Przez trzy godziny przygotowywałem pierwsze zdanie, zanim odważyłem się ją zagadnąć: Victoria nie należy do kobiet, które nie czują się urażone, gdy zaczepi je obcy mężczyzna. Początek odegra kluczową rolę: będę miał tylko to jedno zdanie, jedno spojrzenie, żeby mi wybaczyła i zatrzymała się.

Właśnie kupiłem ogromnego pluszaka i jego długi zakrzywiony ogon wystający z plastykowej torby, do której wpakowała go kasjerka, kojarzył się ze znakiem zapytania ze sztucznego futra. Żałowałem, że nie ustaliłem nazwy zwierzęcia (bo Vivienne z pewnością zapyta: „A co to takiego? Popatrz, jaki ma gruby ogon! I takie śliczne wąsy! Dotknij!”), ale nie przyszło mi do głowy, żeby zadać to pytanie sprzedawczyni. Wszedłem na ruchome schody, by zjechać na poziom zero, na parking, gdzie zostawiłem samochód. Vivienne to młodsza z moich dwóch córek, tego wieczoru mieliśmy obchodzić jej piąte urodziny.

Jak nazywa się zwierzę, które niosę?

To nie bóbr ani świstak, ani łasica, ani szop pracz, ale coś pokrewnego, można zakładać, że żyje na stałym lądzie, lecz nie stroni od kąpieli. Czy śpi w głębi ziemi jak kret, czy też chowa się w krzakach jak królik, czy wczepia w gałęzie drzewa jak wiewiórka?

Rozchylam torbę, by sprawdzić, czy ma łapy zakończone płetwami, czy pazurami. Zjechałem schodami na poziom zero, ruszam główną alejką, kiedy moją uwagę przyciąga czyjaś sylwetka. Przed sklepem z ubraniami stoi odwrócona do mnie tyłem kobieta i ogląda stroje na wystawie. Podoba mi się ona sama, atmosfera, którą wokół siebie roztacza, prostota jej ubioru, to, jak stoi wyprostowana. Promienieje królewskim blaskiem. Zatrzymuję się i patrzę na nią. Emanuje z niej władza. Od dawna już nie pociągała mnie tak bardzo żadna przypadkowo spotkana kobieta. Przechadza się wzdłuż wystawy i znowu przystaje. Zamożność i elegancja. Obserwując odbicie jej twarzy, mam wrażenie, że się nie spieszy. Ciężkie falujące włosy. Korpulentna, z obfitym biustem. Widzę jej pytający wzrok. Chyba jest mniej więcej mojego wzrostu, ma trochę powyżej metra osiemdziesięciu. Po raz kolejny patrzy na zegarek z bransoletką. Obojętnie, a zarazem szczegółowo ogląda – przynajmniej tak sugeruje jej na przemian poirytowany i rozmarzony wzrok – minimalistyczną sukienkę wieczorową na bezgłowym manekinie. Czyżby była z kimś umówiona?

Znacznie później opowiedziała mi, jak było naprawdę i jakie powody sprawiły, że tego dnia błąkała się w okolicy sklepu z ubraniami.

Podobają mi się jej zaokrąglone wydatne łydki naprężone dzięki butom na niskich obcasach. Dzięki nim staje się obiektem erotycznym: ich widok sprawia, że mam ochotę się z nią kochać.

Odchodzi od wystawy z telefonem przy uchu. Raczej słucha, niż mówi. Nic nie pozwala mi odgadnąć, czy to rozmowa służbowa, czy zdania, które słyszy, sprawiają jej przykrość, czy przyjemność, czy osoba, z którą rozmawia, to mężczyzna czy kobieta. Może odsłuchuje pocztę głosową. Widzę, jak wolno podąża w moją stronę, zamyślona i zaabsorbowana – i w momencie nieuchronnego, wydawałoby się, zderzenia, w odpowiedzi na mój wyraz twarzy, na mój wzrok, na zainteresowanie jej osobą, które sprawiło, że znieruchomiałem w niemym zachwycie, obrzuca mnie żywym spojrzeniem, w którym odkrywam błysk zdziwienia i dyskretnej aprobaty. Odwracam się w nadziei, że też się odwróci i uśmiechnie. Ale widzę, że dalej cicho sunie po posadzce z płytek, jakby popychała ją do przodu pełna napięcia koncentracja, która najwyraźniej może przesądzić o wszystkim.

