Rozdział 22

Obudził go niepokój. Otworzył oczy i spojrzał w sufit. O co chodzi? – pomyślał. Łóżko, na którym leżał, było ugięte, jakby ktoś jeszcze na nim siedział. Spojrzał w kierunku swoich nóg. Na brzegu łóżka siedziała jakaś ciemna postać. Włosy stanęły mu na karku, a ciało oblał zimny pot.

– Kim jesteś? – spytał. – Duchem?

– To ja, Dawid – usłyszał w odpowiedzi.

– Matko jedyna, aleś mnie przestraszył! – odetchnął z ulgą. – Co tu robisz?

– Nudzę się – odpowiedział chłopiec.

– Ale jest środek nocy. Powinieneś spać. Jak tu w ogóle wszedłeś? – Nie odpowiedział. – No dobra, nie chcesz mówić, to nie mów. Zapal światło, to pogadamy.

– Nie. Tak jest dobrze.

Krzysztof uniósł się na łokciu.

– Po co do mnie przyszedłeś? – spytał.

– Żeby ci o czymś powiedzieć.

– O czym?

– Że każdy labirynt ma swojego Minotaura.

– Nie rozumiem. O co ci chodzi?

– Nie wiem. Skąd mam wiedzieć? Śnię ci się. Chcesz zobaczyć?

Pokój rozjaśnił się. Szli piaszczystą drogą między łąkami. Z daleka widać było kurz, jakby ktoś szedł na ich spotkanie. Doszli do małej rzeczki i do kładki na niej. Była to szeroka, zbita z desek kładka bez poręczy. Deski przysypane były piachem, a przez szpary pomiędzy nimi prześwitywała woda. Gdy weszli na kładkę, zauważył, że rzeką coś się przemieszcza. Przystanął. Powoli, leniwie rzeką płynął topielec. Gdy przepływał pod kładką, dostrzegł jego zamknięte pod powierzchnią wody oczy.

Za rzeczką po lewej stronie tuż przy drodze stała duża szopa zbita z desek i pokryta trzciną. Między deskami były szpary, tak że widać było, iż w środku jest pusta. Przystrojona była jak na wesele, na ścianach wisiały girlandy z kwiatów i niezapalone jeszcze papierowe lampiony.

Obłok z kurzu przybliżał się. Gdy zbliżył się jeszcze bardziej, dostrzegł, że drogą idzie tłum ludzi. Byli to goście weselni, a na ich czele szła młoda para. Machali do niego, jakby go rozpoznawali. Gdy byli już blisko, on też ich rozpoznał. Młodą parą byli jego babcia i dziadek, którzy już dawno nie żyli. Zrozumiał wówczas, że drogą idą zmarli.

– Widzisz? – spytał Dawid.

Znów byli w jego ciemnym pokoju.

– Co to znaczy? – spytał Krzysztof.

– Nie wiem. Mówiłem już.

Otworzył oczy. Był środek nocy. Uniósł głowę i spojrzał w nogi łóżka. Nikogo tam nie było. Odetchnął głęboko. W rurach ciągle coś wyło, ale przyzwyczaił się już do tego. Naraz poczuł coś dziwnego. Łóżko wydawało się krzywe, jakby przechylone na jedną stronę. Spróbował się na nim inaczej ułożyć, ale nic nie pomogło. Jego ciało ciążyło w jedną stronę, jakby łóżko próbowało go z siebie zrzucić.

Usiadł, dotykając bosymi stopami wykładziny na podłodze. Drzwi w szafie w przedpokoju otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Ciągle to czuł. Jakby siedział na pochyłym stoku, a ciężar ciała ciągnął go w dół. Nagle ołówek leżący na stoliku spadł i potoczył się po podłodze w kierunku drzwi. Szyba w oknie jęknęła i pękła. Zrozumiał, że coś ciągnie go w tamtą stronę.

Sięgnął po spodnie i włożył je. Znalazł skarpetki leżące na krześle, potem nogami poszukał butów. Wstał. Jego ciało nie trzymało pionu, jakby był pijany i nie mógł złapać równowagi. Przechylało się jednak tylko w jednym kierunku. Jakby mówiło „idź!”.

Więc poszedł. Założył jeszcze po drodze bluzę wiszącą na wieszaku w przedpokoju i wyszedł. W korytarzu zatrzymał się, żeby sprawdzić, czy siła, która go ciągnie, nie ustała.

Nie ustała. Czuł się, jakby przyczepiono do niego nić, za którą ktoś gdzieś ciągnął. Zszedł po schodach. Powoli, jakby cały czas badając, czy idzie w dobrym kierunku, czy przyczepiona do niego nić nie ciągnie go przypadkiem w inną stronę.

