Porośnięty starymi, wielkimi drzewami cmentarz zawsze pogrążony był w półmroku. Jego kuzyni, którzy tu kiedyś przyjechali, stwierdzili, że jest ponury. Jemu zaś wydawał się piękny. Mimo iż położony tuż przy pętli autobusowej, w samym środku wsi, zawsze był cichy i spokojny. Niektórzy z mieszkańców, mający swoje domy dalej, skracali sobie drogę, chodząc przez niego na przełaj. On jednak nigdy by sobie nie pozwolił na to, żeby wejść na cmentarz bez specjalnej potrzeby. Cmentarz to cmentarz, należało go odwiedzać tylko przy okazji Święta Zmarłych albo po to, żeby położyć świeże kwiaty na grobach bliskich. Wejście w innym celu wydawało mu się niestosowne, a poza tym niosło niejasną i niesformułowaną wprost groźbę ściągnięcia na siebie nieszczęścia. Nie należy prowokować śmierci, tak jak nie należy wywoływać wilka z lasu. Im mniej ma z nią człowiek do czynienia, tym lepiej.
Bo w końcu i tak prędzej czy później do czynienia z nią mieć będzie. Chodząc między nagrobkami, co i rusz natrafiał na groby osób, które kiedyś znał i które pamiętał. Człowiek tak naprawdę traci niewinność nie wtedy, gdy uda mu się stracić dziewictwo, ale wtedy, gdy po raz pierwszy umrze ktoś, kogo naprawdę dobrze znał. Nie daleki kuzyn ani nawet mieszkająca w innym mieście babcia, ale ktoś, z kim rozmawiał, śmiał się, chodził na ryby albo jeździł na rowerze. Mądrość ludowa każe wtedy mówić: „Oho, z naszej półki biorą!” i jest to bardzo trafne powiedzenie, bowiem rzeczywiście jest to pierwsze prawdziwe dotknięcie śmierci. Oto kula trafiła żołnierza biegnącego obok. Ale przecież równie dobrze mogłeś to być ty.
Także i dziś miał wątpliwości, czy wejść na cmentarz. W końcu nie miał przecież żadnej wyraźnej potrzeby. Nikt z ludzi naprawdę mu bliskich, Bogu dzięki, jeszcze na nim nie leżał. W końcu jednak przekonał sam siebie, że w tej wyjątkowej sytuacji może to zrobić. Dzień Wszystkich Świętych zbliżał się wielkimi krokami, na grobach pojawiały się już pierwsze kwiaty i znicze, a on skoro odwiedzał lasy i jeziora, mógł też przecież odwiedzić swoich dawnych, choćby dalekich znajomych.
Usiłował przypomnieć sobie wszystkich ludzi, których znał, a którzy już nie żyli. Lista była zaskakująco długa i to pomimo jego całkiem przecież młodego wieku. Który z nich był pierwszy? Czy nie ten kolega z przedszkola, którego wcale już nie pamiętał, ten, który zbierał kolorowe, jesienne liście? Pani kazała przynieść na następny dzień opadłe z drzew czerwone i złote liście, bo mieli na zajęciach plastycznych robić z nich naklejane na papier kompozycje. Kolega zebrał już całą garść, kiedy nagle podmuch wiatru wyrwał mu je z dłoni. Puścił wtedy rękę swojej matki i pobiegł za nimi prosto pod koła jadącego drogą samochodu. Krzysztof pamiętał pogrzeb, pierwszy pogrzeb w swoim życiu, kiedy stał wśród gromady innych przedszkolaków, wszystkich ubranych w jednakowe mundurki z czarną wstążką przewiązaną przez ramię i nie rozumiał wcale, o co w tym wszystkim chodzi.
Potem był dziadek, babcia, druga babcia, kolega ze szkoły, całe szczęście z innej klasy, którego też potrącił samochód, jakaś ciocia-babcia, której wcale nie znał i którą pierwszy raz w życiu zobaczył, kiedy leżała już w trumnie. Potem sąsiadka, która chorowała na cukrzycę i której amputowali nogę, i która potem, już bez tej nogi umarła. Narzeczony siostry przyjaciela, z którym siedział w jednej ławce przez całe liceum, który zginął w wypadku, wracając z sobotniej wyprawy na basen. Spędził z nim, jego dziewczyną i jej bratem, a swoim przyjacielem poprzedniego sylwestra. Pamiętał, że był on niezbyt udany. Pokłócił się wtedy z dziewczyną, z którą tam poszedł, a ten chłopak, Tomek, siedział naprzeciw nich.