Zastanawiałem się, co zrobić. Byłem wstrząśnięty, że kobieta, którą sam zauważyłem zaledwie kilka minut wcześniej, rzuciła mi niebudzące wątpliwości porozumiewawcze spojrzenie. Odczytałem je jako błyskawiczną reakcję na moją obecność, zobaczyłem w jej oczach jakby błysk zaskoczenia i wdzięczności; tak jakbym poznał ją dzień wcześniej na jakimś zebraniu, a ona zdziwiła się, że tak szybko ma przyjemność spotkać mnie przypadkowo w miejscu publicznym. Ponieważ jednak byłem pewien, że mnie nie zna, wnosiłem z tego, że rozpoznała we mnie kogoś, kto odpowiada jej gustom, a może nawet niektórym najgłębiej skrywanym upodobaniom. Czy poszedłbym za tą nieznajomą, gdyby na jej twarzy nie pojawił się niemal nieświadomy błysk aprobaty? Kiedyś bez wahania zaczepiałem na ulicy kobiety, które mi się podobały, ale odzwyczaiłem się od tego przed tak wieloma laty, że wydawało mi się nie do pomyślenia, bym mógł się tak zachować w tych okolicznościach, innymi słowy w stosunku do kobiety poza zasięgiem, która, jak zakładałem, z zasady nie pozwala naprzykrzać się nieznajomym. Co w takim razie? Co się stało? Z jakiego powodu postanowiłem ją śledzić? Uchyliły się przede mną drzwi do innego świata. Zobaczyłem, że w jej życiu odbija się moje. Ten błysk przypominał długą podróż we dwoje we wzajemnej bliskości. Nic bardziej nie porusza niż wewnętrzny pejzaż dostrzeżony w czyimś zdziwionym spojrzeniu.

Poszedłem za nią do kawiarni, gdzie obserwowałem ją przez godzinę. Zdjęła buty, siedziała do mnie plecami, lekko odwrócona, przed nią leżała gazeta i dwie książki, które świadczyły o znajomości angielskiego, francuskiego i niemieckiego.

Podziwiałem jej stopy, które szalenie mi się podobały, bez przerwy kartkowała książki i przeglądała Frankfurter Allgemeine Zeitung. Co mógłbym jej powiedzieć? Wyglądała na zdenerwowaną i zniecierpliwioną, patrzyła badawczo przez szyby na galerię handlową, obawiałem się, że intymność naszego spotkania zakłóci jakaś osoba trzecia; mężczyzna, któremu pomacha ręką, a on usiądzie koło niej, przepraszając za spóźnienie.

Pochłonięta odległymi i z pewnością niesłychanie ważnymi sprawami, próbowała wyprostować palcami u nóg leżące na boku sandały, nieświadoma, że stała się przedmiotem mojej nerwowej uwagi, pisała SMS-y. Wsadziłem rękę do kieszeni spodni i zacząłem się pieścić. Widziałem ją z profilu, gdy obracała głowę, przez szybę lustrując galerię handlową.

Podobała mi się jej sukienka z długimi rękawami uszyta z tak eterycznego muślinu, że klimatyzator wprawiał w drżenie jej brzegi. Podobała mi się delikatność, z jaką zastygały jej palce, jakby zasypiały za każdym razem, gdy zamyślona przestawała nimi ruszać. Żałowałem, że widziałem jej twarz tylko przez chwilę i nie zarejestrowałem jej bardziej namacalnej rzeczywistości aniżeli ten uchwycony niezapomniany błysk. Kostki, stopy, nadgarstki, palce, paznokcie, podbródek czy włosy, zaznajomiłem się z jej ciałem po kawałeczku, zanim nawet dowiedziałem się, kim jest, zanim zobaczyłem jej uśmiech i usłyszałem tembr głosu; po godzinnej obserwacji byłbym w stanie rozpoznać jej palec wskazujący czy koniuszki uszu wśród tysiąca innych, ale nie wiedziałem, jak żyje jej twarz, nie znałem jej mimiki ani zwykłego wyrazu. Miałem nadzieję, że pewnego dnia z uśmiechem powiem sobie i jej, że zawsze będę miał nad nią godzinę przewagi.

Raptownie wstała, postanawiając opuścić kawiarnię, i zebrała swoje rzeczy. Potem pociągnęła mnie za sobą w niekończącą się wędrówkę.

Oświadczyłem pracownikom, że muszę wyjść wcześniej niż zwykle, ale mogą się ze mną kontaktować w pilnych sprawach. Ponieważ moja praca polega na rozwiązywaniu problemów, gdy tylko się pojawiają, a na budowach nieustannie zdarzają się nieprzewidziane trudności, sprawy pilne stały się moim chlebem powszednim – postrzegam upływający czas jak odliczanie przed wybuchem kolejnych bomb z opóźnionym zapłonem, których rozbrojenie należy do moich obowiązków. Nie miałem odwagi spojrzeć na smartfon BlackBerry w trybie wyciszonym, którego od godziny nie wyjmowałem z kieszeni, bo wiedziałem, że z pewnością przybyło w nim konfliktów do rozstrzygnięcia, spraw do rozwiązania, próśb o pomoc od kolegów czy o usunięcie przeszkód. Poinformowałem jedynie asystentkę, że wieczorem będziemy obchodzić urodziny Vivienne i mam ostatnią szansę, by kupić jej jakiś wystrzałowy prezent.

– Dlaczego wystrzałowy? – spytała.

– Ale możesz do mnie dzwonić – mówiłem dalej – nie przejmuj się, łącz ze mną, kogo uznasz za stosowne.

– Odpowiedz na moje pytanie, dlaczego wystrzałowy?

– Nie wiem, tak po prostu, żeby zrekompensować jej... Wiesz, teraz raczej rzadko bywam w domu...

