Kierowałem się zasadą, by nigdy nie spotykać się po raz drugi z kobietą, z którą pozwoliłem sobie na seks – albo po prostu na bliskość fizyczną. Działałem w całkowitej anonimowości, byłem jak włamywacz, zachowywałem się z kocią powściągliwością, podejmując najdalej idące środki ostrożności: rozbierałem kobietę z pełnym zachwytu i pragnienia zapałem złodzieja, który zapuszcza się z latarką w ręce w ciemności nieznanego domu w nadziei, że trafi tam na dzieło mistrza, klejnoty, sejf, po czym bezszelestnie się ulatniałem, starając się nie zostawić żadnych śladów włamania – i każde z tych spotkań wpisywało się w moje wspomnienia jako jedyna w swoim rodzaju chwila, która mogła nigdy się nie zdarzyć. Sądziłem, że pozamałżeńskie doświadczenie erotyczne nie może pociągnąć za sobą żadnych konsekwencji, jeżeli pozostanie czymś ściśle punktowym i ograniczy się w ten sposób jedynie do wspomnienia wyrytego w pamięci tych, którzy je przeżyli, podczas gdy recydywa tworzy prostą przecinającą te dwa punkty, ukierunkowuje i nadaje znaczenie czemuś, co było zaledwie jednostką poetycką w zawieszeniu, wtedy zaś pojawia się początek narracji, a więc wymiar moralny, pojęcie zdrady lub niewierności. Nigdy nie odstąpiłem od tej zasady ostrożności i uczciwości moralnej (tak, uczciwości moralnej, prawości, kładę nacisk na tę kwestię), odkąd zamieszkałem z Sylvie; przeżywałem tego rodzaju doświadczenia wyłącznie z nieznajomymi zaczepionymi na ulicy, nigdy nie pozwoliłem sobie na uwodzenie kobiet ze swojego środowiska zawodowego, kręgu towarzyskiego czy miasta, w którym mieszkam, aby definitywnie zapobiec wszelkiemu ryzyku komplikacji i wplątania się w niebezpieczną sytuację.

Cechą łączącą kobiety, które w ostatnich latach dały się skusić i przystały na te randki, było to, że nie należały do wybitnie pięknych, a raczej większość mężczyzn uważała je za przeciętne. Szybkość, z jaką podejmowały decyzję, zależała w dużej mierze od siły ich pożądania i łatwiej było mi wywołać u nich nieprzemyślany impuls, jeżeli wpadły w zachwyt, uznawszy, że zainteresował się nimi z wrodzoną mu delikatnością mężczyzna inny od pozostałych. Atencja, skrupuły, uprzejmość, które cechowały moje potoczyste zdania, oddziaływały na ich wyobraźnię niczym zaklęcia; nie były przyzwyczajone, by traktowano je jak księżniczki, w przeciwieństwie do urodziwych kobiet nawykłych do zabiegających o ich względy mężczyzn, odkąd stały się nastolatkami. (Poza tym zawsze od ładnych kobiet wolałem przeciętne, u których podniecał mnie jakiś szczegół lub coś, co emanowało z ich obecności. Jakiś skarb, kamień szlachetny pośród ich banalności zaczynał lśnić jakby tylko dla mnie, na przykład ładne stopy, miodowa skóra lub wyraz oczu, i stawał się niezrównanym doświadczeniem erotycznym. Nie wiem, jak to wyrazić, lecz ich banalność potęgowała pożądanie, które potrafił wywołać jeden z elementów ich osoby.) Często ich skromne pochodzenie społeczne ułatwiało sprawę; nigdy nie chodziło o przedstawicielki klasy średniej czy kobiety na wysokich stanowiskach, ale o studentki, sekretarki, asystentki handlowe, sprzedawczynie z perfumerii czy z galerii handlowych. Victoria była pierwszą kobietą o takiej pozycji społecznej, którą zaczepiałem, onieśmielała mnie, żyła w wyższych sferach biznesu, a jej siła nabywcza znacznie przerastała moją.

Muszę przyznać, że większość tych przygód okazywała się rozczarowująca właśnie z powodu, który czynił je możliwymi z moralnego punktu widzenia: brakowało czasu, by miały szansę się rozwinąć i stać interesującymi, a zwłaszcza bym zdołał wyzbyć się nieśmiałości. W większości przypadków w momencie, gdy wchodziłem w te kobiety, nie miałem już erekcji albo zdecydowanie słabła po kilku minutach obiecującego stosunku. Z jakiej przyczyny? Czasami ogarniał mnie nieoczekiwany wstręt do ciał, które pod wpływem nieodpartego pożądania dosłownie zgarniałem z ulicy. Albo zgubne myśli rodzące się w najdawniejszych pokładach pamięci szybko podważały moją pewność i mąciły spokój, który zaczynał mnie ogarniać pod wpływem odczuwanej przyjemności. Obawiałem się, że nie będę w stanie dać tym dziewczynom rozkoszy, na którą chyba liczyły zwiedzione moimi popisami oratorskimi w celu ich uwiedzenia, zaczynałem bowiem nagle podejrzewać, że moją postawę w łóżku uznają za beznadziejną. Albo z kolei sytuacja, w której wykonywałem pospieszne ruchy frykcyjne, wydawała mi się naraz absurdalna, zabójcza, przerażająco smutna; myślałem sobie, że musiałem się znaleźć w prawdziwie niepokojącym stanie nędzy afektywnej, skoro jestem zmuszony żebrać w ten sposób, na chybcika, o okruchy miłości i pocieszenia u tak banalnej istoty, która wylądowała naga na materacu w dwugwiazdkowym hotelu. Mój umysł zalewała nie do końca uświadomiona rozpacz, która w rzeczywistości zawiodła mnie do tego pokoju, a jednocześnie usiłowałem się kochać z nieznanym ciałem, które objawiało mi się nagle w całej swej samotności, niesłychanej kruchości i bezbronności, ludzkie jak metafizyczna cząstka. Czy położenie się na niespecjalnie atrakcyjnej studentce zaczepionej na ulicy przed dwoma godzinami nie jest najżałośniejszą rzeczą, jaką może sobie wyobrazić żonaty mężczyzna, ojciec dwojga dzieci, kierownik budowy szpitala czy gimnazjum? Czułem, że żadna rozkosz nie może narodzić się w podbrzuszu kobiety w wyniku tak nagłego, samowolnego, mechanicznego spółkowania dwóch ciał, które nic o sobie nie wiedzą. Wyobrażałem sobie niesmak, który wreszcie zacznie wyzierać spod jej wstydu, odgadywałem ogarniające ją wyrzuty sumienia, nienawidziłem własnej zręczności, która pozwoliła mi zaciągnąć ją do tak podłego hotelu wbrew jej interesom, wbrew jej wewnętrznej urodzie, aby jakiś straceniec, posługując się nią, dał ujście swoim popędom. Wyjmowałem z wnętrza młodej kobiety sflaczały lepki kawałek ciała, uśmiechałem się, składałem na jej wargach króciutki pocałunek w formie przeprosin, rzucałem się na prześcieradło i przywierałem do niej. Pieściłem ją, doprowadzałem do rozkoszy językiem (z każdą porażką nabierałem coraz większej wprawy w tej dziedzinie), ona starała się ożywić mój członek wargami, ale w końcu się ubierała i wychodziła z pokoju bez słowa (odstraszał ją mój lodowaty dystans, którego celem było jak najszybsze pozbycie się jej, leżałem z zamkniętymi oczami, słyszałem, jak się ubiera, i podnosiłem powieki dopiero na dźwięk zamykanych drzwi), zostawiając mnie w łóżku przytłoczonego wyrzutami sumienia. Te chwile pozostawiały po sobie poczucie pomyłki i niesmaku, ale także odkupienia, jakby udało mi się uwolnić od trywialności, która od kilku dni władała moimi myślami. Teraz spieszyłem ku Sylvie, pokonując w odwrotnym kierunku proces ucieczki, zmieniały się perspektywy, biegłem do rodziny z pośpiechem nieśmiałego kochanka. Moja żona znowu była uosobieniem pożądania, spełnienia i harmonii, zastępując złudne tajemnice szerokiego świata i spotykane w nim przelotnie młode kobiety, oświetlone jak wystawy bożonarodzeniowe jedynie przez to, że pozostawały dalekie i nieosiągalne. Większość tych doświadczeń uświadamiała mi, że w ostatecznym rozrachunku nie życie małżeńskie stanowi rozczarowującą rzeczywistość (jak miałem słabość przypuszczać w regularnych odstępach czasu, wyobrażając sobie, iż tak ograniczona egzystencja pozbawia mnie fantastycznych rozkoszy, niesłychanych przeżyć, naprawdę niepowtarzalnych odczuć), lecz te cudowne przez krótki moment dziewczyny, które zaczepiałem na ulicy.

