Sven miał swój rytuał związany z powrotami do domu. Kiedy wracali od strony Örnsköldsvik, prosił – na wypadek gdyby przysnął – aby obudzono go, gdy tylko oczom kierowcy ukażą się filary mostu Höga Kusten. Od domu dzieliło ich wówczas kilkadziesiąt kilometrów i Sven przez resztę drogi przygotowywał się mentalnie na spotkanie z rodziną po wielotygodniowej rozłące.
– Sven! – krzyknął Evert, pamiętając o prośbie przyjaciela. Na chwilę oderwał wzrok od przedniej szyby, po czym znów skupił się na prowadzeniu. – Obudź się, widzę już most! Za pół godziny będziemy w Härnösand!
Sven przetarł dłonią zaspane i lekko przekrwione oczy. Potrzebował trochę czasu, by przyzwyczaić się do światła i nowej rzeczywistości. W oddali dostrzegł imponujące, wznoszące się ku niebu pylony mostu. Z tej perspektywy wyglądały, jakby podpierały napęczniałe chmury, które – gdyby nie one – z impetem runęłyby na ziemię.
Höga Kusten porównywano do jego słynnego brata zza oceanu, mostu Golden Gate łączącego San Francisco z hrabstwem Marin. Choć Sven nigdy na własne oczy nie widział osławionych Złotych Wrót, to wiedział co nieco na temat samej konstrukcji. Chociażby to, że most miał długość 2,7 kilometra, a jego dwie bliźniacze wieże pięły się na wysokość 218 metrów. Biorąc pod uwagę techniczne parametry, Höga Kusten, o długości 1,8 kilometra i pylonach wysokich na 180 metrów, ustępował amerykańskiemu mostowi samobójców, jak zwykło się o nim mówić.
– Musisz się tak wydzierać? – zapytał poirytowany Jerk. Siedział tuż obok Everta i jeszcze przed kilkoma minutami błąkał się po krainie snów, zanim ten bezpardonowo go z niej wyrwał.
– Chciałem obudzić Svena i…
– I przy okazji, kurwa, wszystkich świętych! – Jerk wychylił się z fotela, zerkając na tył busa. Sven, choć już przytomny, siedział odchylony na bok, a na jego ramieniu spoczywała głowa pochrapującego Hansa. Po podłodze walały się puszki po wypitym piwie. – Ej, panienki! Pobudka, zaraz będziecie w domu!
Hans przeciągnął się szeroko, wbijając pięści w podsufitkę auta. Ziewnął, a potem wyłamał palce. Kości trzasnęły tak głośno, jakby ktoś nadepnął na suchą gałąź.
– Nareszcie. Mamy jakiś browar? – Hans nachylił się, szukając po omacku kolejnego piwa. Odpowiedział mu nieprzyjemny dla ucha brzęk pustych i częściowo pogniecionych puszek. Spojrzał z nadzieją na Svena. – Zostało coś jeszcze?
– Obawiam się, że wydoiłeś wszystko.
Zazwyczaj kupowali osiem piw i kiedy zbliżali się do domu, okazywało się, że dla Hansa to za mało. Sven wypijał trzy, reszta była jego.
– Cholera. Suszy mnie – oznajmił Hans.
Jerk wyjął małą butelkę wody gazowanej ze schowka na rękawiczki. Uniósł ją ostentacyjnie i spojrzał na przyjaciela pytająco, z ironicznym uśmieszkiem wymalowanym na twarzy.
– Bardzo zabawne – bąknął Hans. – Wyglądam na odwodnionego?
Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów zjechali z mostu i Evert zatrzymał samochód. Sven odsunął boczne drzwi i wygramolił się z auta, podczas gdy Hans dokonywał kolejnej inwentaryzacji pustych puszek. Narzucił na siebie dżinsową kurtkę i postawił kołnierz.
– Dzięki, chłopaki. Do następnego razu – powiedział.
– Wpadnę jutro, to rzucimy okiem na ten dach – odparł Evert. Jakiś czas temu żona Svena wspomniała coś o przeciekającym suficie. Evert obiecał pomóc.