Potem był znajomy ze studiów, niezbyt bliski, który wyskoczył przez okno, a którego ojciec był wtedy posłem. Pamiętał go jako chudego chłopaka w wojskowej kurtce, niewiele mówiącego i zawsze wlokącego się na końcu grupy znajomych, w której prym wiódł jego brat.
Potem była pewna dziewczyna, znajoma znajomego, która utopiła się w jego jeziorze. Uczyła się nurkować z akwalungiem, jej chłopak był instruktorem. Zeszli tego dnia głębiej niż poprzednio. W jego sprzęcie coś się popsuło i musiał wypłynąć na powierzchnię. Opowiadał potem, że machała mu na pożegnanie. Kiedy wrócił pod wodę, jej już nigdzie nie było. Szukali jej kilka godzin. Cała wieś zeszła nad jezioro, komentując i przypatrując się poszukiwaniom. Wreszcie znaleziono jej ciało i wydobyto na brzeg. Gdy zdjęto jej maskę, wyglądała, jakby spała. Nawet zdawała się leciutko uśmiechać. Tylko z nosa, uszu i oczu ściekały jej rozmyte wodą cienkie stróżki krwi.
To oczywiście nie wszyscy, tych jednak zapamiętał najlepiej. Był jeszcze nauczyciel historii, z racji brody i zamiłowania do antyku nazywany Zeusem. Była żona kolegi z liceum, która zginęła w wypadku, gdy jej mąż próbował ominąć pijanego rowerzystę jadącego nocą bez świateł. Ten kolega ożenił się potem powtórnie z rehabilitantką, która zajmowała się nim po wypadku. Najpierw miał nie żyć, potem miał nie chodzić, a teraz chodzi, ma żonę, ślicznego synka i jest szczęśliwy. Życie, jeśli tylko dać mu szansę, zawsze potrafi wygrać ze śmiercią. A może to śmierć, jak każdy drapieżca, gdy widzi, że jej ofiara walczy dostatecznie zaciekle, przezornie się wycofuje. Wie przecież, że kiedyś, prędzej czy później, jej czas i tak nadejdzie. Wystarczy tylko leżeć w trawie i czekać.
Uśmiechnął się na to porównanie. Pod płotem cmentarza, w miejscu, gdzie kiedyś były stare groby, rosła wysoka trawa. Może tam właśnie kryje się jego śmierć, obserwując, czy jest jeszcze dostatecznie silny, aby się obronić? Uważne oczy śledzą każdy jego ruch, uszy czujnie nasłuchują, ogon nerwowo bije o ziemię.
Na tę myśl instynktownie się wyprostował, po czym powtórnie się uśmiechnął. Postanowił podjąć tę grę z własną wyobraźnią. Spojrzał na trawę hardym wzrokiem, potem ruszył w jej kierunku, starając się, by jego chód był stanowczy i pewny. Przez chwilę przez jego serce przemknął ściskający gardło lęk, że może tam rzeczywiście spotkać to, czego na poły żartobliwie szuka, tak jak czasem, gdy leżał w łóżku, przypominał mu o sobie dawny strach z dzieciństwa, że gdy tylko wysunie za daleko rękę, chwycą ją zęby czającego się pod łóżkiem potwora. Nie był to lęk rzeczywisty, raczej dalekie echo dawno zapomnianego dziecięcego przerażenia. Idąc jego śladem, mógłby jeszcze wrócić do krainy takich strachów, ale przecież nie chciał.
Mimo wszystko, gdy zbliżył się do płotu, jego ciało przeszedł lekki dreszcz. Niepotrzebnie, jak się zresztą okazało. W trawie nie było nic ciekawego. Jedyne, co kryła, to niewielką pryzmę powstałą ze starych kwiatów i wypalonych zniczy, wyrzuconych tu przez nieutulonych w żalu bliskich, którym nie chciało się iść do śmietnika po drugiej stronie cmentarza.