Przesadzam: zdarzało się, że łączyły mnie z nimi momenty wzruszającej słodyczy. Moja pamięć usiana jest tymi zawieszonymi chwilami (w większości przypadków imiona młodych kobiet zatarły się w mojej pamięci, ale zachowałem w niej dość wyraźne wyobrażenie ich wyglądu, może wiązać się z nim jakiś zapach, gest, postawa, zarys piersi, dotyk skóry) niczym gwiazdami, których światło jest tak sugestywne, że gdy przywołuję je we wspomnieniach, każda kojarzy mi się z konkretnym okresem mojego życia, kontekstem, porą roku lub nastrojem. Była ruda, właśnie skończyliśmy się kochać, nie wiedziałem, czy miała orgazm, nagle mi opadł w samym środku stosunku, byłem na siebie wściekły. „Nie martw się, nie szkodzi, było bardzo fajnie” – powtarzała ze zbijającym z tropu, pełnym dobroci pobłażaniem. Rozmawialiśmy przytuleni do siebie, dotykając swoich palców. Listopad; godzina osiemnasta; podobały mi się jej paznokcie; słyszeliśmy padające na szyby krople deszczu, była ciemna głęboka noc pełna mokrych świateł, mgły i wilgotnej łagodności, wiatru i suchych liści deptanych na chodnikach. Chciałem, żeby ta chwila nigdy się nie skończyła, żeby niczym enklawa chroniła moje szalone słabości przez długie lata, żebym nie musiał się ruszać, wychodzić z tego łóżka. Miała na imię Aurélie. Ulicą przejechał autobus; ponad zakorkowanymi jezdniami rozbrzmiewały dźwięki klaksonów jak krzyki ptaków w puszczy. Gdy przed dwoma godzinami weszliśmy do pokoju, nie zapaliliśmy światła i teraz jedynie blask lamp ulicznych pozwalał naszym ciałom wyłonić się z ciemności. Zasnęliśmy; obudziła mnie pocałunkami.

– Jest po dziewiątej, zasnęliśmy, nie musisz wracać do domu?

Poprosiłem, żeby opowiedziała mi o swoim życiu, delikatnie pieściłem jej piersi; nie myśleliśmy już o tym, żeby się kochać, zrozumieliśmy, że nie po to jesteśmy w tym pokoju.

– Dochodzi północ, muszę iść – powiedziała w końcu z westchnieniem.

– Dobrze, idź, zmykaj. – Wyskoczyła z łóżka, patrzyłem z czułością, jak się ubiera. – Wiesz, Aurélie, uwielbiam twoje ciało.

Na chwilę przerwała ubieranie i spojrzała na mnie z pełnym zakłopotania i wdzięczności uśmiechem.

– Po raz pierwszy mężczyzna patrzy na mnie w ten sposób, to dziwne wrażenie.

– Uwielbiam twoje ciało, uważam, że jesteś piękna, mógłbym patrzeć na ciebie bez przerwy miesiącami i latami.

– Zwariowałeś, trafiłam na wariata.

– Nie mylisz się.

– A poza tym jestem za gruba, patrz na ten tyłek, na te uda, jestem paskudna.

– Ależ skąd, wcale nie jesteś paskudna.

Skończyła wiązać sznurówki, potem w kurtce, w czerwonym szaliku owiniętym na szyi pochyliła się nad moją twarzą, abyśmy mogli wymienić długi pocałunek.

– Proszę, to mój numer telefonu – powiedziała mi na ucho. – Chciałabym, żebyśmy się znów spotkali, zadzwoń, jeśli chcesz.

Po czym wyszła.

