Olgierd Merk siedział w samochodzie, wpatrując się w przednią szybę, przez którą niewiele było widać. Rozpadało się na dobre, a strugi deszczu waliły w karoserię auta z siłą pocisków. Kolejny powód, aby odpuścić sobie dzisiejszą wizytę, pomyślał. Tak samo dobry jak fakt, że przez długi czas nie mógł znaleźć wolnego miejsca parkingowego.
Przekręcił zapłon i wycieraczki ożyły natychmiast z głośnym zgrzytem. Gmach centrum psychiatrycznego zmaterializował mu się przed oczami, by po chwili ponownie zniknąć pod kaskadą wody. Otworzył schowek na rękawiczki i część jego zawartości wypadła na wycieraczkę. Zawsze to samo. Sterta niepotrzebnych papierzysk, w większości rachunków, zapłaconych bądź nie, w każdym razie od dawna wymagających przejrzenia. Ale dwie najważniejsze rzeczy nadal tkwiły w środku. Stary, dawno nieużywany glock, którego usunięcie w ogóle nie wchodziło w rachubę, i opróżniona w jednej trzeciej flaszka wódki. Na jedno i drugie od dawna nie miał pozwolenia.
Sięgnął po butelkę i zaraz potem zanurzył dłoń w poszukiwaniu kieliszka. Kolejne szpargały posypały się na podłogę. Pięćdziesiątka dla odwagi, ni mniej, ni więcej. Jednostka miary odliczająca przy okazji cotygodniowe wizyty. Postanowił tak już jakiś czas temu. Gdyby nie to, w ogóle nie byłby w stanie przekroczyć progu centrum. Nalał i wypił natychmiast, po czym lekko się skrzywił. Teraz nie było już odwrotu.
Wygramolił się z auta, postawił kołnierz płaszcza i przebiegł na drugą stronę ulicy. Drzwi rozsunęły się z sykiem, gdy znalazł się niecały metr od nich. Wytarł buty, zanim zrobił pierwszy krok na wypastowanym linoleum. Skierował się w stronę rejestracji, a dobrze mu znana kobieta spojrzała na niego znad czerwonych oprawek okularów. Miała około pięćdziesiątki. Nie lubił jej. Z wzajemnością.
– Pan Merk. – Otaksowała go wzrokiem. Rozczochrane, zdecydowanie przydługie szpakowate włosy, kilkudniowy zarost i koszula wyłażąca ze spodni, którą teraz pospiesznie próbował wcisnąć na swoje miejsce, nie robiły dobrego wrażenia. Nie dbał jednak o to specjalnie.
– Dzień dobry – burknął.
Zerknęła na zegarek, nie tracąc czasu na wymuszone uprzejmości.
– Doktor prosił, abym dała mu znać, gdy tylko pan przyjdzie. – Podniosła słuchawkę, nie odrywając od niego wzroku.
Merk poczuł delikatne ukłucie w żołądku. To nie mogło oznaczać niczego dobrego. Szansa na natychmiastową rozmowę z Kochańskim graniczyła z cudem. Nawet jeśli byli umówieni, zazwyczaj i tak nie udawało im się porozmawiać, a jeżeli już – to doktor spóźniał się co najmniej trzydzieści minut. Merk szedł wtedy bezpośrednio do pokoju Natalii albo do sali wspólnej, gdzie praktycznie cała wizyta odbywała się w obecności pielęgniarzy. Samo zachowanie rejestratorki też było… dziwne. Przez prawie dwanaście miesięcy pobytu Natalii w tym miejscu Olgierd zdążył odrobinę poznać tę kobietę. Pewna siebie i zdecydowanie mało przyjemna w kontaktach interpersonalnych. Teraz stała niemal na baczność, sprawiając wrażenie wystraszonej.
– Dziękuję – odpowiedział.
Zdjął płaszcz i przerzucił przez ramię. Przejechał dłonią po mokrych włosach, próbując doprowadzić je do jako takiego ładu, i ruszył wzdłuż korytarza, po którym kręciło się kilkoro pacjentów i członków personelu. Skręciwszy za róg, o mały włos nie wpadł na starszą kobietę żywo dyskutującą z niewidzialnym kompanem. Wpatrywała się w nicość z lekkim uśmiechem, cedząc kolejne słowa z takim przejęciem, że Merk był gotów uwierzyć, że naprawdę kogoś widzi. Nienawidził tego miejsca.