– Teraz? – przerwała mi Caroline. – Chcesz chyba powiedzieć: od wielu miesięcy! Jestem pewna, że córki nie widziały twojej twarzy od miesięcy!

– Tak, zgadza się, od miesięcy.

– A gdy cię widzą, to cię nie poznają, bo jesteś przemęczony, pewnie biorą cię za gościa z Darty’ego od naprawy pralek!

– No właśnie, za faceta od Darty’ego, dlatego dziś wrócę do domu o godzinie, o której zgodnie z tradycją rodziny z radością zasiadają do wspólnego posiłku, i przyniosę wystrzałowy prezent...

– Więc uciekaj i spędź miły wieczór... Postaram się nie zostawiać ci zbyt wielu wiadomości na smartfonie... i stawić czoło wszystkim, którym przyjdzie ochota zepsuć ci wieczór... – I zakończyła: – Nie zapominaj, że córki nie potrzebują wystrzałowych prezentów od ciebie, żeby wiedzieć, że je kochasz...

Spojrzałem na Caroline z sympatią.

– Dziękuję, jesteś wspaniała, też życzę ci miłego wieczoru... – I zamykając drzwi, posłałem jej całusa.

Czy zdobędę się na odwagę, by odezwać się do tak dystyngowanej kobiety? Czekałem na okazję, która pozwoli mi ją zagadnąć bez obawy, że uzna to za brak szacunku. „Przepraszam, zechce mi pani wybaczyć, ale upuściła pani apaszkę. – Ach, rzeczywiście, bardzo dziękuję. – Bardzo proszę. – Naprawdę dziękuję, jestem do niej bardzo przywiązana. – I słusznie, jest bardzo ładna”. Powinienem dać jej szansę, by czuła się usprawiedliwiona, że wysłuchała bez żadnych uników mojego pierwszego zdania, a potem, by zaspokoiła moją ciekawość, o której bez wątpienia będą świadczyć następne słowa: „Na apaszce tyle jest koni, podobają się pani? To znaczy lubi pani konie, jeździ pani konno?”. Wiedziałem, że muszę dać jej możliwość ratowania pozorów zarówno w jej oczach, jak i w moich.

Ale nie upuściła apaszki.

Najgorsze było to, że udała się na sam koniec galerii handlowej do kręgielni, gdzie wypożyczyła buty i najwyraźniej zaczęła przygotowywać się do gry. Również podszedłem do lady (używając argumentów z gatunku zabobonów sportowych, udało mi się przekonać recepcjonistkę, aby nie przydzielała mi sąsiedniego toru, trzynastego, a zapisała mnie raczej na tor ósmy), po czym usiadłem na pomarańczowym plastykowym krzesełku, skąd mogłem obserwować nieznajomą, która rzucała pierwsze kule. Ile przyjdzie mi czekać, zanim będę miał okazję się do niej odezwać? Czy podejść do niej na sali, czy raczej gdy wróci do galerii handlowej? Niewiele brakowało, żebym porzucił śledztwo w momencie, gdy kładłem buty na ladzie wypożyczalni, niewiele brakowało, żebym w chwili, gdy zadawałem sobie te pytania, udał się szybkim krokiem do wyjścia z uczuciem skruchy. Miałbym opuścić urodziny Vivienne, bo jakaś nieznajoma odpowiedziała na moje spojrzenie porozumiewawczym błyskiem w oku? Mimo rozlegających się w mojej głowie sygnałów alarmowych nie mogłem wyrwać się z oczarowania, w które wprawił mnie widok tej kobiety.

Zastanawiałem się nad zdaniem, które mógłbym do niej powiedzieć.

„Przepraszam, zechce mi pani wybaczyć, proszę mi wierzyć, zaczepianie nieznajomych nie leży w moich zwyczajach...”

„Zechce mi pani wybaczyć, ale gdybym wyznał pani, że właśnie poświęcam piąte urodziny córki, z pewnością spojrzałaby pani łaskawszym okiem na moje zachowanie...”

„Przepraszam... proszę pani... z pewnością mnie pani odtrąci... ale chciałem pani powiedzieć...”

Która to godzina? Od dłuższego czasu nie odważyłem się spojrzeć na zegarek.

