć. Trochę wchodzi, ale nie do końca. Niezobowiązująco. Znał to doskonale. Sam też się tak często zachowywał. Trzeba przyznać, że gdy patrzyło się na to z zewnątrz, było to nawet dość zabawne.

– No niechże pan wejdzie! Zdejmie kurtkę, czapkę, usiądzie. Przecież nie będziemy pili herbaty na stojąco – powiedział z rozbawieniem.

Policjant wszedł, ale widać było, że wolałby zostać tam, gdzie stał. Rozebrał się, usiadł. Ale usiadł też tylko tak trochę. Nie rozsiadł się, nie założył nogi na nogę, nie oparł nawet pleców o oparcie. W zasadzie przycupnął tylko, może nie na brzeżku krzesła, trochę głębiej, żeby nie było, ale przycupnął.

– No i jak się panu mieszka, wszystko w porządku? – spytał, ale było to raczej pytanie – rozbiegówka, takie na rozkręcenie rozmowy, żeby kiedy już zacznie się rozmawiać, łatwiej było spytać o to, o co się przyszło spytać.

– W porządku. Trochę zimno – odpowiedział Krzysztof. – Ojciec założył tu kiedyś ogrzewanie gazowe, ale coś nie działa. Pewnie gaz odcięli. W każdym razie muszę palić w tej kozie – wskazał żeliwny piecyk stojący w kącie pokoju. – Trochę się chyba przez to przeziębiłem. Ale tak, to sobie radzę.

– A jak tam ze sprzedażą, coś się ruszyło?

– Tak. W tym tygodniu umówiony jestem na umowę przedwstępną. W zajeździe u pana Wrony. Przyjedzie notariusz. To podobno jego znajomy, więc nie ma problemu. Jak dobrze pójdzie, niedługo sfinalizujemy sprawę.

– Nie chcę pana straszyć, ale to zawsze trwa dłużej, niż się wydaje na początku. Kiedy moi rodzice kupowali mieszkanie, też się wydawało, że sprawa jest zapięta na ostatni guzik i że za chwilę wszystko będzie załatwione, a potem przeczołgali ich jeszcze miesiąc. No, ale miejmy nadzieję, że u pana będzie inaczej. Widział się pan już z Wroną?

– Nie. Do tej pory rozmawialiśmy tylko przez agencję. Dopiero teraz, przy umowie.

– Niech pan uważa, to dość specyficzny człowiek. Nie, nie oszuka pana, co to, to nie. Raczej… Raczej może spróbować wyciągnąć więcej, niż mu się należy. To ten typ człowieka, który uważa, że skoro ma palec, to jest właścicielem całej ręki. Raczej się go tu nie lubi.

– Zauważyłem. Ale w sumie niewiele mnie to powinno obchodzić. Sprzedam mu dom i wyjadę.

– W sumie tak. Tak tylko to panu mówię.

Woda zagotowała się i herbata zastała zalana. Przez chwilę obaj zajęci byli słodzeniem, wyciskaniem torebek i mieszaniem. Wreszcie aspirant zdecydował się chwycić byka za rogi.

– Tak… Ale ja w zasadzie… W zasadzie nie o tym. Nie po to w każdym razie do pana przyszedłem.

– Tak?

– Mam do pana, można powiedzieć, osobistą prośbę. Widzi pan… – przerwał i nagle zaczerwienił się po uszy. – Widzi pan, ja trochę piszę… Takie opowiadania, nic specjalnego. W każdym razie chodzi o to, czy nie mógłby pan rzucić na nie okiem…

– Dlaczego ja? – zdziwił się Krzysztof.

– Nie mogę pokazać tego nikomu stąd, bo zaraz poszłyby ploty po całej wsi, zaczęłyby się żarty, autorytet funkcji by ucierpiał, a pan jest osobą z zewnątrz, no i jak by nie było, ze świata. Pewnie też zna się pan trochę lepiej…

– Muszę przyznać, że kiedyś pisałem nawet trochę, ale to było dawno.

– Właśnie. Ma pan kompetencje.

– A nie mógłby pan po prostu wysłać tego do któregoś wydawnictwa?

– Nie wiem, czy to warto w ogóle tym komuś zawracać głowę. Dlatego chciałbym to najpierw pokazać jakiejś życzliwej osobie. Może pan poprawi kilka rzeczy albo w ogóle powie, żebym sobie dał spokój. To co, rzuci pan okiem?

Mówiąc to, wyjął z torby tekturową, zawiązywaną na sznurek teczkę i położył ją przed Krzysztofem na stole.

– Nie jest tego dużo, w jeden wieczór pan przeczyta. To co, rzuci pan okiem? – powtórzył.

– No dobrze, przeczytać mogę. I tak nie mam tu zbyt wiele do roboty. Ale niech się pan nie spodziewa profesjonalnej recenzji.

– Nie, nie. Niech pan to tylko tak przeczyta. I powie potem, co o tym sądzi. Mi to wystarczy. I nikomu ani słowa – poprosił.

– To się rozumie. Zresztą komu miałbym o tym wygadać. Nikogo tu teraz nie znam.