– Daj spokój. Poradzę sobie.
– Nie wątpię, ale obiecałem, to pomogę. Nie licz jednak, że pojawię się z samego rana. Muszę odpocząć i porządnie zająć się żoną. – Evert puścił do niego oko i się zaśmiał. Jerk poszedł w jego ślady. – Jestem wyposzczony i trochę mi zejdzie.
– Nie spiesz się.
Drzwi trzasnęły z hukiem. Sven zabrał torbę z bagażnika i przerzuciwszy przez ramię, obserwował, jak bordowy bus włącza się do ruchu. Uniósł rękę w pożegnalnym geście. W ostatniej chwili dostrzegł spojrzenie Jerka w bocznym lusterku. Kiedy auto zniknęło za horyzontem, popatrzył na poszarzałe niebo. Kilka kropel spadło mu na twarz. Przed dwoma miesiącami, w dniu wyjazdu, żegnało ich słońce. Dziś Härnösand uczciło ich powrót deszczem. To nie miało jednak najmniejszego znaczenia. Liczyło się tylko to, że niebawem zobaczy Judith i Björna. Nie widział ich od ośmiu tygodni, nie licząc rozmów przez Skype’a. Tęsknota paliła jego serce żywym ogniem.
Poprawił torbę na ramieniu i ruszył w kierunku domu. Do przejścia miał około kilometra. Evert mógłby go podrzucić pod same drzwi, ale Sven zawsze wysiadał w tym miejscu. Tłumaczył, że chce się przewietrzyć. Było w tym odrobinę prawdy, ale w gruncie rzeczy kierowały nim inne intencje. Krótki spacer traktował jak etap przejściowy. Zupełnie jakby przeprawiał się przez most łączący dwa równoległe światy. Właśnie zostawił za sobą ten, w którym czuł się niezwykle samotny. Rozłąka z rodziną miała zły wpływ na jego kondycję psychiczną. Dwunastogodzinna praca przynosiła wprawdzie ukojenie, zmęczenie fizyczne przeganiało niechciane myśli, ale te i tak powracały, nieproszone, zbyt często. Przedzierały się do jego świadomości niczym robactwo przez nieszczelne okna. Sven oczami wyobraźni często widział obrazy, których nie chciał oglądać. W rezultacie odkładał młotek i chwytał za telefon, aby usłyszeć Judith choć na chwilę albo wysłać krótki esemes, żeby upewnić się, że u niej i Björna wszystko w porządku.
Podążając dobrze znanym skrótem po niewielkim urwisku i odpychając gałęzie krzaków sprzed twarzy, starał się myśleć racjonalnie. Próbował być głuchym na podszepty złego głosu, który znów podpowiadał mu, że jego rodzinny dom jest pusty. Jak to możliwe, skoro zaledwie przed dwiema godzinami rozmawiał z Judith? Zapewniała go, że już na niego czekają. Björn nie odchodzi od okna. Wypatruje go na horyzoncie. Ona przyrządza jego ulubione danie.
Tylko raz pozwolił Evertowi odwieźć się pod drzwi domu. Pożałował tego natychmiast, gdy tylko ujrzał w nich Judith. Powinien był przewidzieć, że jego żona nie pozwoli jego przyjaciołom odjechać ot tak. Choć użycie słowa „przyjaciele” było sporym nadużyciem. Za swojego przyjaciela uważał jedynie Everta i za nim pewnie skoczyłby w ogień. Przed dziesięcioma laty to właśnie Evert przywitał go w Härnösand. To on pomógł załatwić Svenowi robotę i wspierał go, gdy inni z niego szydzili.
– Odpuść – mawiał, gdy ktoś zerkał na Judith spode łba. – Wszystkim mordy nie obijesz…
Wówczas w jakiś niezrozumiały dla siebie sposób Sven… odpuszczał. Rozluźniał zaciśnięte w pięści dłonie, odwracał głowę w drugą stronę, otaczał żonę ramieniem i odchodził. Tak, Evert był jego przyjacielem. Jerk i Hans nigdy nie zasłużyli sobie na takie miano. Wręcz przeciwnie. Byli znakomitymi rzemieślnikami, ale przy okazji prymitywami, pijakami i psami na baby, którzy nie przepuszczali żadnej spódniczce.