Miałem świadomość, że na własne życzenie znalazłem się w sytuacji, której nie dało się wytłumaczyć żadną racjonalną analizą. Okoliczności rzuciły mnie w strefę olśnienia, w której czułem się bliższy pewnej prawdy wewnętrznej (spróbuję ją zdefiniować nieco dalej), mimo to nie ulegało kwestii, że zachowuję się absurdalnie. Straciłem dwie godziny zwiedziony złudnym spojrzeniem, co można jedynie uznać za żałosne, zwłaszcza jeżeli na końcu usłyszy się w najlepszym razie: „To naprawdę miłe z pana strony... jestem pod wrażeniem... przyjemnie słuchać pana komplementów, ale wie pan... z przykrością muszę sprawić panu zawód... jestem mężatką z dwójką dzieci... do widzenia... miłego wieczoru...”. Czy seks z kobietą, która urzekła wyglądem, może być usprawiedliwieniem dla całkowitego poddania się nieco naiwnym emocjom wywołanym pożądaniem, innymi słowy, czy szedłbym za tą kobietą przez trzy godziny, gdyby stawką była wyłącznie miłość fizyczna? W końcu wmówiłem sobie, że czeka na mnie coś niesłychanie istotnego – to przeczucie rozświetlało mnie od wewnątrz z intensywnością rozpalonej do białości intuicji. Coś wydarzyło się w jej wzroku – jakby wypowiedziała spontanicznie zdanie, któremu towarzyszył pewien ton, smak, kolory, faktura, intonacja i kierunek – i to właśnie uchyliło przede mną drzwi do innego świata. Mogłem bez problemu zrezygnować z tego ciała, z tej obecności, z pożądania do tej kobiety i chęci pocałowania jej warg, wystarczyłoby wstać i udać się do wyjścia, lecz nie tylko nie chciałem wyrzec się tego innego świata, który błysnął w jej oczach, ale w dodatku obawiałem się, że będę później żałował tej decyzji i powtarzał sobie przez całe lata, że to spotkanie zmieniłoby moje życie (żałowanie całymi latami jest w moim stylu).

To, jak otaczający mnie gracze rzucali kule, stanowiło odzwierciedlenie ich nastroju bądź stanu ducha, wyrażało wdzięk, strach, radość, dumę, dobry humor czy nonszalancję (na przykład młoda dziewczyna na sąsiednim torze poruszała się tak niezgrabnie, że jej gesty zdawały się zmanierowane, niemal artystyczne: ta cecha była bardzo ujmująca) i zastanawiałem się, jaką alegorię mogłaby uosabiać moja nieznajoma. Wtedy właśnie zaczęła grać – z zadziwiającą płynnością. Odnosiło się wrażenie, że żadna z kul się nie toczy, obserwowałem, jak suną w ciszy, jakby zastygły w nieruchomej medytacji, i dopiero kiedy uderzały w kręgle z niezrównaną siłą i zdawało się, że nie da się rzucać bardziej prosto ani szybciej, ani siać większego zniszczenia, kiedy kula strącała cel, a nie kiedy przybierała postać tajemniczego domniemania, ujawniała się siła przepełniająca tę kobietę w chwili, gdy czarna kula odrywała się od jej ręki. To było absolutnie niewiarygodne; pieściłem opuszkami palców chłód metalowej balustrady, podziwiając coś, co przywodziło na myśl alegorię jednocześnie orgazmu, uderzenia piorunem, nieokiełznanej pasji i dominacji.

Wróciła do krzesełka, na którym położyła swoje rzeczy. Widziałem ją niemal z przodu, jej twarz poczerwieniała, wbijała w podłogę surowy wzrok, wycierała ręce papierowym ręcznikiem. Czułem, że wysiłek wypłukał z niej złość; była jak wybuch, światło, zemsta i ironia.

Co taka kobieta ubrana jak prawniczka robiła w kręgielni pośród rozbawionych nastolatek?

Odważyłem się spojrzeć na zegarek: była dwudziesta pierwsza trzydzieści. Rzuciłem okiem na smartfon: miałem dwadzieścia sześć nieodebranych połączeń, osiemnaście wiadomości w poczcie głosowej i prawie sześćdziesiąt maili. Zdziwiłem się, że moja żona zostawiła tylko dwie wiadomości, pierwszą wkrótce po moim wyjściu z pracy, a drugą w momencie, gdy mieliśmy razem usiąść do stołu.

Musiałem czekać jeszcze dodatkową godzinę, żeby z nią porozmawiać. Co przez ten czas robiłem? Patrzyłem, jak moja nieznajoma rzuca kule i strąca rzędy kręgli. Podskakiwałem w miejscu, żeby się rozgrzać – miałem wrażenie, że w sali jest zimno. Zrezygnowałem z pomysłu wypicia czegoś w pobliskim barze, bo stamtąd gorzej widziałbym spektakl w jej wykonaniu niż z miejsca, w którym się obecnie znajdowałem. Usiadła koło mnie jakaś dziewczynka i wreszcie zadzwoniłem do Sylvie, żeby wyjaśnić przyczyny swojej nieobecności i ucałować Vivienne i Salomé.

Wcisnąłem klawisz z numerem jeden. Pod jedynką zapisałem numer do domu, a pod szóstką komórkę Sylvie. Zresztą ona właśnie odebrała wreszcie telefon.

– To ja – powiedziałem.

– A, cześć, poczekaj sekundę.

Usłyszałem, że moje córki się kłócą. Sylvie pogodziła je, zwracając się do jednej i drugiej spokojnym, stanowczym głosem.

– Tak, uf, już w porządku! – stwierdziła, biorąc ponownie do ręki słuchawkę. – Co ty robisz? Dlaczego jeszcze nie wróciłeś?

– Zatrzymali mnie przy wieżowcu.

– Dzwoniłam na budowę o osiemnastej trzydzieści. Caroline powiedziała, że poszedłeś po prezent dla Vivienne.

– Nie widziałem się z nią już potem. Nawet nie odsłuchałem dwóch wiadomości, które mi zostawiłaś.