Mimo że nie podjąłem w tym względzie żadnej decyzji i nie umiałem też sobie do końca tego wytłumaczyć, minęło pięć lat, odkąd po raz ostatni przekonałem jakąś nieznajomą, żeby poszła ze mną do hotelu. Moje pożądanie osłabło, nie miałem już czasu włóczyć się po ulicach, sądzę, że z wiekiem zaczęło mi brakować śmiałości, odwagi i determinacji, jakich wymagało przygotowanie tego rodzaju skoków. Zawsze mówi się o pożarze zmysłów po czterdziestce, ale pragnienie uwodzenia znikło u mnie przed pięcioma laty, w wieku trzydziestu siedmiu lat, i już się nie pojawiło. A Victoria? Oprócz tego, że mi się podobała, co mnie skłoniło w tym przypadku do zaczepienia jej i czego oczekiwałem po tym spotkaniu? Miałem ją zabrać do czterogwiazdkowego hotelu na jedyną randkę o charakterze seksualnym? Czy pomijając fakt, że byłem żonaty i kochałem żonę (po prostu nie mogłem sobie wyobrazić życia bez niej), przyszło mi do głowy, że mogę się zakochać? Nie chciałem mieć kochanki ani komplikować sobie życia, dając się ponieść namiętności.

Gdyby przez ostatnie godziny ktoś mnie śledził i dokładnie obserwował, i zobaczył, jak podchodzę do Victorii, i patrzył, jak ze sobą rozmawiamy pośród tłumu; gdyby ten ktoś, kto widział, jak Victoria daje mi wizytówkę, a ja oglądam ją z zachwytem, poszedł za mną do samochodu, pytając, czy może koło mnie usiąść; gdyby ten ktoś siedzący koło mnie, gdy wracałem do domu w euforii, w jaką wprawiło mnie to cudowne spotkanie, rozmarzony, ze sztywnym członkiem, bębniąc w kierownicę pięściami; gdyby ten ktoś, siedząc koło mnie i patrząc na drogę przez przednią szybę, poprosił, bym mu wyjaśnił, dlaczego śledziłem i zaczepiłem tę kobietę, miałbym wielkie kłopoty z udzieleniem mu racjonalnej odpowiedzi: „To spotkanie zdaje się dawać panu wiele szczęścia, czy byłby pan w stanie powiedzieć mi, co się na nie składa?”. Zastanawiałbym się przed długie minuty, patrząc przez przednią szybę na autostradę A11, którą jechałem. „Pyta pan, co się składa na to szczęście? – zwróciłbym się do siedzącego obok. – No właśnie, co byśmy w nim znaleźli, gdybyśmy mogli je otworzyć jak sejf albo wpuścić do środka miniaturową kamerę jak do brzucha chorego”, jechałem dość szybko lewym pasem z włączonym migaczem, „Ale przede wszystkim chciałbym wiedzieć, co to szczęście ma na celu, na co patrzy, w którą stronę, chciałbym się dowiedzieć, czy pan wie, dokąd to szczęście może pana doprowadzić”, ruch odbywał się płynnie, o dwudziestej drugiej z reguły nie ma na tej trasie wielu samochodów i pomyślałem sobie, że przy odrobinie szczęścia zastanę jeszcze po powrocie Deneuve’ów. Długo bym się zastanawiał, zanim odpowiedziałbym, że wiem, jakiego rodzaju szczęście mnie ogarnia, lecz trudno byłoby mi je opisać, „Dlaczego to szczęście miałoby mnie dokądś zaprowadzić? Czy szczęście nie może być po prostu stanem, atmosferą, która przepełnia myśli, ciało, żyły, nadaje rzeczywistości szczególny rys, jakby nagle świat nas oklaskiwał, zapraszał na wielki bal wydany na naszą cześć przez niebo, drzewa, światło, noc, chociaż dziś wieczorem trochę siąpi i horyzont przesłaniają ciężkie chmury?” Obróciłbym głowę w stronę siedzącego koło mnie i powiedziałbym, że wolę nie zadawać sobie żadnych pytań i nie psuć szczęścia, które dała mi wsunięta do kieszeni marynarki mała wizytówka z numerem telefonu, londyńskim adresem, nazwiskiem otoczonym tak tajemniczą aurą. Spytałbym siedzącego obok, z jakiego powodu jego zdaniem należałoby się zastanowić nad celowością mojego zachowania. „Zdaje pan sobie sprawę z ryzyka, jakie wiąże się z takim zachowaniem, prawda? – odpowiedziałby mi. – Co pan chce przez to powiedzieć, o jakim ryzyku pan mówi? – O takim, że człowiek wplącze się w niebezpieczną sytuację, obudzi się nagle w klatce z lwami, czego tak naprawdę nie chciał i nie przewidział, a naraził się na to, gdyż dał dowód wielkiej hipokryzji albo, jeśli pan woli, właśnie dlatego, że nie chciał się zastanowić, dokąd zmierza, gdy było to jeszcze możliwe”. Właśnie wyprzedziłem ciężarówkę, zaczęło padać, włączyłem wycieraczki. „Nie będzie panu przeszkadzać, jeśli puszczę jakąś muzykę? – Ależ skąd, bardzo proszę”, włączyłem odtwarzacz CD, wybierając od razu klawisz numer 3, zabrzmiały dźwięki fortepianu. „Co to jest? – spytałby mnie ten ktoś siedzący obok. – Ostatnie utwory fortepianowe Ferenca Liszta, bez przerwy ich słucham, uważam, że są poruszające”.

Słuchałem muzyki w milczeniu przez kilka minut. Pomyślałem sobie, że jedynym sposobem na wyjaśnienie mojego postępowania byłoby opisanie uczucia, jakie towarzyszyło mi od końca sierpnia – tylko ono pozwalało zrozumieć, dlaczego postanowiłem nie dopuścić, by Victoria się ulotniła. Tego, co się zdarzyło, nie można analizować jedynie pod kątem celowości. Nie podlegało oczywiście dyskusji, że w którymś momencie będę musiał zastanowić się nad swoimi intencjami, a później nad czynami. „Z tego punktu widzenia mogę jedynie przyznać panu rację”, ale na razie wolałem się delektować oczarowaniem, którego źródłem było niedawne magiczne, cudowne spotkanie. W mocno przygnębiającej rzeczywistości (w galerii handlowej po wyjściu ze sklepu z zabawkami, gdy po wyczerpującym dniu przemierzałem podziemny parking) zdarzyło się coś, co wprawiło w drżenie najgłębsze struny mojej wyobraźni. Już od pewnego czasu miałem wrażenie, że wędruję wzdłuż posępnego, wysokiego, niekończącego się muru, który zasłania mi światło, i czułem się trochę tak, jakby dzięki pojawieniu się Victorii powstał w nim mały wyłom i przez tę szparę dało się dojrzeć blisko, w zasięgu ręki, po drugiej stronie muru przestrzeń, w której, jak sądziłem, mogę zniknąć. Doskonale znałem ogarniające mnie właśnie pragnienie, wiedziałem, że jego przedmiotem jest ten nieuchwytny inny świat, który, odkąd pamiętam, jawił mi się w marzeniach, „Tak się składa, że od kilku dni żyłem nadzieją, że otworzy się przede mną rzeczywistość i zdążę przejść na drugą stronę, zanim się za mną zamknie”. Dosłownie owładnęła mną intuicja, że coś się może wydarzyć – i ta nadzieja wystarczała, żebym czuł się szczęśliwy, przepełniała mój umysł jak piosenka, która nagle opanowała moje myśli, obsesyjna piosenka sprawiająca mi wielką przyjemność.