Tamtego popołudnia, kiedy bus zatrzymał się pod ich domem, Sven chwycił torbę, machnął kumplom na pożegnanie i odwrócił się w stronę Judith. Nie zdążył nawet jej pocałować, kiedy zapytała:
– Może zaprosisz przyjaciół na obiad? Na pewno są głodni po podróży – dodała, wyglądając zza jego ramienia. Zaraz potem dostrzegła, jak Sven zaciska zęby i wbija wzrok w ziemię. Zrozumiała, że powiedziała coś nie tak. Znała swojego męża zbyt dobrze. Ale wypowiedzianych słów nie można było cofnąć.
– No właśnie, Sven. Gdzie twoje maniery? – odezwał się Jerk, wychylając się przez okno busa. – Umieramy z głodu. Prawda, chłopaki?
Hans przytaknął mu głośno i w mgnieniu oka wyskoczył z samochodu. Evert najbardziej się ociągał. Podjął nawet próbę przekonania chłopaków, że to nie najlepszy pomysł, ale ci wchodzili już do domu.
– Dziękujemy, Judith – rzucił Jerk, przekraczając próg. – Co dobrego ugotowałaś?
– Lasagne – wymamrotała, nie odrywając wzroku od męża.
Jerk aż gwizdnął z zachwytu.
– Uwielbiam lasagne – przyznał i klepnął Svena w ramię. – Chłopie, ty to masz szczęście. Nie dość, że taka piękność, to jeszcze umie gotować.
Judith nie wytrzymała spojrzenia męża pełnego wyrzutu. Zniknęła we wnętrzu domu zaraz za swoimi gośćmi.
– Zjemy szybko i się zwijamy – zapewnił Evert, patrząc przyjacielowi w oczy. – Postaram się, żeby zachowywali się jak należy.
Jerk i Hans rzeczywiście byli wygłodniali. Mieli iście wilczy apetyt, ale ślinili się nie tylko na myśl o pysznych lasagne, lecz także na widok krzątającej się po kuchni Judith. Wodzili wzrokiem po jej smukłym ciele, kiedy serwowała im dokładkę. Sven z trudem panował nad rosnącym gniewem. Po raz kolejny toczył w życiu walkę z najtrudniejszym przeciwnikiem: z samym sobą. Robił wszystko, co w jego mocy, aby utrzymać na wodzy bestię uwiezioną w jego ciele.
– Sven, masz jakiś dobry trunek? – wymamrotał Jerk z pełnymi ustami. – Wiesz, coś mocniejszego do obiadu?
– Dobra, dość tego. – Evert wstał, chociaż nie dokończył jeszcze swojej porcji. – Wychodzimy.
– Co? A niby dlaczego? Nie zdążyliśmy nawet zjeść.
– Judith na pewno chętnie zapakuje ci na drogę, prawda, Judith?
Wymuszony uśmiech na ułamek sekundy zagościł na jej twarzy.
Evert nachylił się nad Jerkiem i powtórzył:
– Wychodzimy.
Kiedy wreszcie nieokrzesani goście opuszczali ich dom, Sven obserwował ich przez okno. Evert, niczym szofer, otworzył i zaraz zamknął drzwi za Jerkiem i Hansem. Sven wiedział, że więcej niż uprzejmości było w tym chęci upewnienia się, że odjadą tak szybko, jak to tylko możliwe, zanim przyjdzie im do głowy upomnieć się o deser.
Bus odjechał po szutrowej drodze, wzbijając tumany kurzu, jednak Sven nie ruszył się z miejsca. Wciąż czuł, jak krew buzuje mu w żyłach. Delikatne ramiona Judith oplotły go w pasie. Przycisnęła twarz do jego pleców.