Drzwi do gabinetu Kochańskiego były uchylone. Doktor szukał czegoś w stercie papierzysk walających się na biurku, na którym panował mniej więcej taki sam porządek jak w schowku na rękawiczki Merka. Olgierd zapukał delikatnie, natychmiast zwracając uwagę psychiatry.
– Pan Merk. – Kochański zastygł z teczką w dłoni. – Proszę wejść.
Dokumenty wylądowały na skraju biurka. Najwyraźniej nie były tym, czego lekarz szukał. Dyrektor centrum usiadł w fotelu, pospiesznym gestem zachęcając Olgierda do tego samego. Zaraz potem poprawił opadające na nos okulary. W tym drobnym ruchu było wiele nerwowości. Merk doskonale to wychwycił. Czerwona lampka ostrzegawcza zapaliła się w jego głowie już wtedy, gdy recepcjonistka poinformowała go, że Kochański oczekuje jego przybycia. Teraz dołączył do niej alarm, którego wycie wywoływało nieprzyjemne pulsowanie w skroniach. Merk znał się na ludziach. Odczytywał ich gesty, spojrzenia, sposób, w jaki mówili. Ponad trzydzieści lat pracy w policji zrobiło swoje.
Kochański był z reguły człowiekiem małomównym. Spojrzenie zazwyczaj miał utkwione w ekranie komputera lub pliku dokumentów i rzadko nawiązywał z rozmówcą kontakt wzrokowy. Było to raczej nietypowe zachowanie jak na psychiatrę, co Merk zauważył już przed rokiem podczas pierwszego spotkania. Gdyby wtedy nie wiedział, w jakiej dziedzinie specjalizuje się siedzący przed nim lekarz, obstawiałby, że Kochański jest zadufanym w sobie chirurgiem albo kardiologiem. Potem doszedł do wniosku, że jeżeli naprawdę istnieje coś takiego jak wypalenie zawodowe, to Kochański przejawia wszystkie jego symptomy. Nie ulegało wątpliwości, że bliżej niż do psychiatry było mu do zmęczonego kierownika przybytku, do którego trafiła córka Merka.
– Dzisiaj w nocy Natalia próbowała popełnić samobójstwo – oznajmił Kochański. Głos wyraźnie załamał mu się na ostatnim słowie. Lewa powieka delikatnie zadrżała.
Zupełne przeciwieństwo Merka, którego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Ale w jego wnętrzu aż się gotowało. Spoczywające na kolanach dłonie zacisnęły się w pięści. Natychmiast zaschło mu w gardle. Lont odpalono. Wybuch był tylko kwestią czasu. A potem w jego głowie raz jeszcze zabrzmiały słowa, które przed chwilą usłyszał: „Natalia próbowała popełnić samobójstwo… próbowała… próbowała…”. A to oznaczało, że się nie udało. Cichy syk. Lont zgasł.
– Jak…? – Tylko tyle zdążył z siebie wydusić i lekarz natychmiast wszedł mu w słowo.
– Prześcieradło – zaczął psychiatra. – W pokoju nie ma żadnych niebezpiecznych przedmiotów. Wie pan o tym.
Całkowita i bezkresna biel. Nic więcej. Wyobraźnia Merka na ułamek sekundy podsunęła mu obraz pomieszczenia, które przez ostatni rok dla jego córki stanowiło dom. Białe, podobne do więziennej pryczy łóżko, przytwierdzone na stałe do równie białej ściany. Biały fotel. Okno, a za nim białe kraty. Żadnego krzesła, żadnego biurka. Jeśli chciała pisać lub rysować, robiła to w sali wspólnej w towarzystwie innych pacjentów i personelu. W pokoju nie mogła mieć żadnych przedmiotów oprócz książek.
– Zawiązała je sobie wokół szyi… – kontynuował Kochański, z trudem znosząc spojrzenie przekrwionych oczu Merka. – Drugi koniec zamocowała na stelażu łóżka. – Przełknął ślinę i poluzował kołnierzyk koszuli, jakby zabrakło mu nagle powietrza.