W samochodzie rozległby się gromki śmiech, obróciłbym głowę w stronę siedzącego obok mnie. „Ależ o czym pan mówi? – spytałby, próbując opanować wesołość. – Nic z tego nie rozumiem, to naprawdę komiczne, ludzie w pana wieku nie wierzą już w bajki! Jakiego typu miejsce ma pan na myśli, mówiąc o nieuchwytnym innym świecie?” Odpowiedziałbym, że to wszystko jest bardzo mgliste („Nawet dla mnie”) i że ten inny świat nie ma nazwy. „Wiem tylko, że zawsze pobłyskiwał w moich marzeniach jak obietnica spełnienia i pocieszenia. Czasami myślę, że moim jedynym pragnieniem jest opuszczenie rzeczywistości, choć nie wiem, co to dokładnie oznacza”. Ten inny świat zawsze istniał wyłącznie dzięki przeczuciu, że któregoś dnia znajdę miejsce, gdzie będę mógł się schronić, a jego personifikacją w moich snach była spotkana przypadkowo kobieta. Chodziło o pojawiające się nieregularnie przeczucie o różnej intensywności, w zależności od nastroju i pory roku, ale od wczesnej młodości byłem przywiązany – bez wątpienia zbyt mocno – do poetyckiej aury, która je otaczała. Z pewnością błogość, jaką ten stan oczekiwania wlewał w moje życie wewnętrzne, kazała mi nieraz sądzić, że był on sam w sobie tym enigmatycznym miejscem, które wskazywał – może nadzieja ucieczki miała jedynie uczynić moje życie znośnym, pozwolić mi przetrwać towarzyszące mu zmęczenie, napięcia, smutek i wszystkie rozczarowania. Zresztą w tych rzadkich chwilach, gdy przestawałem w to wierzyć, w tych rzadkich chwilach, gdy traciłem przekonanie, że coś, co zaraz się zdarzy, pozwoli mi się wymknąć z ciasnoty istnienia, zmuszony byłem przyznać (i podzielić się tym z lekarzem), że cierpię na depresję (a on przepisywał mi prozac). Muszę jednak coś zaznaczyć, mianowicie że to oczekiwanie na rychłe przełomowe zdarzenie sprawiało, iż tak naprawdę nigdy nie uznawałem swojego życia za nieudane. „Rozumie pan, co mam na myśli? – spytałbym tego kogoś siedzącego obok. – Nie twierdzę, że moje życie mi się nie podoba wyłącznie dlatego, że mogę liczyć, iż zdarzy się coś, co głęboko je zmieni i uczyni mniej nieznośnym. Jestem zadowolony z życia, bo przepełnia je marzenie, że coś wkrótce zmieni jego bieg, jakaś kobieta, cud, spotkanie, niesłychana propozycja zawodowa, nieoczekiwane wydarzenie albo genialny pomysł, który zrodzi się w moim mózgu. Podoba mi się właśnie to marzenie, gdy podoba mi się moje życie. Oto zabawny paradoks, nie uważa pan?” Pewnie należę do tych, których nazywa się marzycielami, chociaż mój zawód wpisuje mnie w najbardziej bezkompromisową rzeczywistość, zmusza do odgrywania na co dzień osoby zorganizowanej i pragmatycznej, nadzwyczaj konkretnej i skupionej na materii w przeciwieństwie do tego, ku czemu przeważnie ciągnie marzyciela. Jestem pewien, że w przypadku wielu osób jest podobnie: bylibyśmy zaskoczeni, odkrywając strategie, jakie zmuszona jest opracowywać większość ludzi (i bajki, którymi muszą karmić własną wyobraźnię, nie licząc wyobraźni swoich dzieci), aby się nie załamać, aby z zapałem wstawać na dźwięk budzika, aby znieść to, co znoszą, i aby nie zabiły ich przeżywane z tego powodu upokorzenia – i w ten sposób przekonalibyśmy się ostatecznie, że egzystencja jest tylko ponurym ćwiczeniem przetrwania. Właśnie to wszystko zacząłbym wyjaśniać temu komuś, kto siedziałby koło mnie, aby był w stanie pojąć moje zachowanie w galerii handlowej, a na zakończenie oświadczyłbym: „Opowiem panu pewną historię, która przydarzyła mi się dawno temu. Może ona pozwoli panu zrozumieć, dlaczego bez chwili namysłu podszedłem do tej kobiety”. Zjechałem z autostrady w Rambouillet. Od domu dzieliło mnie już zaledwie kilka kilometrów.

Miałem dziewiętnaście lat, studiowałem architekturę, od roku byłem z Sylvie (która nadal mieszkała u rodziców), wynajmowałem siedmiometrowy pokój na Saint-Germain-des-Prés. Wracałem z kolacji, na której sporo wypiłem, zbliżała się chyba pierwsza, wśliznąłem się właśnie do łóżka, gdy nagle dopadła mnie przemożna potrzeba skorzystania z toalety, z pewnością z powodu marnej jakości spożytych indyjskich potraw. Zawsze uważałem za niesamowite, iż punkt wyjścia tej przełomowej historii stanowi tak pożałowania godne zdarzenie. W tamtym czasie, zaledwie rok po opuszczeniu rodzinnego domu, nie uwolniłem się jeszcze od niektórych poleceń matki (wracałem na każdy weekend do rodziców, żeby się umyć, odeprać i otrzymać pieniądze na życie), dlatego też spałem w piżamie, co w przypadku osoby dorosłej studiującej w Paryżu zakrawa na niepojęty dla mnie absurd, ale ów anachronizm odcisnął niezatarty ślad na historii, którą przeżyłem. Włożyłem na to śmieszne nocne przebranie spodnie i trencz, a potem udałem się do toalety publicznej położonej przy bulwarze Saint-Germain niedaleko mojej kamienicy, niemal na rogu rue du Bac. Nie mogłem zmusić się do korzystania z toalety urządzonej na piętrze, na którym mieściły się służbówki, i wypróżniać się w kucki, zwisając odrętwiały z powodu skurczów nad cementowym otworem (musiałem trzymać się ściany, by nie polecieć do tyłu), więc przyzwyczaiłem się do załatwiania potrzeb fizjologicznych na zewnątrz jak pies.