– Przepraszam – wyszeptała.
Nie odpowiedział. Ściągnął z siebie flanelową koszulę, rzucił ją w kąt i nagi do pasa wyszedł na chłodne kwietniowe powietrze. Judith nastawiła wodę na herbatę. Po paru minutach z kubkiem w ręku wpatrywała się w okno, za którym jej mąż dawał upust złości, rąbiąc drwa. W akceptowalny sposób pozbawiał się złej energii. Położyła dłoń na brzuchu. Tego dnia wszystko miało wyglądać inaczej. Wieczorem powiedziała mu, że będą mieli dziecko.
Widok majaczącego w oddali zagajnika sprawił, że Sven wrócił do rzeczywistości. Przystanął, poprawił torbę, która zdążyła zsunąć mu się z ramienia, i uśmiechnął się szeroko. Lasek Björna, bo tak nazywali ulubione miejsce zabaw ich syna, dzieliło od domu zaledwie kilkaset metrów. Co prawda Judith nie pozwalała chłopcu chadzać tam samemu, ale Sven poważnie wątpił, aby przez ponad dwa miesiące ojcowskiej nieobecności Björn był w stanie przestrzegać zakazu. Ruszył ścieżką w kierunku drzew, których korony tworzyły nad jego głową coś na podobieństwo liściastego sklepienia. Intensywna woń lasu sprawiała, że aż kręciło mu się w głowie. Nie był jednak pewien, czy to tylko i wyłącznie wynik naturalnego zapachu, czy kolejnych wspomnień, jakie ten wywoływał. Przed oczami Sven miał chowającego się Björna, przekonanego, że jest niewidoczny. Mały uwielbiał zabawy w chowanego, prawie tak samo jak bitwy, które często toczyli. Wcześniej jednak musieli się porządnie uzbroić, a to oznaczało kolejne sztuki drewnianych mieczy, łuków, toporów i niezliczone ilości strzał, które strugali, siedząc nad płynącym nieopodal strumykiem.
– Tato, myślisz, że Wikingowie mieli takie same miecze jak my? – pytał Björn, zaciekle zeskrobując korę scyzorykiem. Sven z rozbawieniem obserwował syna, jak z lekko wysuniętym językiem i zmarszczonymi brwiami oddaje się swojej pracy.
– Myślę, że mieli prawie identyczne. Właściwie jestem pewien, że Ragnar miał dokładnie taki jak twój.
Chłopiec z wrażenia zaprzestał na moment strugania.
– Serio?
Sven uśmiechnął się i chwycił kawałek trzymanego przez syna drewna.
– Zobacz. – Wskazał na wyprofilowaną rękojeść. – Wystrugaliśmy ją tak, aby idealnie leżała w twojej dłoni. Miecz nie może być za ciężki, żebyś swobodnie mógł walczyć jedną ręką. – Sven uniósł drewnianą broń i przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, jakby była prawdziwa, wykuta z lśniącej w słońcu stali. – Ale nie może też być za lekki, bo w przeciwnym razie miecze wroga rozłupią go w okamgnieniu. Cały sekret tkwi w ostrzu. – Sven przejechał palcem po sztychu wilgotnym od żywicy. – Musi być dobrze wyważone, i to jemu musisz poświęcić najwięcej uwagi. Ragnar miał taką samą dwusieczną spathę jak twoja.
Oddał miecz synowi, ale ten wciąż przyglądał się ojcu z szeroko rozdziawioną buzią. Dopiero po pewnym czasie ostrze nożyka na powrót zatopiło się w miękkim drewnie. Białe łuski lądowały u stóp chłopca.
– Tato, wiesz co?
Sven uniósł brwi, czekając na to, co syn chce mu powiedzieć.
– Jesteś dla mnie dzielny jak Ragnar Lothbrok, a może nawet i dzielniejszy.