– Ale jakim cudem?! Łóżko jest przecież niskie, przymocowane na stałe… – Urwał, widząc, że psychiatra kręci głową. Wyglądało na to, że sam nie zna odpowiedzi.
– Nie wiem, musiała uklęknąć albo się położyć – powiedział, rozkładając ręce. – Aby zamknąć tętnice szyjne, wystarczy nieco ponad trzy kilogramy udźwigu. Do skutecznego ucisku tętnic kręgowych potrzeba około szesnastu…
– Chcę ją zobaczyć! – Nie było czasu na pytanie. Jedynie na krótkie, szybko wyartykułowane żądanie. Teraz, natychmiast!
Kochański milczał.
– Powiedziałem, że chcę zobaczyć córkę! – Merk poderwał się na równe nogi i oparł dłonie na biurku.
Psychiatra odruchowo odchylił się w fotelu.
– Natalii tu nie ma… – oznajmił lekarz. – Musieliśmy przewieźć ją do szpitala. Panie Merk… Natalia zapadła w śpiączkę.
***
Gnał na złamanie karku, łamiąc wszystkie możliwe przepisy. Zmieniał pasy, nie sygnalizując swoich intencji innym kierowcom, którzy zmuszeni do gwałtownego hamowania, wciskali klaksony. Dotarł do szpitala na Unii Lubelskiej po dwudziestu minutach. Nie przejmując się brakiem wolnych miejsc na parkingu, zostawił passata na chodniku tuż przy szpitalnym szlabanie. Wtargnął na OIOM i niemal natychmiast zatrzymała go jedna z pielęgniarek.
– Co pan tu robi?! Tu nie wolno…
– Moja córka! Jest u was! Próbowała popełnić samobójstwo…
W gabinecie lekarza dyżurnego nie spędził więcej niż kilka minut. Lekarz prosił, aby usiadł, ale Merk nie zamierzał posłuchać.
– Co z moją córką?!
– Na razie nie możemy za wiele powiedzieć – tłumaczył lekarz, który na pierwszy rzut oka mógł być w jego wieku. – Wykonamy rezonans magnetyczny. Być może uda się stwierdzić, czy któreś z ośrodków mózgu zostały uszkodzone…
– Kiedy ona się obudzi?
– Naprawdę nie wiem…
– Czy w ogóle się obudzi…?
Milczenie lekarza było wystarczającą odpowiedzią. Poczuł, jak łzy napływają mu do oczu.
Siedział przy niej nieco ponad godzinę. Na tyle mu pozwolili. Natalia była tak blada, że jej twarz zlewała się z bielą poduszki. Merk spoglądał na zamknięte powieki córki w nadziei, że dostrzeże najdrobniejszy ruch gałek ocznych. Zerknął na jej ogoloną niemalże na łyso głowę. Co się stało z tymi pięknymi, długimi włosami, które pamiętał? Plastikowa maska na białej twarzy ułatwiała dziewczynie oddychanie. Na szyi widniał siny ślad, zdradzający sposób, w jaki Natalia próbowała odebrać sobie życie. Gdyby Merk nie słyszał dźwięku pikających maszyn i nie widział zielonej sinusoidy poruszającej się po czarnym ekranie monitora, mógłby uwierzyć, że się jej udało. Niewiele wiedział o śpiączkach. Wystarczająco jednak, aby zdawać sobie sprawę, że niektórzy pacjenci się z nich wybudzają, inni nie. Że taki stan może trwać kilka dni albo kilka lat. I najgorsze: że tacy ludzie, nawet jeśli się wybudzą, bardzo często nie funkcjonują normalnie.