Wracałem do domu, gdy przechodząca przez rue du Bac młoda kobieta szepnęła w momencie, gdy mieliśmy się minąć, „Jaki piękny chłopiec”, nie zatrzymując się ani nawet nie odwracając (co mogłem sprawdzić, patrząc na jej oddalającą się tajemniczą sylwetkę z głową otoczoną aureolą puszystych włosów w kolorze brązu). Stawałem się wtedy dorosły, powoli zacierały się stygmaty okresu dojrzewania, zaczynałem rozumieć, że niektóre kobiety mogą uważać mnie za przystojnego lub w swoim guście, niemniej nie wyobrażałem sobie, że mógłbym spodobać się już teraz tak wyjątkowej kobiecie. Trzy czynniki powstrzymały mnie od udania się za nią w pościg, mimo że rzucone przez nią zdanie upoważniało mnie do odezwania się do niej: po pierwsze nieśmiałość w stosunku do kobiet, po drugie fakt, że nieznajoma nie odwróciła się, aby uśmiechem potwierdzić komplement, po trzecie mój groteskowy strój pogromcy zwierząt ukryty pod wierzchnim ubraniem. Nawet gdyby dała mi się zaczepić, a następnie pozwoliła, bym dotrzymał jej towarzystwa, musiałbym zadowolić się przemierzaniem ulic u jej boku, zakrywając szyję kołnierzem trencza. Co mógłbym jej odpowiedzieć, nie ośmieszając się, gdyby nalegała, byśmy poszli się czegoś napić do jednego z barów otwartych jeszcze przy Saint-Germain-des-Prés? A pomijając to – czy gdybym był normalnie ubrany, miałbym odwagę ją dogonić? Co niby miałbym jej powiedzieć? Co powiedzieć pięknej kobiecie, która patrząc przeciągle, szeptem wyznaje: „Jaki piękny chłopiec”, co odpowiedzieć na takie zdanie, żeby nie wyjść na kogoś, kto czeka na gratyfikację? Nawet dziś, zaprawiony w bojach, bogatszy o doświadczenia dwudziestu trzech lat, które minęły od tamtej nocy, nie wiem, jak powinienem był się zachować ani jakie zdanie miałbym do niej wypowiedzieć – chyba żeby przyjąć, iż najwłaściwszą w tej sytuacji reakcją byłaby skrajna niezręczność (wyrażająca się potokiem oderwanych od siebie słów, urywanymi zdaniami, wahaniami i westchnieniami). Kobieta musiałaby wtedy zdobyć się na dokończenie nieopatrznego być może komplementu, który się jej wymknął, i dodać po krótkim milczeniu: „No już, zabieram pana ze sobą”, czego nie zrobiła (nie zadała sobie nawet trudu, by się odwrócić).

Przekroczyłem wtedy próg mansardy, gorzko żałując, że uciekłem (wąska spirala schodów skłoniła mnie do zgubnych rozważań, w których z każdym stopniem, z każdym piętrem pogrążałem się coraz bardziej), rozwścieczony ubóstwem swojego talentu poetyckiego. Pozwalam zjawiskowej kobiecie, która rzuca mi na ulicy „Co za piękny chłopiec”, zniknąć w mroku i nawet nie próbuję jej odpowiedzieć? Wtedy właśnie w porywie złości walnąłem pięścią w ścianę (przez moment bałem się, że połamałem sobie palce), po czym doszedłem do wniosku, że muszę wyruszyć na poszukiwania – z powodu wysokich obcasów poruszała się w ciemnościach nocy z powolnością procesji. Zdjąłem piżamę, włożyłem ubrania, które nawinęły mi się pod rękę, zbiegłem jak najszybciej się dało po kręconych schodach i pognałem w to miejsce, gdzie musnęły się nasze życia. Pomyślałem, że z powodu wielkiej ilości wypitego mocnego białego indyjskiego alkoholu zarówno nieznajoma, która wypowiedziała te słowa, jak i samo zdanie, które do mnie dotarło, mogły równie dobrze w ogóle nie istnieć. Ruszyłem pędem w kierunku, w którym się udała, szedłem długimi krokami w górę bulwaru Saint-Germain, chodnik przesuwał mi się bardzo szybko przed oczami, a jednocześnie na przemian po prawej i lewej stronie migały czubki moich butów, biegłem jak we śnie, ignorując nielicznych mijanych przechodniów, po czym raptownie się zatrzymałem. Przez kilka sekund stałem nieruchomo bezradny i zdyszany. Co robić? Może skręciła w którąś boczną ulicę? Gdyby cały czas szła bulwarem, szybkość, z jaką posuwałem się w stronę mojego wyobrażenia o niej, pozwoliłaby mi ją już dawno dogonić i wtedy bym się do niej odezwał. Co bym jej powiedział? Nie wiedziałem. Pod wpływem impulsu postanowiłem pójść rue Saint-Guillaume i kierować się w moich poszukiwaniach ku Sekwanie. Tego rodzaju nocną romantyczną kobietę musiały kusić ciemne, kołyszące się metafizyczne wody pełne połyskliwych odbić. Biegłem środkiem rue Saint-Guillaume aż do rue de l’Université, w którą skręciłem w prawo, aby dotrzeć do rue des Saints-Pères i dalej biec w dół, w stronę rzeki. Zdarza mi się myśleć, że moje wspomnienia z tej pogoni pochodzą ze snu, który mógł mi się przyśnić za czasów studenckich, a nie są wydarzeniami, które naprawdę przeżyłem. Nieraz tuż przed zaśnięciem zaczynamy biec ciemnym korytarzem i dziś nie mogę stwierdzić z całą stanowczością, że nie goniłem tej nieznajomej w onirycznym mieście, w krótkometrażowym filmie zapadania w sen. Biegłem od dawna, nie czując wcale zmęczenia, jak piłka rzucona przez dziecko w korytarzu, szare ściany ulic przesuwały się po obu stronach mojej twarzy i dokładnie w momencie, gdy dobiegłem do rue des Saints-Pères i zatrzymałem się, aby przeczesać czujnym okiem okolicę, stanąłem z nią twarzą w twarz. Pojawiłem się na rogu tych dwóch ulic chwilkę przed tym, zanim skręciła, i tym sposobem znalazłem się na linii jej wzroku rozchełstany i zaczerwieniony, z rozwianym włosem pędzący niczym oszalały pocisk, ona dalej szła naprzód, a ja obróciłem głowę w jej kierunku dokładnie w momencie, kiedy znalazła się naprzeciw mnie. Jej twarz pojawiła się raptownie przede mną (w zbliżeniu) jak obraz, który na moich oczach (w mojej wyobraźni) rozpostarła noc (jak najpiękniejszy sen). Stała przede mną niczym portret fotograficzny. Uśmiechnęła się do mnie. Uważałem ją za zjawiskową. Drżała jak osika. Oddychałem w szalonym tempie. Czułem się zmieszany, że zaskoczyła mnie, gdy goniłem ją jak barbarzyńca, wolałbym uchodzić za zamyślonego spacerowicza, który przypadkowo spotkał ją po raz drugi, „Coś podobnego, pani tutaj, co za dziwny zbieg okoliczności...”, ale mój stan nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do tego, że szukałem jej w ciemnościach nocy równie zapamiętale, jak młoda kobieta przetrząsa zawartość torebki, próbując znaleźć szminkę. Nie odzywałem się. Nie przychodziło mi do głowy żadne zdanie. Zresztą to, że zaskoczyła mnie, gdy się za nią uganiałem, zwalniało mnie z konieczności wypowiedzenia pierwszego zdania, to ona powinna się odezwać. Odwróciła się akurat w chwili, gdy pojawiła się taksówka, podniosła rękę, samochód się zatrzymał i wsiedliśmy. „Dobry wieczór”, powiedziała do kierowcy, po czym podała mu adres, którego nie zapamiętałem (w następnych tygodniach przychodziły mi do głowy nazwy różnych ulic, wmawiałem sobie, że je wtedy usłyszałem); natomiast pamiętam, że na pytanie kierowcy odparła, iż dom, w którym mieliśmy spędzić noc, znajduje się w dziewiątej dzielnicy.