Uśmiechnął się i zmierzwił chłopcu blond czuprynę. Svenowi schlebił ten komplement, ale zaraz przypomniał sobie sytuację, kiedy Björn zobaczył coś, czego nie powinno oglądać żadne dziecko: ojca w przypływie niemożliwej do okiełznania agresji, wylewającej się z niego z siłą żywiołu i pozostawiającej po sobie równie nieodwracalne spustoszenie. Tamtej niedzieli wracali z kościoła. Trzymali Björna za ręce, a ten, wesoło podskakując, pytał, czy to prawda, że Bóg widzi wszystko.
– To święta prawda, mały – usłyszeli odpowiedź, ale nie udzieliło jej żadne z nich.
Przystanęli. Nie wiadomo skąd tuż obok pojawiło się dwóch mężczyzn. Jeden z nich trzymał w ręku butelkę. Pociągnął łyk i zaraz podał drugiemu. Judith natychmiast przygarnęła Björna do siebie. Sven stanął tuż przed nimi, zasłaniając ich własnym ciałem.
– Bóg widzi wszystko – wybełkotał pijak. – Widział też, jak twoja mamusia się puszczała, a teraz…
Nie dokończył. Zaciśnięte pięści Svena poszły w ruch. Powalił mężczyznę i tłukł go bez opamiętania. Towarzyszący mu kompan, widząc, co się święci, puścił butelkę i uciekł, skręcając w najbliższą uliczkę. Sven był w transie, nie przestał nawet wtedy, kiedy twarz nieszczęśnika zamieniła się w krwawą maskę. Nie pomagał krzyk Judith i gapiów. Nie pomógł odgłos zbliżających się syren. Do rzeczywistości przywrócił go dopiero płacz Björna.
Wtedy nad strumykiem słowa syna wzruszyły go, ale i przeraziły. Chciał, aby mały umiał radzić sobie w życiu, stawiać czoło zagrożeniu. Nie chciał jednak, by pamiętał ojca pochylającego się nad tym łajdakiem.
– Jeżeli ja jestem Ragnar, to ty jesteś Björn Żelaznoboki. Co ty na to?
Chłopiec rozpromienił się i pokiwał głową z aprobatą. Tamtego dnia strugali kilka godzin i wrócili do domu z naręczem nowej broni dopiero późnym popołudniem.
Kolejne wspomnienie uleciało, gdy Sven dostrzegł wyraźną czerwień domu przebijającą przez linię ostatnich drzew. To Judith wybrała kolor. Obramowania okien pomalowali na biało. Dach z kolei zdobiła pomarańczowa dachówka. W promieniu kilometra nie było żadnych sąsiadów. Oto wkraczał w inny wymiar, inny świat – świat Svena Jönssona – i czuł, jak ogarnia go wielkie szczęście.
Wszystko było jak zawsze, a widok wybiegającego mu na spotkanie syna sprawił, że irracjonalne lęki, które odczuwał jeszcze przed kilkunastoma minutami, odpłynęły w siną dal. Chłopiec gnał co sił w jego kierunku, a jego przydługimi blond włosami zabawiał się wiatr.
– Tato! Tato! – krzyczał.
Sven zrzucił torbę na ziemię, przykląkł i czekał, aż Björn wpadnie mu w ramiona. Kiedy wreszcie się to stało, uniósł chłopca wysoko i podrzucił kilka razy, aż mały zapiszczał z zachwytu.
– Jaki ty jesteś ciężki – ocenił, stawiając syna na ziemię. – Za każdym razem, kiedy wracam, jesteś większy.
Potem chwycił malca za rękę i ruszył w kierunku domu. Judith wyszła im na spotkanie. Zupełnie jak według wcześniej nakreślonego scenariusza. Ten sam spektakl odgrywany podczas każdego jego powrotu do domu. Spojrzał głęboko w jej szczęśliwe niebieskie oczy. Odsunął jej z czoła pasmo blond włosów. Musnął palcem różowe usta, a ich kąciki natychmiast powędrowały ku górze.
– Tak bardzo tęskniłam – wyszeptała, gładząc go po szorstkim zaroście.
– Ja też.