– Chciałam wiedzieć, czy mamy na ciebie czekać z kolacją. Byliśmy głodni i Vivienne się niecierpliwiła.

– Wszystko się udało? Sprawiają wrażenie trochę podekscytowanych... kłócą się?

– Wszystko się udało, były bardzo grzeczne, ależ nas Salomé rozśmieszyła! Niezły z niej numer, gdy się postara, jaka ona potrafi być zabawna!

– Ty w każdym razie wyglądasz na osobę w świetnym humorze.

– Mam rausza.

– Co piłaś?

– Jak zaczęła udawać siostrę, która się maluje przed wyjściem na tańce! Nawet Vivienne pokładała się ze śmiechu... a Frédéric o mało nie pękł!

– Frédéric? To Deneuve’owie też byli? Kurde, czegoś tu nie rozumiem, przyszli na urodziny Vivienne?

– Mówiłam ci o tym wczoraj wieczorem, Davidzie.

– Jak to? Mówiłaś mi wczoraj, że Deneuve’owie przyjdą na kolację, że na urodzinach Vivienne będzie Frédéric? O kurde...

– Mówiłam ci wczoraj, że zaprosiłam Deneuve’ów z córką na kolację. Vivienne chciała, żeby na jej urodzinach była Carla. Zaproponowałam jej rodzicom, żeby przyszli razem, mówiłam ci wczoraj, że wpadłam na taki pomysł i Deneuve’owie się zgodzili. Zresztą co by to zmieniło, gdybyś nawet pamiętał, że Deneuve’owie przychodzą na kolację, w kontekście tego problemu na budowie?

– Pewnie się świetnie bawiliście. Nic nie mówili?

– Na jaki temat?

– Że odwołałem swój udział.

– Nie odwołałeś swojego udziału. Czekaliśmy na ciebie, a ty nie przyszedłeś. To delikatna różnica.

– Zgoda, nie przyszedłem. Nic nie mówili o mojej nieobecności?

– A co niby mieli powiedzieć? Czekaliśmy na ciebie, próbowaliśmy się do ciebie dodzwonić, ale nie odbierałeś.

– A Vivienne?

– Co Vivienne?

– Nic nie mówiła? Nie skomentowała tego, że jej kolacja urodzinowa odbywa się beze mnie, bez prezentu ode mnie? Nic nie powiedziała, nie domagała się mojej obecności?

– Chciałbyś, żeby się domagała, żeby się rozpłakała?

– Ależ skąd! Pytam tylko, czy wszystko się udało, czy miło spędziła wieczór urodzinowy.

– Więc odpowiadam ci, że wszystko się udało, Vivienne dobrze się bawiła na swoich urodzinach, Salomé również i Deneuve’owie też.

– Pokłóciły się? Słyszałem przed chwilą krzyki, słyszałem, że krzyczą, kłóciły się?

– Dzień był długi, a jutro idą do szkoły, Carla zasnęła na kanapie, kazałam Vivienne kłaść się spać.

– Chciałbym powiedzieć jej dobranoc.

– Zaczekaj, jest w kuchni z Christine. Vivienne, tatuś dzwoni, chciałby ci coś powiedzieć. Nie chcesz z nim rozmawiać? Tylko chwileczkę, pocałujesz go, powiesz dobranoc, do jutra... Nie? Nie chcesz? Jesteś pewna? – Po chwili: – Nie chce, jest wykończona, położę ją spać. Vivienne, przecież to twój tatuś, posyłasz mu całusa? Posyłasz mu całuska na wielkim latającym dywanie? Mówisz mu, że go kochasz? Kiwa głową, tak, kiwa głową, kocha cię i przesyła ci całusy na latającym dywanie. Stoi koło mnie i przesyła ci wielkie mokre całusy.

– Powiedz, że ją całuję i że ją kocham.

– Całuje cię. Tata cię całuje. Mówi, żebym ci powiedziała, że cię kocha i cię całuje.

– Bardzo. Powiedz jej, że kocham ją bardzo... bardzo, a nawet jeszcze więcej...

– Davidzie, co ci jest?

– Tak naprawdę macie to gdzieś, wszystko wam jedno.

– O co ci chodzi, co nam wszystko jedno?

– Czy jestem, czy mnie nie ma.

– Ależ Davidzie, co ty opowiadasz, co za cyrk tu odstawiasz?

– Ledwie dostrzegacie moją nieobecność. Powtarzałem sobie, że to prawdziwa tragedia, że nie ma mnie na urodzinach Vivienne! A co się okazuje? Niemal tego nie zauważono. Wystarczy upewnić się przez telefon, że Davida rzeczywiście nie będzie, i można zająć się czymś innym, czyli usiąść do stołu.

– O której wrócisz? Długo czasu ci jeszcze zejdzie przy tym wieżowcu?

– Nie wiem, o której wrócę.

– Chciałbyś, żebyśmy płakały za tobą, przestały żyć? Ciągle cię nie ma, musimy się jakoś zorganizować, żeby znosić twoją nieobecność! Dlaczego nie wrócisz, żeby położyć spać dziewczynki?