Pryzma nosiła ślady ognia. Pewnie rzucono na nią niedopalony do końca znicz. Z boku leżała niewielka kość. Dziwnie się poczuł, gdy to zobaczył, lecz po bliższym przyjrzeniu okazało się, że była to kość kurza. Pewnie przywlekły ją tu zwierzęta, psy albo koty. A może to jakiś pijak urządził sobie zakrapianą kolację pod płotem cmentarza? W każdym razie kura, do której ona kiedyś należała, osiągnęła w ten sposób niezwykłą dla przedstawicielki swojego gatunku nobilitację. Jej kości, a przynajmniej jedna kość, spoczęła na cmentarzu, na poświęconej ziemi, mieszając się z kośćmi szacownych członków miejscowej społeczności.
Gdy o tym myślał, nagle dostrzegł wpatrującą się w siebie parę oczu. W wysokiej trawie koło pryzmy coś było i to coś się na niego patrzyło. Było to niewątpliwie zwierzę i to niezbyt duże. Postąpił krok do przodu, próbując przepłoszyć je z kryjówki. Zamiar się powiódł, bowiem zwierzę odbiegło kilka kroków, ukazując mu się w całej okazałości.
Był to lis. Stał bokiem, w każdej chwili gotów do dalszej ucieczki, nakierowując na niego swój mały czarny nos, dwoje błyszczących oczu i sterczące do góry, jakby za duże w stosunku do całej postaci uszy.
Zdziwienie było, można powiedzieć, obopólne. Skąd nagle lis w samym środku wsi? Co prawda już zmierzchało i wkoło nie było żywej, nomen omen, duszy, ale mimo wszystko. I czy był to ten sam lis, którego spotkał pierwszego dnia nad rzeką, czy też zupełnie inny, bowiem lisy, jak mówił Smoczyński, niezwykle ostatnimi czasy się rozmnożyły?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Lis to lis, a on nie znał się na lisach tak dobrze, by móc odróżniać poszczególne osobniki. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. On człowiek i on zwierzę. Lis ustąpił pierwszy. Spuścił łeb, dał dwa susy, przecisnął się przez szparę między metalowymi sztachetami i po chwili biegł już nieśpiesznym truchtem po drugiej stronie płotu.
Niedaleko była furtka. Krzysztof ruszył w jej kierunku jakby w pogoni za lisem. Ta gra podjęta przez niego pierwszego dnia musiała być kontynuowana. Po chwili był już po drugiej stronie. Lis nie zważając na nic, biegł dalej. Minął przyklejony od tej strony do cmentarza zakład kamieniarski i ścieżką między dwoma ogrodzeniami dobiegł do drogi.
Krzysztof przyspieszył kroku. Lis biegł nieśpiesznie, nie jak ktoś, kto ucieka, raczej jak ktoś, kto dokądś zmierza. Z nosem przy ziemi, co pewien czas przystając i rozglądając się uważnie na boki.
Krzysztof również rozejrzał się dookoła. W zasięgu jego wzroku nie było żadnego człowieka. Było to dość niezwykłe, bowiem pora nie była jeszcze zbyt późna, ale z drugiej strony, biorąc pod uwagę rozmiar i senność jego miejscowości, nie aż tak znowu bardzo. Było mu to zresztą na rękę, wolałby bowiem, by nikt go w tej chwili nie widział. Jego pogoń za lisem oglądana przez postronnego obserwatora musiałaby wyglądać dość niecodziennie, i to pomimo tego, że starał się nadawać swojemu marszowi pozór może trochę zbyt szybkiej, ale jednak przechadzki.
Było to jednak coraz trudniejsze. Chcąc dotrzymać kroku lisowi, doprowadził swój chód prawie do granicy biegu. Całe szczęście nie musiał jej jednak przekraczać. Ustalili bowiem wreszcie w miarę wspólne tempo i teraz już poruszali się z tą samą prędkością, oddzieleni od siebie stałą odległością, jakby powiązani niewidzialną nicią.