Björn z zadartą głową wpatrywał się uważnie w rodziców. Kiedy wreszcie się pocałowali, zaklaskał głośno. Chwycili go za ręce i cała trójka ruszyła w stronę domu. Wiedzieli, co nastąpi później. Najpierw obiad, potem deser. Björn jak zwykle nie będzie się mógł doczekać chwili, kiedy ojciec rozpakuje swoją torbę i pokaże mu, co tym razem przywiózł w prezencie. Potem usiądą przy kominku. Śmiechom i rozmowom nie będzie końca. Zjedzą kolację. Judith i Sven, podekscytowani, nie będą mogli się doczekać, kiedy Björn wreszcie pójdzie spać. On, jak na złość, pokrzyżuje ich plany, siedząc z nimi do późna. Gdy mały w końcu uśnie, Sven zaniesie go do jego pokoju i zostaną z Judith sami. Będą się kochać długo i namiętnie. A potem jeszcze raz, aż sami zasną wyczerpani. Pełnia szczęścia, wszystko rozegra się jak zawsze. Tak przynajmniej powinno być.
***
Sen był tym, czego oprócz rodziny brakowało Svenowi najbardziej. Przez całe dwa miesiące pracy sypiał maksymalnie sześć godzin na dobę. Zazwyczaj zaczynali robotę o szóstej, rzadziej o siódmej, i kończyli między osiemnastą a dwudziestą. Wszystko zależało od tego, na jakim etapie byli i czy gonił ich czas. Stawiali domy praktycznie od zera. Ich czterech – Sven, Evert, Jerk i Hans – tworzyło zgrany zespół, przynajmniej jeśli chodzi o sprawy zawodowe. Umieli zrobić praktycznie wszystko, ale każdy z nich wyróżniał się w innej dziedzinie, przez co uzupełniali się wzajemnie. Konikiem Svena były dachy i w kwestii dekarskiej to on miał najwięcej do powiedzenia. Jerk zajmował się elektryką, Hans hydrauliką, z kolei Evert… całą resztą. Miał wrodzoną smykałkę do tworzenia drewnianych konstrukcji. Jako jedyny dostał się na studia i – mimo że ich nie ukończył – robił własne projekty. Zrealizowali kilka zamówień na ich podstawie, choć w przeważającej mierze stawiali domy według cudzych wizji. Evert miał nadzieję, że kiedyś to się zmieni, a ich usługi przyjmą jeszcze bardziej kompleksowy charakter. Póki co to on miał decydujący głos przy wyborze zleceń. Raz zdarzyło się, że podczas budowy Evert dość mocno zaingerował w projekt, proponując klientom kilka rozwiązań, które przypadły im do gustu do tego stopnia, że odrzucili pierwotny zamysł i poprosili Everta, aby stworzył dla nich coś zupełnie nowego. W tamtym czasie nieźle się pożarli. To znaczy Jerk, Hans i Evert. Mieli do niego pretensje, że przez nieplanowaną zmianę stoją z robotą. I w gruncie rzeczy tak właśnie było, bo przez miesiąc, kiedy on ślęczał nad rysunkami, oni musieli łapać jakieś dorywcze zlecenia. Jedynym, który nie miał pretensji, był Sven.
Z reguły podczas wyjazdów wynajmowali wspólne mieszkanie, ewentualnie mały domek. Jednak egzystowanie pod jednym dachem z Jerkiem i Hansem, delikatnie rzecz ujmując, nie należało do najłatwiejszych. Po ciężkiej robocie Sven chciał odpocząć, zalegnąć na łóżku i za pośrednictwem Skype’a dowiedzieć się, jak minął dzień Judith i Björnowi. Tymczasem Jerk albo Hans, którzy zdążyli już wychylić kilka browarów, zazwyczaj mieli inne pomysły na spędzenie reszty wieczoru. Jeżeli nie oglądali meczu, drąc się przy tym wniebogłosy, to sprowadzali do domu jakieś przypadkowo poznane w barze kobiety, które – w większości – były panienkami lekkich obyczajów. Nieraz podczas rozmów z Judith Sven musiał się tłumaczyć z dobiegających zza ściany stęknięć i stukotu podskakującego łóżka.