– Nie mogę. Nie mogę nic obiecać. Nie wiem, o której będę w stanie wrócić.

– Więc tym gorzej dla ciebie. Będę musiała kończyć, Vivienne na mnie czeka, rozłączymy się?

– Jak chcesz... Kończmy.

– Rozłączam się. Całuję cię. Pójdę położyć Vivienne.

– Całuję cię. Pozdrów ode mnie Deneuve’ów.

Rozłączyłem się. Schowałem smartfon do kieszeni marynarki.

Widziałem, jak moja nieznajoma, pochylona do przodu, odzyskuje oddech. Zebrała swoje rzeczy i ruszyła w stronę wyjścia.

Staliśmy w kolejce po odbiór butów. Za mną ustawiły się trzy Amerykanki, które hałaśliwie rozmawiały, nawoływały na wysokich tonach mężczyzn czekających w kolejce kilka metrów przed nimi. Moja nieznajoma odwróciła się wyraźnie poirytowana i nasze spojrzenia się spotkały. Na chwilę znieruchomiała zdumiona, ujrzawszy, że za nią stoję, a potem na jej wargach pojawił się uśmiech mający pokryć obopólne zmieszanie. Uśmiech wskazywał na to, że przypominała sobie, iż widziała mnie w galerii handlowej.

Nie przyjęła na powrót pozycji, jaką zajmowała wcześniej, zanim odwróciła się w stronę krzyków. Ustawiła się do mnie lekko półprofilem, jakby mój wzrok na jej twarzy, a zwłaszcza świadomość tego wzroku (bo odpowiedź na moje spojrzenie mogłaby być poczytana za śmiałość, z której być może pewnego dnia przyszłoby się jej tłumaczyć) pozwalała jej przedłużyć poczucie, że łączy nas jakiś choćby bardzo wątły związek. Wydawało mi się, że to, iż ona mi się tak pokazuje, a ja na nią patrzę, sprawia jej przyjemność, wykazała na tyle taktu, by nie dać mi odczuć, iż naruszam podstawowe zasady dobrego wychowania (wystarczyłoby tylko jedno jej spojrzenie, aby mi to zasygnalizować), kiedy zacząłem się w nią wpatrywać.

Posuwaliśmy się w stronę lady. Serce biło mi w piersi jak oszalałe, a nogi miałem jak z waty.

Siwowłosa starsza pani przed nami chciała porozmawiać z trzema Amerykankami, nie wrzeszcząc do nich, wobec czego zaproponowała mojej nieznajomej, by zamieniły się miejscami, na co ta odmówiła grzecznie, aczkolwiek tym bardziej stanowczo, że propozycja padła cztery razy. Z radością odgadywałem powód, dla którego okazała się równie nieprzejednana: nie chciała w najmniejszym choćby stopniu zaburzyć harmonijnego porządku, w jakim ułożyły się razem nasze ciała i twarze. Uznałem tę odmowę za zadziwiająco szczerą i bezpośrednią, poniekąd za wyznanie, a w każdym razie za niemal całkowite zaniechanie środków ostrożności, aby ukryć przede mną swoje zainteresowanie, co przyprawiło mnie o zawrót głowy. Siwowłosa staruszka nie skłoni nas do rezygnacji z odczuć, którymi bliskość naszych ciał pozwala nam się dzielić – to właśnie do mnie mówiła. I dalej przesuwaliśmy się do przodu w kolejce, nie zaburzając architektury naszego sąsiedztwa. Jedynie ledwie dostrzegalny uśmiech świadczył o porozumieniu dwóch ciał w zsynchronizowanym ruchu.

Odebraliśmy obuwie. Postanowiłem oddalić się nieco, aby się przekonała, jakiego rodzaju uczuć dozna, gdy zniknę, nie próbując nawiązać z nią kontaktu. Myślałem sobie, że gdy w końcu do niej podejdę, ukłucie strachu – namiastka bólu, jaki ściska nam serce wobec tego co nieodwracalne – może zachęci ją do złamania zasad i pozwolenia nieznajomemu, by się do niej odezwał. Przyznaję, że przez tę krótką chwilę kierowała mną zimna strategia.

Szedłem za nią przez galerię handlową, ale tylko trzydzieści metrów; gdybym odezwał się do niej za późno, mogłaby podejrzewać, że nasze ponowne spotkanie nie wynika ze zbiegu okoliczności, tylko z tego, że ją śledziłem, i to – co mogłoby zaniepokoić ją jeszcze bardziej – przez trzy godziny. Podążałem za nią, stopniowo skracając dystans. Odnosiłem wrażenie, że odgłos moich podeszew dociera bezpośrednio do jej myśli, obawiałem się, że się ich wystraszy; a może ucieszyłaby się, odgadując, że jestem za nią. Przyspieszyłem kroku, chcąc ją wyprzedzić, ale jedynie na tyle, aby móc zwrócić się do niej z ukosa, nie zmuszając jej zbytnio do odwracania głowy, a przede wszystkim nie atakując frontalnie; obawa przed popełnieniem błędu dyktowała te subtelne uwagi resztce rozsądku, którą pozostawiło mi oszołomienie. I w momencie, gdy wystarczyłoby jej lekko nachylić głowę, by wysłuchać mojego pierwszego zdania, zobaczyłem, że zwraca twarz w moją stronę.