Znowu miał to uczucie. Uczucie, że wpakował się w coś głupiego, z czego jednak wycofać się w tym momencie byłoby jeszcze bardziej głupio. Lis po prostu biegł do przodu. Tak jak to robią lisy. To on nadawał przez swoją pogoń jego biegowi znaczenie. Skoro jednak już zaczął, przestać nie mógł. Sam w ten sposób zrobiłby z siebie idiotę. To znaczy prawdopodobnie zrobił już z siebie idiotę, rozpoczynając tę pogoń, ale gdyby jej zaprzestał, po prostu przyznałby się do tego.
Poza tym mimo wszystko nie można było wykluczyć, że lis rzeczywiście dokądś biegnie. Że jego pojawienie się tutaj i jego ucieczka było jakimś, czy ja wiem, znakiem, jakąś wskazówką, tropem, który miał go gdzieś zaprowadzić. Prawdopodobieństwo tego było jednak bardzo małe, a nawet, tak na zdrowy rozum, zerowe.
Lis wbiegł na drogę i ruszył nią wzdłuż cmentarza w kierunku pętli. Biegł samym środkiem, mały, chudy, z wielką, nastroszoną, opuszczoną ku ziemi kitą. Było w tym widoku coś nawet poetyckiego. Samotny lis biegnący środkiem opustoszałej wsi. Krzysztof szedł, a w zasadzie prawie biegł poboczem, starając się zachować mimo wszystko pewne pozory.
Tuż przy pętli lis skręcił nagle w lewo. Zrobił to tak, jak skręcają zwierzęta, bez ostrzeżenia, bez podziału tej czynności na etapy, bez zwalniania, zabiegania, rozglądania się na boki, jakby za sprawą jednego nagłego impulsu, który powoduje, że w jednej chwili biegnie się prosto, a już w drugiej w zupełnie inną stronę.
Ta ścieżka wiodła w kierunku kościoła. Wyłożona betonową kostką, a nie asfaltem, jak droga, z której skręcili, służyła za rodzaj reprezentacyjnego deptaka, którym w niedzielę wraz z rodzinami szło się na mszę. Gmina postawiła przy niej stylizowane uliczne latarenki oraz ławeczki, a także założyła klomby z kwiatami. W ten sposób każdy obywatel, idąc w niedzielę do kościoła, mógł zobaczyć, jak dobrzy gospodarze urzędują w jej pobliskiej siedzibie.
Tym właśnie deptakiem biegł teraz lis. Minął księżą stodołę, pochodzącą z dawnych czasów, gdy proboszcz, jak każdy gospodarz, miał swoje pole. Minął salkę katechetyczną, w której Krzysztof uczył się kiedyś religii, minął stojący po drugiej stronie deptaka, nigdy nieukończony budynek czegoś tam, minął plebanię i jak gdyby nigdy nic bezczelnie wbiegł na ogrodzony teren kościoła.
Krzysztof maszerujący kilka kroków za nim aż zgubił przez to krok. Było to wydarzenie nad wyraz znaczące albo i nie. Z jednej strony lis, jako głupie bydlę, nie wiedział przecież, co to jest kościół, i wbiegł pewnie na jego teren, tak jak by wbiegał gdziekolwiek indziej, z drugiej jednak… Z drugiej jednak cholera wie.
Lis nie zważając na te jego rozterki, biegł dalej tym samym jednostajnym, pozbawionym emocji tempem. Dobiegł do kościoła, tuż przy nim skręcił w lewo, mijając kaplicę, gdzie wystawiano nieboszczyków tuż przed pogrzebem, ruszył dalej wzdłuż zewnętrznej ściany bocznej nawy, okrążył wieżę i przez otwarte drzwi wbiegł do środka. Krzysztofowi aż dech zaparło. Mimo to nie zwolnił kroku, a może nawet trochę go przyspieszył i już prawie biegiem wpadł za lisem do kościoła.
Półmrok panujący w środku sprawił, że w pierwszej chwili niewiele mógł dostrzec. Zmierzchało już i przez kolorowe szybki witraży dostawało się jeszcze mniej światła niż zazwyczaj. Poza tym odkąd proboszcz wstawił w oknach od zewnątrz drugą warstwę specjalnie wzmocnionych szyb mających chronić zabytkowe witraże przed uszkodzeniem, światła tego docierało do środka i tak już niewiele.