Wiedział jednak, gdzie idzie. Kiedy był w holu przy recepcji, odwrócił się i poszedł w kierunku drzwi wejściowych, jakby chciał sprawdzić, czy siły nie da się oszukać. Poczuł wówczas, jak coś chwyta go za włosy i osadza na miejscu. Uśmiechnął się i zawrócił.

Otworzył drzwi do piwnicy i zapalił światło. Poczuł ciąg powietrza omiatający jego ciało. Posłusznie zaczął schodzić po schodach.

Im niżej schodził, tym ciąg był wyraźniejszy. Zrozumiał już, że ten podmuch powietrza i ta siła, która go ciągnie, to jedno i to samo. Nić Ariadny wciągająca go w labirynt. Wiedział też, że musi za nią iść. Nie wie jeszcze, co się stanie, ale nie może nie posłuchać. Wyjście z labiryntu prowadzi przez jego środek. To jedyna droga ucieczki z pułapki, w której się znalazł, przyjeżdżając tutaj.

Schodził powoli, zapalając po drodze kolejne światła. Kiedy zszedł na dół, nie zatrzymał się. Znał drogę, przecież już tu był. Najpierw w lewo, potem w prawo, potem znowu w lewo. Korytarz rozszerza się w większe pomieszczenie, potem w drugie. W nim góra rupieci, a przed nią kwadratowy otwór.

Stanął nad nim i spojrzał w dół. Co teraz? Pamiętał słowa Kapitana o płynącym w dole potoku i o leżącym w nim gruzie i kamieniach. Innej drogi jednak nie było. Nić ciągnęła go właśnie tu.

Spróbował przebić wzrokiem ciemność. Nie na wiele to się jednak zdało. Dziura ziała czernią i pachniała wilgocią. Nic ponadto. Przyklęknął i spróbował rękami wymacać wnętrze otworu. Może jest tam drabinka albo stopnie, których poprzednim razem nie zauważył. Nic takiego jednak nie było. Spojrzał w głąb z napięciem i uwagą. Co też tam mogło być? Co tam na niego czeka?

Niewiele myśląc, usiadł i przełożył nogi przez krawędź otworu. Spojrzał jeszcze raz w głąb dziury. Jeśli tajemnicza siła przywiodła go aż tu, niemożliwe, żeby zrobiła to tylko po to, żeby go teraz roztrzaskać o głazy tam w dole. Może to tylko próba? Próba jego odwagi? Jeśli się nie zdecyduje, nigdy nie uwolni się od tego wszystkiego.

Skoczył. W dole nie było potoku. Upadł na zupełnie płaską i twardą powierzchnię, o którą otarł sobie dłonie, kiedy próbując zamortyzować upadek, przewrócił się na wyciągnięte ręce. Po chwili wstał i spojrzał w górę. Otwór, przez który się tu dostał, był tuż nad nim. Gdyby podskoczył, zdołałby pewnie chwycić się jego krawędzi.

Rozejrzał się. Światło z otworu rozjaśniało tylko jego najbliższe otoczenie. Ruszył do przodu z wyciągniętymi przed siebie rękami. Powoli, krok za krokiem, żeby nie wpaść w kolejną dziurę. Po chwili dotarł do ściany. Była z cegieł. Mógł teraz pójść w lewo albo w prawo. Wybrał prawo. Tam była rzeka i tam też pchał go ciąg powietrza, który czuł na swoim karku.

Posuwał się wzdłuż ściany, wodząc palcami po jej powierzchni. Cegły były duże, o wiele większe niż te, których używa się teraz. Były też wilgotne i jakby omszałe. I ponadkruszane w wielu miejscach.

Nie wiedział, jak długo szedł wzdłuż tej ściany. Obejrzał się za siebie. Otworu nie było już widać. O jego obecności świadczyła trochę tylko bardziej szara czerń w kierunku, skąd przybył. Czemu nie pomyślał i nie wziął z sobą latarki albo chociaż zapalniczki? Coś takiego musiało być przecież gdzieś w zajeździe. Może w kuchni, a może w recepcji. Nagle jego palce natrafiły na coś zupełnie w tej sytuacji niespodziewanego. Był to mały, przekręcany włącznik światła, jaki kiedyś montowano w piwnicach.

Przekręcił go, nie wierząc własnemu szczęściu. Mała, zakratowana lampka umieszczona była na ścianie może z dwa metry od niego. Świeciła bardzo słabo, jednak wystarczająco, by mógł wreszcie zobaczyć, gdzie jest.

Znajdował się w dość szerokim, półokrągło sklepionym korytarzu zbudowanym z cegieł. Pod jego nogami była zwykła ubita ziemia. Po ścianie korytarza biegł biały przewód dochodzący do lampy, a potem biegnący dalej. Jego odnoga dochodziła do czarnego, okrągłego, bakelitowego włącznika.