Gdybym w tym właśnie momencie, onieśmielony perspektywą udziału w moim życiu kobiety z taką klasą, zrezygnował z zaczepienia jej; gdybym powiedział: „Przepraszam, bardzo mi przykro, pomyliłem panią z kimś”, a potem poszedł sobie i wrócił do domu; gdybym wiedział, że odezwanie się do niej skieruje moje życie na niekoniecznie pożądane dla mnie tory, Victoria nie zginęłaby w niespełna rok po naszym poznaniu. Nadal by żyła. A ja nie mieszkałbym na odludziu, w przydrożnym hotelu w La Creuse, z dala od Sylvie i dzieci, rozpamiętując swoją winę. Nie zniszczyłaby mnie rola odegrana w tym dramacie ani będące jej wynikiem zatrzymanie na czterdzieści osiem godzin. Twarz, spojrzenia i litość Christophe’a Kellera nie paliłyby mojego sumienia niczym żrąca obsesja. Jednakże twarz Victorii zwróciła się ku mojej twarzy i zatonąłem w jej zdziwionym spojrzeniu.

– Przepraszam. Proszę pani. Z pewnością mnie pani odtrąci. Ale chciałem to pani powiedzieć. I będzie pani miała rację. Chciałbym zaznaczyć, że nie mam w zwyczaju zaczepiać nieznajomych w centrach handlowych.

Odzywka bez ładu i składu. Czy zwolniła i niemal się zatrzymała, by lepiej śledzić bieg moich myśli? Byłem zaskoczony, iż tak koślawymi zdaniami tak szybko skłoniłem ją, by przystanęła.

– No więc przedtem, gdy natknąłem się na panią w galerii handlowej, pamięta pani?

Wyczytałem w jej oczach uśmiech. Prostactwem byłoby oczekiwać od niej wyraźniejszej odpowiedzi. Poczułem, że zaraz znów ruszy do przodu. Byliśmy oboje zdenerwowani.

– Więc przez te trzy godziny, które minęły od tamtego czasu, kilkakrotnie o pani myślałem. Szczerze mówiąc, nie przestawałem o pani myśleć. Doszedłem do wniosku, że powinienem był panią zaczepić. Miałem sobie za złe, że nie starczyło mi odwagi, by to zrobić. Dlatego gdy znowu panią spotkałem, pomyślałem sobie, że tym razem zachowam się tak, by potem nie żałować. Kto wie, do czego może doprowadzić żal. Jak zmienia się z czasem.

Uśmiechnęła się do mnie z pobłażaniem. Zauważyłem małe piegi wokół oczu. Chwilami w jej wzroku nieświadomie błyskało pragnienie i niedowierzanie, jakie dostrzegłem, gdy otarliśmy się o siebie, ale czułem, że stara się panować nad mimiką, która mogłaby zdradzić jej myśli; pragnienie zachowania dystansu wyrażało się w neutralności uważnego słuchacza, wydawało mi się, że nieznajoma chce się skoncentrować, zebrać dane, sprawdzić trafność swojego pierwszego wrażenia, zachować godność własną i szacunek innych; albo potraktować ten pierwszy kontakt z taką samą nieco chłodną powagą, z jaką sam do niego podchodziłem. Bo nie byłem pewien, czy strach nie odziera moich spojrzeń z wszelkich uczuć.

– W gruncie rzeczy z jakiego powodu mielibyśmy odmawiać sobie i kobiecie, którą uważamy za piękną, myślę tu o nieznajomej kobiecie, przyjemności poinformowania jej o tym? Widzę, że się pani uśmiecha. Uważa pani, że jestem śmieszny.

– Ależ skąd. Słucham pana z wielką uwagą.

– Podobnie jak mijany obraz, który uderza nas swoim pięknem. Wystarczy sekunda, by czyjaś twarz pozostawiła tak trwałe wspomnienie, jak... nie wiem, pięciogodzinna opera... Rozumie pani, co mam na myśli?

– Wydaje mi się, że pana komplementy są mocno przesadzone. Albo jest pan mistrzem w sztuce zaczepiania kobiet. I muszę przyznać, że to niezwykle skuteczna technika, czego dowodzi fakt, że słucham pana, nie ruszając się z miejsca, i jestem gotowa słuchać dalej.

– Nie mam żadnej techniki. Jest pani pierwszą kobietą od lat, którą zaczepiam.

Patrzy na mnie uważnie. Próbuje zinterpretować mój wyraz twarzy.

– Chce pani usłyszeć prawdę? Po raz drugi nie spotkaliśmy się w kolejce, tylko wtedy, gdy wchodziła pani do kręgielni. Nie wiedziałem, jak się do pani odezwać w takim miejscu, gdzie pewnie roi się od zawodowych podrywaczy. Jestem winny, przyznaję się, winny, bo dość długo na panią patrzyłem.