W kościele nie paliło się żadne światło oprócz wiecznej lampki przy głównym ołtarzu. Pierwsze kroki Krzysztof wykonał więc prawie na oślep. Dopiero kiedy minął otwartą kutą kratę oddzielającą przedsionek od nawy głównej, ilość światła wpadająca przez wysokie, gotyckie okna stała się na tyle duża, że zaczął, i to nawet dość dobrze, widzieć.
Lis oczywiście zniknął. Wykorzystał tych kilka sekund, kiedy Krzysztof niewiele widział, by skryć się gdzieś między ławkami w jednej z trzech naw, a może nawet wybiec przez jedno z bocznych wejść. Krzysztof rozejrzał się bezradnie. Z witraży patrzyły na niego postaci świętych: świętej Anny, świętej Elżbiety, świętego Józefa, świętego Michała Archanioła ze skrzydłami i włócznią, świętego Wojciecha, który został zabity przez pogan ledwie kilkadziesiąt kilometrów stąd i który widniał tu pod swoim łacińskim imieniem Adalbertus, i oczywiście Najświętszej Marii Panny. Pod każdym witrażem była łacińska prośba o modlitwę: „ora pro nobis”. Rzędy masywnych, drewnianych ław biegły w kierunku ołtarza. W głównej nawie po obu stronach dwa rzędy szerszych, w bocznych nawach po jednym rzędzie węższych. Przez środek od głównego wejścia aż do ołtarza położony był szeroki, czerwony chodnik.
Krzysztof ukląkł i przeżegnał się. Gdy wstawał, materia chodnika lekko się zmarszczyła. Poprawił ją nogą i ruszył przed siebie, zaglądając między ławki. Może lis gdzieś tu jeszcze był? Może przycupnął tylko, skrył się w nadziei, że Krzysztof go poniecha?
– Patrzysz na labirynt, Krzysiu? – łagodny głos proboszcza rozległ się echem w pustym kościele. Ksiądz Benon stał przy głównym ołtarzu w drzwiach od zakrystii. Zaskoczony Krzysztof nie wiedział, co powiedzieć.
– Jak się dobrze przyjrzeć, jeszcze go widać. Chodź, pokażę ci. – Zgarbiona sylwetka podreptała w jego kierunku.
– Patrz. Tu i tu, i tu, widzisz? – Ksiądz Benon wskazywał na miejsca między ławkami. – Musiał być wielki i piękny. Niestety dziś mało widać.
– Faktycznie – powiedział Krzysztof, choć póki co nie wiedział jeszcze o co chodzi.
– Powstał zapewne w średniowieczu, choć nie zachowały się żadne wzmianki, w którym dokładnie roku ani nawet wieku. Ułożony był z białych i czarnych kamiennych płyt, takich jak ta i ta. – Ksiądz pokazał coś palcem między rzędami. – Zajmował prawie całą posadzkę kościoła. Miał obrazować wędrówkę duszy w poszukiwaniu Boga. W średniowieczu pielgrzymi przybywali tu czasem nawet z bardzo daleka, żeby przejść się ścieżką wyznaczoną przez białe płyty. Nad miejscem, gdzie labirynt miał swój środek, na sklepieniu kościoła była mała płaskorzeźba Ducha Świętego. O, mniej więcej tam, gdzie teraz wisi żyrandol. Niestety w czasie przebudowy została ona zniszczona.
Krzysztof przyjrzał się jeszcze raz uważniej przerwom między ławkami. Rzeczywiście płyty tworzyły jakiś nieregularny wzór, który trudno jednak było odczytać z powodu zasłaniających wszystko ław i czerwonego chodnika.
– Labirynt ułożony z kamiennych płyt posadzki… – powiedział ni to do siebie, ni do księdza. Czy to ku niemu prowadził go lis? Jeśli w ogóle ku czemuś go prowadził oczywiście. – Dlaczego go zasłonięto? – spytał.