Znalazłem się w mieszkaniu, które zdawało się nie mieć granic. Wyjaśniła mi na schodach, że właściciel wyłączył prąd i zapomniał powiedzieć jej, gdzie jest włącznik, dlatego zapalimy świece. „Przyzna pan, że nie jest to pozbawione uroku”, podsumowała, wkładając klucz do zamka (nie śmiałem jej zadać żadnego pytania na temat informacji, które mi właśnie przekazała, to znaczy właściciela, charakteru ich związku i przyczyn zamieszkania w tym miejscu). Po zapaleniu świec srebrną zapalniczką, którą wyjęła z kieszeni torebki (nie zdejmując letniego płaszcza), ruszyliśmy przed siebie. Ciemność podkreślała odczucie, jakie wywoływało we mnie to mieszkanie, które stawało się wielkie niczym las, w miarę jak zagłębialiśmy się w jego zakamarki. Zdawało się, że korytarze nie przecinają mieszkania, a wręcz przeciwnie, wiodą w głąb jego nocnej materii, prowadząc do jej serca. Nieznajoma szła przede mną bez słowa, otwierając ciężkie drzwi, wyprzedzając mnie w czeluściach cieni i bezruchu. Wreszcie dotarliśmy do jakiegoś pomieszczenia. „Jesteśmy na miejscu, proszę, niech pan wejdzie”, ostrożnie wszedłem do środka w delikatnym blasku świecznika, który chronił mnie przed osaczającą nocą. Po kilku minutach (w miarę jak kobieta zapalała porozstawiane w różnych miejscach świece) wydało mi się, że pomieszczenie może odgrywać zarówno rolę gabinetu, salonu, biblioteki, sali do muzykowania, jak i sypialni, ale prawdopodobnie spełniało wszystkie te funkcje, a nieznajoma oddawała się tu równolegle różnym zajęciom. „Niech pan siada, gdzie się panu podoba”, powiedziała, wskazując palcem różne możliwości: dwie kanapy, szezlong, sofę pod ścianą i kącik z kilkoma fotelami. Wybrałem miejsce na samotnej kanapie, licząc, że brak sąsiadującego z nią miejsca do siedzenia zmusi kobietę, by usiadła koło mnie (kanapa była wystarczająco duża, byśmy mogli na niej rozmawiać, nie dotykając się, okazało się, że w ten właśnie sposób mieliśmy spędzić noc).

– Przyniosę panu coś do picia, czy ma pan jakieś preferencje, jeśli chodzi o alkohol? – usłyszałem.

– Raczej biały alkohol, dżin, wódka, coś w tym rodzaju, jeśli można – odpowiedziałem, myśląc, że z uwagi na stan upojenia, w jakim się znajdowałem, lepiej nie mieszać trunków i pozostać przy tym, który już nieźle dał mi się we znaki.

– Mam Bombay Sapphire, tequilę, wódkę...

– W takim razie dżin z Bombaju, dobrze się składa. – Uśmiechnąłem się do niej.

Wróciła po kilku chwilach z butelką i dwoma szklankami i usiadła koło mnie na kanapie.

– Pana zdrowie – powiedziała, nalawszy nam dżinu, podnosząc połyskujący płyn na wysokość prawego oka.

– Za nasze spotkanie – odpowiedziałem, naśladując ją. – Za to cudowne spotkanie – dodałem.

To, co się potem wydarzyło, pozostawiło w mojej pamięci szczególnie żywe wrażenia, ilekroć jednak próbowałem ponownie przeżyć w myślach tę chaotyczną dziurawą noc (a starałem się to zrobić przez wiele tygodni), moje wysiłki odtworzeniowe przerywało nagłe pojawienie się w pamięci tego dojmującego momentu, gdy następnego dnia, około osiemnastej, obudziłem się w ubraniu we własnym łóżku.