Ruszył przed siebie. Po kilkunastu krokach, w momencie gdy światło z zostawionej z tyłu lampy właśnie zaczęło przegrywać z mrokiem, na białym przewodzie na ścianie pojawił się kolejny czarny przełącznik.

Przekręcił go i przystanął na chwilę. Korytarz, którym szedł, był stary. Widać to było po wielkości i stanie cegieł. Były to pewnie owe pałacowe piwnice, o których mówił Wrona. Co prawda twierdził też, że są one zalane przez wodę, ale najwyraźniej kłamał. Pewnie po to, żeby go zniechęcić do próby ich zwiedzenia.

Jeśli jednak były to piwnice, to powinny w nich być jakieś pomieszczenia, a nie sam tylko korytarz. Ile już przeszedł? Kilkanaście metrów? Coś wreszcie powinno się pojawić. Sam korytarz był tu zupełnie bez sensu.

Dotknął ściany pod lampą. Dopiero teraz zauważył, że były na niej ślady ognia. Cegły były osmalone, a nadkruszenia, które wyczuł poprzednio, były zapewne wynikiem działania wysokiej temperatury. Nie było w tym nic dziwnego, pałac był przecież zbombardowany w czasie wojny. A może były to ślady po innym, znacznie starszym pożarze? Może był nie w piwnicach pałacu von Haggisa, ale dawnego krzyżackiego zamku spalonego przez pogan? Świadczyłyby o tym cegły, podobne do tych, z których zbudowana była najstarsza część kościoła. Ale czy mógł być tego pewien? Gdyby było to muzeum, wisiałaby tu gdzieś tabliczka, która wszystko by objaśniała, a tak zdany był wyłącznie na własne przypuszczenia.

Niczego tu w każdym razie nie wymyśli. Trzeba było iść dalej. Przeszedł kolejne kilkanaście kroków i wodząc ręką wzdłuż kabla, zaczął szukać kolejnego włącznika. Światło drugiej zostawionej za plecami lampy było coraz odleglejsze. Widział już coraz mniej, a następnego bakelitowego włącznika ciągle nie było. Powoli wkraczał w strefę mroku i gdyby nie kabel na ścianie, którego biel jeszcze trochę jarzyła się w ciemnościach, nie widziałby już nic.

Nagle czerń przed nim jakby trochę zszarzała i z każdym krokiem zaczęła szarzeć coraz bardziej. Gdzieś tam było źródło światła, tylko co to było? Była noc, więc nie mogło to być wyjście na powierzchnię. Na powierzchni było ciemno, z pewnością nie tak ciemno, jak tu, ale na pewno nie na tyle jasno, by móc rozświetlić mroki tego korytarza.

Gdzie mógł się teraz znajdować? Zajazd zbudowany był na planie wydłużonego prostokąta rozciągniętego wzdłuż rzeki. Wejście do piwnicy było mniej więcej w połowie jego długości. Po zejściu po schodkach skręcało się w lewo, potem w prawo, a potem znowu w lewo. Potem prosto krótki odcinek korytarzem, który na końcu rozszerzał się w dwa pomieszczenia. Zejście na niższy poziom podziemi i znów korytarz biegnący w tym samym kierunku, co ten na górze.

Wynikałoby z tego, że szedł cały czas wzdłuż budynku i obecnie był gdzieś pod jego lewym skrzydłem. Mniej więcej, jeśli dobrze obliczył, na wysokości swojego pokoju i, co dopiero teraz sobie uświadomił, na wysokości pokoju na poddaszu.

Od dłuższego czasu nie słyszał już wycia. Nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu na tym poziomie, niezależnie od tego, czy były to piwnice pałacu, czy krzyżackiego zamku, nie było najprawdopodobniej rur z wodą. Cały czas za to czuł na karku lekki powiew, co świadczyłoby o tym, że gdzieś tam znajduje się wyjście na powierzchnię. Gdyby korytarz cały czas szedł prosto, wychodziłoby ono nie na rzekę, ale na kanał francuskich jeńców. Tłumaczyłoby to fakt, że nikt o nim nie wiedział. Brzegiem rzeki chodzą wędkarze i spacerowicze, ktoś musiałby je w końcu odkryć. Kanał u swego ujścia puszczony jest korytem dawnego potoku. Jest to wąski, porośnięty chaszczami jar. Nikt tam nie zagląda, bo i po co.