– Wszystkie piękne idee ulegają z czasem trywializacji – odpowiedział ksiądz. – Okoliczni chłopi zaczęli uważać, że przejście po labiryncie oczyszcza z grzechów. Jak któryś zdradził żonę, upił się albo ukradł sąsiadowi snopek zboża, przychodził tu zamiast iść do spowiedzi. Łazili po kościele nawet w czasie mszy. Któryś z dziewiętnastowiecznych proboszczów postanowił to wreszcie ukrócić i zakrył labirynt ławkami i chodnikiem. Jako pretekst posłużyła odbywająca się wówczas przebudowa. Chłopi rzeczywiście przestali łazić po kościele, ale i pobożni pielgrzymi utracili szansę odnalezienia swojej drogi do Boga.
– Piękna historia – powiedział Krzysztof.
– Ale jeszcze nie cała – uśmiechnął się proboszcz. – Podobno wcześniej, zanim zbudowano tu romański kościół, stała na tym miejscu zwykła drewniana świątynia. Labirynt był tu już wtedy, ale nie w środku kościoła, a na zewnątrz. Jak wiesz pewnie, w średniowieczu teren wokół kościoła używany był jako cmentarz. Labirynt wytyczony był więc między grobami, zaś jego środkiem był właśnie kościół. Zobrazowana była w ten sposób idea, że tylko przez śmierć i cierpienie prowadzi droga do zbawienia. Aby je osiągnąć, trzeba przejść między grobami. W środku, na ołtarzu był obraz przedstawiający zstąpienie Chrystusa do otchłani. Była to prawdopodobnie bizantyjska albo ruska ikona przywieziona tu w nieznanych okolicznościach, bowiem ten temat w sztuce pisania ikon znany jest od bardzo dawna. Chrystus po drzewcu krzyża zstępuje w nim do piekieł, aby uwolnić znajdujące się tam dusze Mojżesza, proroków i patriarchów. Dusze te do tej pory nie mogły być zbawione, gdyż nie zostały ochrzczone i dopiero śmierć Jezusa na krzyżu, która była dla nich wszystkich chrztem krwi, to umożliwiła. Wszystko to dzieje się podczas tych trzech dni, jakie dzielą ukrzyżowanie od zmartwychwstania. Wówczas to też przybywało tu najwięcej pielgrzymów.
Jest możliwe, a nawet prawdopodobne, że obraz ten był ukłonem w kierunku świeżo nawróconych ówczesnych mieszkańców tych ziem. Aluzją, że dla ich pogańskich ojców i dziadów droga do zbawienia nie jest całkowicie zamknięta. Że przez swoją wiarę i ofiarę pobożnego życia mogą swoich przodków z tej otchłani wyciągnąć. Nie należy też zapominać, że przed podbojem i chrystianizacją tych ziem istniało tu na wzgórzu prawdopodobnie pogańskie sanktuarium. Może więc sam labirynt jest jeszcze starszy, kto wie?
– Nie przypuszczałem, że z naszym kościołem wiąże się aż tak niezwykła historia – powiedział Krzysztof.
– No właśnie. Niewiele osób ma takie przypuszczenia na temat miejsc, w których mieszkają. Zapominamy naszą historię, nie staramy się jej poznać. A szkoda, dowiedzielibyśmy się wówczas czegoś istotnego o nas samych. – Krzysztof pokiwał głową. Jak zawsze, gdy słyszał coś, z czym wypadało się zgodzić, ale co nie do końca go interesowało. – No dobrze – proboszcz zmarszczył swą pergaminową twarz w łagodnym uśmiechu – miło się gawędzi, ale muszę iść pozapalać światła. Zaraz zaczną się schodzić wierni na wieczorną mszę. Zostaniesz, Krzysiu?
– Tak, oczywiście – skwapliwie zgodził się Krzysztof.
– Tu sobie usiądź. Stąd najlepiej widać. Tylko mi nie przysypiaj! – pogroził mu z uśmiechem palcem. – Żebyś wiedział, jakie rzeczy ludzie potrafią robić na mszy! Rozmawiają, śpią, kłócą się. Nie wiedzą nawet, jak to dobrze wszystko widać z tamtej strony.