Szczegóły tej nocy zachowały się nie dzięki wspomnieniom, które zapadłyby mi na zawsze w pamięć (wypływając z jasnej świadomości poprzedzającej moment, gdy urwał mi się film), ale dzięki reminiscencjom, które przepełniały mój umysł, gdy obudziłem się w mansardzie wiele godzin później – nie wiedząc, co się stało ani też w jaki sposób udało mi się wrócić do domu. Jestem prawie pewien, żeśmy się nie kochali. Nie rozmawialiśmy również, dlatego nie poznałem tożsamości tej młodej kobiety – imienia, nazwiska, zawodu czy miasta, w którym na stałe mieszkała. Myślę, że przez cały czas była w spódnicy, a ja w spodniach (chyba że doszło do jakichś bardziej drastycznych wydarzeń w tym okresie, który zniknął z mej pamięci), natomiast ocieraliśmy się o siebie, zachwycała mnie miękka świeżość jej piersi i brzucha na mojej skórze. Pamiętam nasze wargi, które się smakowały, jej palce u nóg między moimi zębami. Jej wzrok miał oczywistość twierdzenia matematycznego, uważałem, że jest złożony, ale jego głębia dawała mi poczucie, że zanurzam się w bardzo delikatną, łagodną, niemal cielesną materię jak aksamit, zielony aksamit. Widzę w pamięci jej bezbrzeżny uśmiech, nieruchomy, w którym momentami pobłyskiwał smutek. Była, wydaje mi się, kilkoma kobietami jednocześnie, była żywa, poważna, tragiczna, wesoła, władcza i dziecinna, lecz może nadmiar alkoholu i stany, przez które kolejno przechodziliśmy, wywołały to wrażenie odrębnych jednostek stopionych później w jedną przez moją pamięć. Uwielbiałem kształt jej paznokci. Moje palce gubiły się w puszystej materii jej włosów. Niepokoi mnie, iż przeżyłem te chwile w ciemności mieszkania pozbawionego prądu i muszę przezwyciężać mroki amnezji, by je sobie przypomnieć: noc zdawała się coraz bardziej nieprzenikniona i obrazy w mojej pamięci otacza równie wszechogarniający mrok. Widzę, jak nieznajoma wstaje i oddala się ode mnie trochę pijanym, acz eleganckim tanecznym krokiem, za którym przepadam, z wdziękiem woltyżerki utrzymującej równowagę na galopującej klaczy. Pamiętam, że zachwycił mnie sposób, w jaki jej sylwetka poruszała się po pokoju, boso, uświadomiłem sobie bowiem, że buty nie mają żadnego wpływu na jej roztańczoną zmysłowość. Widzę, jak zaczyna grać na pianinie, patrzę, jak porusza palcami melancholijna, z nagim biustem. Jej piersi drżą między ramionami, biel ciała odcina się od pogrążonego w mroku pianina, ale blask czarnej politury nawiązuje do połyskujących warg, błyszczących oczu, intymności wilgotnej być może, przynajmniej taką mam nadzieję. Nie odrywa ode mnie wzroku, gdy gra. Pianino wydaje się mokre, jej oczy wydają się mokre, spływa ze mnie kroplami szczęście i emocje. Gdzie jesteśmy? Do kogo należy to mieszkanie? Pamiętam, że wielokrotnie stawiałem sobie to pytanie, lecz nie przyszło mi do głowy, by zadać je na głos, bo nie wiedziałem, że począwszy od następnego dnia, przez wiele lat będę próbował przypomnieć sobie adres, który podała kierowcy, odtworzyć obraz kościoła czy zabytku, który być może dostrzegłem przez szyby samochodu, odnaleźć ulicę, w którą wjechała taksówka, zanim wysiedliśmy. Jeszcze dziś, gdy spaceruję po południowej części dziewiątej dzielnicy, zdarza mi się raptownie doświadczać szczególnych stanów emocjonalnych: nagle zalewa mnie fala optymizmu albo na kilka sekund ogarnia bezsensowne uczucie szczęścia, albo mój umysł pogrąża się w dziwnie gęstej, przesyconej historią atmosferze przywodzącej na myśl stary, nieco mroczny pałac, jakbym podświadomie wyczuwał bliskość tego budynku. Dzięki temu z biegiem lat udało mi się wreszcie wytyczyć obszar, na którym z całą pewnością spędziłem tamtą utraconą noc: w okolicy kościoła Świętej Trójcy, do tej dzielnicy zawsze prowadzą mnie moje pragnienia, gdy spaceruję lub wybieram się wieczorem do restauracji, jakby przyciągała moją wyobraźnię niczym magnes. Na podobnej zasadzie dziesięć lat później rozpoznałem, będąc u znajomego, muzyczne frazy, które nieznajoma grała, a konkretnie ostatnie utwory fortepianowe skomponowane przez Ferenca Liszta (ostatnio zacząłem na nowo ich słuchać). Ale dlaczego tyle piłem? Dlatego że ona piła? Dlatego że chciała, żebym pił i stracił po niej ślad, by ta wspólna noc pozostała niczym zawieszona w przeszłości kaplica? Czy piłem, by zapomnieć o strachu? (kochałem się wcześniej może dwa albo trzy razy). Widzę ją, jak gra oparta o pianino, pochylając się nad białymi palcami, które kładzie metodycznie na krótką chwilę na klawiszach. Słucham w wielkim skupieniu wykonywanych utworów, zauważam, że tracą gęstość, rośnie w nich napięcie, stają się coraz bardziej nagie, przerażająco powolne. Potem wszystko się rozsypuje, niektóre obrazy giną, widzę, jak przewracam ją na łóżko, jak delikatnie gryzę jej sutki, słyszę w uszach śmiech, dość dźwięczny śmiech, ale te obrazy są niekompletne, jakby podziurawione, niewyraźne, szalone, wypalone przez alkohol i stan upojenia, i cały ten zamęt raptownie ustępuje wraz z pojawieniem się ścian mojego pokoju, gdy otwieram oczy następnego dnia po południu.

Nie mam pojęcia, co się stało. Czy wróciłem sam do domu, czy powierzyła mnie opiece taksówkarza, czy sam pokonałem siedem pięter stromych schodów, zanim runąłem na łóżko? Dlaczego nie zasnąłem u niej, wtulony w jej ciało? Czyżbym okazał się chamski bądź odrażający i zmusił ją, by mnie wyrzuciła? Próbowałem wmówić sobie, że miała opory, by zasnąć obok nieznajomego, ale umówiła się ze mną nazajutrz po południu, a ja po powrocie do domu znieczuliłem się do końca alkoholem. Mogła o tym świadczyć pusta butelka znaleziona na drugi dzień na wykładzinie w moim pokoju i z jej właśnie powodu wielokrotnie zadawałem sobie pytanie, czy ta noc mi się nie przyśniła. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że nawet jeżeli ją przeżyłem, to, co po niej pozostało, całkowicie upodabnia ją do snu: to samo oszałamiające piękno, te same przebłyski idealizmu, ta sama cudowna prostota, ta sama rozpaczliwa niemożność powrotu. Podobnie jak w przypadku snu nie szukam szczegółów tej historii w pamięci, lecz w wyobraźni (wiem, że ta historia nieodwracalnie ją naznaczyła), w warstwie istotniejszej od wspomnień, bardziej intymnej i uniwersalnej, skąpanej w atmosferze mitu. To, że ta nieco dziwna historia odcisnęła na mnie równie zniewalające piętno w wieku, gdy czekałem na olśnienie, na jakiś znak, który wskaże mi kierunek, wyjaśnia z pewnością znaczenie, jakiego nabrała z czasem, i wpływ, jaki nieustannie wywierać będzie na mój stosunek do rzeczywistości.