Szedł w stronę coraz bardziej rozświetlającej się jasności. Po kilku chwilach przybrała ona kształt zaokrąglonego u góry prostokąta świecącego po lewej stronie w ścianie korytarza. Zrozumiał, że zbliża się do drzwi albo do innej odnogi korytarza. Cokolwiek to było, coś tam się świeciło. A skoro było tam zapalone światło, coś tam musiało być.

Poczuł ucisk w żołądku, coś jakby tremę. Instynktownie czuł, że zbliża się do rozwiązania zagadki i odczuwał w związku z tym drażniącą mieszaninę podniecenia i obawy. Obawa chyba jednak przeważała.

Szczerze mówiąc, najchętniej by zawrócił. Cokolwiek tam było, może lepiej, żeby tego nie oglądał. Tak. Powinien się odwrócić, wrócić po swoich śladach do otworu w sklepieniu, dostać się na górę, potem wrócić do swojego pokoju i zasnąć. A w poniedziałek podpisać umowę i wyjechać stąd na zawsze. Tak właśnie powinien zrobić.

Kilka kroków i znalazł się przy świecącym otworze. Było to jak się okazało ujście drugiej odnogi korytarza. Ostrożnie zajrzał za róg. Nie zobaczył tam niczego strasznego. Korytarz taki jak ten, którym przyszedł, trochę tylko węższy. Światło nie pochodziło z lamp w nim wiszących. Te były wyłączone. Dobywało się z wejścia do pomieszczenia znajdującego się po prawej stronie korytarza o kilka metrów od niego.

Skręcił za róg i zaczął ostrożnie się do niego zbliżać. Wejście pozbawione było drzwi, tak że im bardziej się zbliżał, tym głębiej mógł zajrzeć do znajdującego się za nim pomieszczenia. Oświetlone ono było ostrym białym światłem, które po ciemnościach w jakich od pewnego czasu przebywał, aż kłuło go w oczy. Jego ściany zbudowane były z cegieł, tak jak reszta korytarza. W środku stały meble – szafki i różnego typu sprzęty, których nie widział jeszcze dokładnie. Wszystko poustawiane pod ścianami.

Wszedł do środka. Nie było tu nikogo. Puste duże pomieszczenie o sklepionym żebrowo suficie. Na podłodze klepisko, tak jak wszędzie. Meble, które stały pod ścianami, były białe, poobijane i odrapane. Wyglądały jakby przywieziono je tu ze szpitala czy przychodni. W powietrzu unosił się zapach wilgoci i lekarstw. I coś jeszcze, jakiś nieokreślony smrodek, który pamiętał z mieszkania swojej sąsiadki, która potem umarła.

Przystanął na środku pomieszczenia. Jedna z szafek, wysoka i przeszklona, cała wypełniona była opatrunkami, bandażami i plastikowymi butelkami, w których przechowuje się płyny używane do kroplówek. Na drugiej, niższej stało emaliowane, poobijane naczynie w kształcie nerki wypełnione narzędziami chirurgicznymi. W kącie stał elektryczny piecyk.

Co to, u diabła, jest? – pomyślał. W rogu pomieszczenia stał biały szpitalny parawan, obok niego przykryte folią jakieś urządzenia. Zza parawanu dochodziło coś jakby świszczenie. Przerywane, nieregularne, przypominające oddech.

Zaczął iść w jego kierunku. Czuł się, jakby był w letargu, przeczuwał coś strasznego, a jednocześnie był otępiały. Podszedł do parawanu i rozsunął go. Za nim stało metalowe łóżko. Coś na nim leżało, jakiś kształt, którego w pierwszej chwili nie potrafił zidentyfikować, jakby jego umysł do ostatniej chwili bronił się przed szaleństwem, które musiało nieodwołalnie nadejść, kiedy zrozumie, co to jest.

Na łóżku leżał człowiek. To jego oddech tak świszczał. Trudno go było rozpoznać w tym kształcie, bowiem pozbawiony był rąk i nóg. Obcięto mu też uszy, nos i wyłupiono oczy. Podłączony był do jakichś przewodów.

Krzysztof krzyknął, choć był to chyba bardziej jęk niż krzyk. Nie potrafił, nie rozumiał tego, co widzi. Nie chciał tego przyjąć. Groza zablokowała w nim wszystkie myśli i uczucia. Patrzył się oczami, które nie chciały widzieć, umysłem, który nie chciał rozumieć.

Krzyk obudził leżący korpus. Zaczął się ruszać. Dziwnie, karykaturalnie, niczym wijąca się, tłusta larwa. Przywiązany był do łóżka dwoma pasami, które nie pozwalały mu się z niego zsunąć. Usta otworzyły się, ukazując jamę bez języka. Dobył się z nich dźwięk. Coś jakby wycie udające mowę. Poznał ten dźwięk. To on go tu przywiódł.