Posyłam jej porozumiewawczy uśmiech. Przygląda mi się podejrzliwie. Mówię dalej, nie pozwalając jej przemyśleć moich słów.

– Dość długo patrzyłem, jak rzuca pani kule.

– Nie ma pan nic innego do roboty, jak chodzić za nieznajomymi do kręgielni? – pyta ostro. – Nie znoszę świadomości, że ktoś mnie obserwuje.

– Byłem zachwycony. Była pani olśniewająca.

– Zdecydowanie łatwo popada pan w emfazę.

– Muszę znaleźć w sobie siłę, żeby do pani mówić. Emfaza jest formą energii. Nie wyobraża pani sobie, jakiej odwagi wymagało ode mnie zaczepienie pani.

– Nie odpowiedział pan na moje pytanie.

– Które?

– Co robi pan normalnie przez całe dnie.

– Proszę zgadnąć.

– Nie wiem. Wygląda mi pan na intelektualistę. To znaczy niezależnie od tego, że ma pan skłonność do przesady i dużo wolnego czasu. Użył pan słowa „roić się”. Jest pan kimś w rodzaju dziennikarza. Albo profesorem filozofii. Albo psychoanalitykiem. A może pisze pan sztuki teatralne. Jest pan scenarzystą filmowym.

– Nie, skąd. Choć nie do końca się pani myli. W tym sposobie postrzegania mnie jest odrobina prawdy. Ale wykonywany przeze mnie zawód nie ma w sobie nic, a raczej już nic z zawodu artystycznego. To praca w dużym stopniu umysłowa, liczy się w niej czynnik ludzki i materia, natomiast nie ma w sobie już nic ze sztuki.

– Żałuje pan tego?

– Czego? Że mój zawód przestał być sztuką? Czasami żałuję. Ale nie mam czasu na takie dywagacje.

– Nie powiedział mi pan, o jaki zawód chodzi.

– Jestem architektem.

– Jest pan pierwszym architektem, którego w życiu poznałam.

– Teraz jestem kierownikiem budowy. Planuję i koordynuję prace wszystkich podwykonawców. Jestem dyrygentem. Może moglibyśmy pójść gdzieś razem czegoś się napić?

– Przykro mi, jestem umówiona. Innym razem.

– Jest pani pewna? Tylko na chwilę. Zajmie nam to dwadzieścia minut.

– Spotkamy się kiedy indziej. Jutro wyjeżdżam, ale za niecały miesiąc znowu przyjadę. Pracuje pan w Paryżu?

– A pani nie?

– Ja pracuję w Londynie. Ale bardzo dużo podróżuję.

– Widzi pani, ile czasu tracimy, rozmawiając na stojąco, w przejściu, nie sądzi pani, że moglibyśmy udać się w jakieś przyjemniejsze miejsce? Zaparkowałem niedaleko.

Czułem, że się waha; pożerała mnie wzrokiem. Gdybym tylko nalegał, dałaby mi się porwać; gdyby tylko nasze spojrzenia spotkały się na kilka dodatkowych sekund, uczucia pokonałyby rozum. Zgodziłaby się, powiedziałaby: zgoda. Twarz jej drżała; widziałem, że jest skłonna w taki czy inny sposób wykręcić się od umówionego spotkania. Jednakże późna pora, urodziny Vivienne, czekający być może na mój powrót Deneuve’owie, wszystko to przekonało mnie, by odłożyć na kiedy indziej chwilę, którą nieznajoma gotowa była mi poświęcić: „Rozumiem, niech się pani nie przejmuje, spotkamy się innym razem” – powiedziałem w końcu. Podała mi swoją wizytówkę, którą zręcznie wyjęła z zewnętrznej kieszonki torebki, a ja uważnie przeczytałem kilka widniejących na niej słów: „Victoria de Winter, Executive Vice President” z nazwą firmy, nad którą widniało brzydkie logo.

– Z uwagi na obowiązki służbowe często przyjeżdżam do Paryża.

– Co to za firma?

– Na początku była perłą brytyjskiego przemysłu. Obecnie to międzynarodowa korporacja, głównie amerykańska, działająca w niemal dwudziestu krajach.

– Co znaczy „executive vice president”?

– Dyrektor do spraw zasobów ludzkich na świat. Muszę już iść. Jak się pan nazywa?

– Nie mam przy sobie wizytówek. David Kolski.

– Niech pan do mnie zadzwoni. Albo wyśle mi maila. Wyjeżdżam jutro rano. Ale powtarzam, niedługo znów przyjadę.

– Wybieram się do Londynu za jakieś dwa tygodnie. Mówię to pani tylko tak na wszelki wypadek.

– Za dwa tygodnie. To znaczy dwudziestego września. Prawdopodobnie będę wtedy na miejscu. Niech mi pan prześle mailem daty, żebym mogła to panu potwierdzić. W każdym razie spotkamy się w Paryżu albo w Londynie.

Uśmiecha się do mnie. Patrzy mi głęboko w oczy. Przedłużająca się chwila milczenia. I wypowiada to niesłychane zdanie: „I zobaczymy, czy ta iskra nadal będzie się tlić”.