Tę właśnie historię opowiedziałbym siedzącemu obok, by uzmysłowić mu, co poruszyło we mnie pojawienie się Victorii. Zajechałem pod dom, wyłączyłem silnik, zgasiłem światła, dostrzegłem w drzwiach balkonowych sylwetkę Sylvie. Obróciłbym się do siedzącego obok i powiedziałbym, że tamta noc na zawsze mnie naznaczyła, nigdy nie przestałem sobie wyobrażać, że możliwe jest jakieś jej zakończenie (w postaci podobnego zdarzenia stanowiącego współczesne odbicie tamtego cudu), i co roku w okolicach jej rocznicy, 12 września, echo tej nocy narasta. „Od końca sierpnia do połowy października to wspomnienie wywołuje we mnie jasne przekonanie, które przenika mnie od stóp do głów, że wkrótce coś się zdarzy. Coś niespodziewanie szczypie mnie w brzuch, w żyły, i te uszczypnięcia rozchodzą się po moim ciele jak dziwne promienie”.

Usłyszałem delikatnie uderzający w szybę samochodu paznokieć, odwróciłem się w stronę tego odgłosu i zobaczyłem pochyloną ku mnie Sylvie, która uśmiechała się pytająco.

– Co robisz sam w samochodzie od dziesięciu minut? – spytała przez wąski otwór, gdy trochę opuściłem szybę sterowaną elektronicznie.

– Nic, zamyśliłem się... – odpowiedziałem, całując ją w usta.

– Zamyśliłeś się? A o czym to myślałeś?

– O niczym specjalnym, o kłopotach w pracy, miałem ciężki dzień.

Wysiadłem z samochodu, weszliśmy do domu, położyłem torbę na fotelu. Runąłem na kanapę.

– Powiedz mi lepiej, jak się udały urodziny. Miło było?

– Tak, było naprawdę miło. Spędziliśmy uroczy wieczór.

– A Deneuve’owie dawno wyszli?

– Nie wiem dokładnie, jakieś pół godziny temu.

– I co u nich słychać, wszystko w porządku?

– Tak, wydaje mi się, że wszystko dobrze, bawiliśmy się świetnie.

– Zaraz wracam – powiedziałem do Sylvie. – Zajmie mi to minutkę. – I zamknąłem się w toalecie, gdzie zacząłem się pieścić, wyobrażając sobie ciało niedawno spotkanej nieznajomej. Zdejmowałem jej bluzkę, ściskałem piersi przez czarną koronkę stanika, widziałem, jak idzie przede mną przez galerię handlową, zaczęła dotykać mojego członka, rozpiąłem jej stanik, odkrywałem piersi, uważałem, że są cudowne, jędrne i brunatne, zacząłem ssać jej sutki, kochałem się z nią, czułem jej łydki na swoich biodrach, jęczała, a mnie to podniecało, miałem orgazm, spuściłem się na rękę, starałem się nie robić za dużo hałasu, słyszałem, jak Sylvie sprząta ze stołu i mija drzwi do toalety w drodze do kuchni. Victoria leżała na prześcieradle szczęśliwa, wyczerpana, mój wilgotny członek przywierał do jej nogi, oderwałem kawałek papieru toaletowego z rolki wiszącej nas ścianie, wytarłem penis, mój wzrok padł na okładkę tygodnika, „Spadek cen nieruchomości”, włożyłem spodnie, spuściłem wodę, wyszedłem z toalety, poszedłem do łazienki umyć sobie ręce, miałem czerwoną, nieco przekrwioną twarz.

W korytarzu minąłem się z Sylvie wracającą z jadalni ze stosem talerzyków deserowych, na pierwszym leżały resztki tortu urodzinowego; pięć świeczek zsuniętych było do rogu, srebrne widelczyki krzyżowały się na górze białego kremu i rozgniecionych truskawek.

– A jaki prezent kupiłeś Vivienne, bo w końcu mi nie powiedziałeś, co to jest? – spytała Sylvie.

To zdanie mnie poraziło. Grom z jasnego nieba przeszył mi ciało i uderzył w sam środek ziemi, skąd jego ciepło rozchodziło się wzdłuż mojego kręgosłupa.

Zostawiłem gdzieś pluszaka dla Vivienne, ale nie wiedziałem, w którym momencie ani gdzie. Czy zapomniałem go w kręgielni, w kawiarni, w galerii handlowej w czasie rozmowy z Victorią?

– Pluszaka, wielkiego pluszaka, zwierzę.

– Ach, to świetnie, a jakie to zwierzę?

– Nie wiem, zapomniałem zapytać, nie znam go. Olbrzymie zwierzę z pazurami, grubym ogonem, brązowo-czarne, bardzo ładne.

– A gdzie ono jest?

– U mnie w samochodzie.

– Idź po nie, powinna zobaczyć prezent, jak tylko się obudzi, było jej smutno, że cię nie ma i nie dostanie od ciebie prezentu, obiecałam, że będzie leżał koło jej łóżka, jak się obudzi.

– Pójdę po niego rano.

– Nie, proszę cię, idź teraz.

– Mówię, że pójdę rano.

– Obiecałam jej, że będzie leżał koło łóżka, jak się obudzi. – Byliśmy teraz w kuchni. Napełniłem szklankę wodą z kranu i wypiłem duszkiem. – Naprawdę jesteś nieznośny, jak się postarasz, pójdę po niego, gdzie są kluczyki do samochodu?

– Na komodzie przy wejściu. Ale zastanawiam się, czy nie zostawiłem pluszaka w biurze.

Sylvie wyszła z kuchni, nie słysząc ostatniego zdania. Otwarłem lodówkę, zastanawiając się, co mógłbym zjeść.