Usiadł na krześle tuż przy niej. Czuł na plecach wzrok pielęgniarki siedzącej przy biurku w rogu sali. Położył dłoń na zimnym czole córki. Jej brew się poruszyła. A może tylko mu się wydawało? Miała siedemnaście lat, była piękna i nie potrafiła znaleźć najmniejszego powodu, dla którego warto byłoby żyć. Oczami wyobraźni widział ją jako małą dziewczynkę, siedzącą na parapecie, wypatrującą pierwszej gwiazdki. Kiedy wreszcie ją dostrzegła, krzyczała na całe gardło, a on brał ją na ręce i niósł do choinki. Jak na ojca przystało, to on nauczył ją jeździć na rowerze. Zawołał Bożenę, aby zobaczyła, jak ich córka sobie radzi. Stracił ją z oczu zaledwie na chwilę, ale to wystarczyło. Natalia uderzyła w krawężnik, przekoziołkowała i rozbiła głowę. Bożena nie mogła mu tego darować. Nie odzywała się do niego przez kilka dni. Gdyby wtedy wiedzieli, z czym przyjdzie się im mierzyć w przyszłości…
Jego córka o mało nie umarła. Znowu zawalił. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz. Kiedy to wszystko się zaczęło? Co zrobili nie tak? Gdyby mógł wrócić do przeszłości, jak daleko musiałby się cofnąć, aby temu zapobiec? Wydawało mu się, że odwrócił wzrok tylko na chwilę, a tak naprawdę przegapił całe życie…
Drgnął i zaklął cicho pod nosem, gdy telefon zabrzęczał w kieszeni płaszcza. Na śmierć zapomniał, żeby wyłączyć to cholerstwo. Spojrzał na wyświetlacz. Odrzucił połączenie. Przyglądał się blademu obliczu córki jeszcze przez kilka minut. Zastanawiał się, co powinien zrobić. Głos za jego plecami upomniał go, że musi już wyjść. Pocałował Natalię w czoło i niechętnie zastosował się do polecenia.
***
Wcisnął papierosa do ust już w połowie drogi do wyjścia. Przeglądał historię połączeń. Jego kciuk błądził w okolicy zielonej słuchawki. Nie mógł się zdecydować, czy ją nacisnąć. Jedna z pielęgniarek śledziła każdy jego ruch. Nie spuszczała wzroku z papierosa, zastanawiając się w duchu, czy Merk ma zamiar zapalić go na terenie szpitala. Po zapalniczkę sięgnął, kiedy był już na zewnątrz. Po chwili zaciągał się łapczywie, a papieros podskakiwał za każdym razem, gdy Olgierd aplikował sobie kolejną porcję nikotyny. Ponownie spojrzał na wyświetlacz telefonu. Trzy wielkie litery układały się w słowo JAN. Kiedy rozmawiał z nim ostatni raz? Nie pamiętał i chyba nie chciał pamiętać. Jego telefon raczej nie zwiastował niczego dobrego. Wciąż bił się z myślami, czy powinien oddzwonić, gdy komórka zabrzęczała ponownie. Odebrał.
– Czego chcesz? – zapytał, nie dbając o przywitanie się. – Wybrałeś kiepski moment.
– Ostatnimi czasy masz chyba same kiepskie momenty, Olgierd.
Merk zastanawiał się, skąd Jan może to wiedzieć.
– Dziewczyna nie wróciła do domu.
Olgierd przystanął na schodach, wciąż skryty pod dachem centrum, aby nie zmoknąć.
– To chyba normalne u nastolatków, nie? A poza tym dlaczego uważasz, że powinno mnie to obchodzić?
Mężczyzna po drugiej stronie westchnął.
– Odpowiadając na pierwsze pytanie: tak, to normalne u nastolatków, ale nie w przypadku tej małej. Co do drugiego pytania: powinno cię to obchodzić, bo Wiktor wciąż jest twoim przyjacielem.
Zapadła cisza. Olgierd zastanawiał się, co powinien zrobić. Zaciągnął się ostatni raz. Niedopałek wylądował na mokrych schodach.
– Czego ode mnie oczekujesz?
– Matka dziewczyny zgłosiła zaginięcie…
– Nie jestem już policjantem – przerwał szybko Merk.
– Wiem o tym. Ale wciąż masz swoje kontakty. Proszę cię jedynie, byś sprawdził to i owo. To wszystko. Olgierd, mam przeczucie, że to oni…
Merk przerwał połączenie. Stał jeszcze dobrych kilka minut, wpatrując się w zacinający deszcz. W końcu postawił kołnierz płaszcza i wkroczył w szarą kurtynę łez.