Dlatego wracając do domu, Sven cieszył się na myśl, że wreszcie będzie mógł się porządnie wyspać. Wiedział jednak, że nie stanie się to pierwszej nocy. Musieli z Judith nacieszyć się sobą nawzajem. Kochali się jak opętani, rozmawiali do późna, a potem… znowu się kochali. Tuż przed ósmą rano drzwi do ich sypialni otwierały się z cichym skrzypnięciem i Björn, nie pytając o zgodę, wskakiwał do łóżka i sadowił się dokładnie między nimi. Tak też było i tym razem. Kiedy Sven uniósł jedną powiekę, przez szparę w drzwiach dostrzegł twarz syna. Uśmiechnął się, a dla Björna był to wystarczający znak. Chłopiec wskakiwał do łóżka z rozpędu, niczym do basenu, a Sven obowiązkowo musiał sprawdzić, czy mały nadal ma gilgotki. Cała trójka zaśmiewała się do łez. Judith kładła głowę na piersi męża i wpatrywała się w ich syna. Była szczęśliwa.
– Tato, pójdziemy dzisiaj do lasku? – zapytał Björn i w zasadzie nie musiał nic więcej dodawać. Wiedzieli, jaki byłby cel ewentualnej wyprawy.
– Jasne, przecież obiecałem.
Na twarzy malca rozkwitł wielki uśmiech.
– A może pójdziecie jutro? – zaproponowała Judith, ujmując Björna za rękę. – Tata jest zmęczony po pracy. Na pewno chciałby dzisiaj odpocząć.
Uśmiech zniknął w okamgnieniu. Chłopiec nie protestował jednak, tylko wbił wzrok w śnieżnobiałą pościel.
– Pójdziemy dzisiaj. – Sven poklepał syna po kolanie. – Ostatnio zrobiliśmy miecze i strzały. Po moim powrocie mieliśmy zabrać się za tarcze. – Spojrzał porozumiewawczo na żonę. – Nigdy nie wiadomo, kiedy wróg zaatakuje. Musimy być gotowi.
– No tak – roześmiała się Judith. – Ale dopiero po śniadaniu.
Chłopiec energicznie przytaknął ruchem głowy, na powrót się uśmiechając.
– No i wcześniej musimy narąbać trochę drewna do kominka – dodał Sven. – Podczas mojej nieobecności zużyliście prawie wszystko.
– Coś jeszcze zostało – sprostował Björn.
– Zrobimy tak. – Sven wymierzył w syna palec wskazujący. – Przyniesiesz parę szczap, a my z mamą przygotujemy śniadanie.
– A potem?
– A potem pójdziemy do lasu, cwaniaczku. Znajdziemy jakiś pieniek i odetniemy kawałki na tarcze. Zgoda?
– Zgoda! – Mały zeskoczył z łóżka i pobiegł do drzwi, jednak zatrzymał go głos matki.
– Tylko się przebierz. Chyba nie zamierzasz wyjść na dwór w piżamie?
Pospieszne kiwnięcie głową i już go nie było. Kiedy zostali sami, Judith ponownie przytuliła się do męża, pocałowała go w policzek i położyła głowę na jego piersi.
– Jak tak dalej pójdzie, niebawem poprosi, żebyście zbudowali łódź.
– Wiem, że jest to nieuniknione, ale wcześniej… – Sven gwałtownie i bez większego wysiłku przerzucił żonę na bok i przywarł do niej całym ciałem, a Judith aż pisnęła – Mam zamiar przeżyć w spokoju pełen uniesień poranek!
Roześmiała się, ale po chwili szturchnęła Svena w ramię i wyskoczyła z łóżka.
– Nie ma mowy. Musisz wytrzymać do wieczora. Björn zaraz wróci. Chyba nie chcesz, żeby nas przyłapał?
Obserwował, jak jego żona wkłada na swe idealne nagie ciało atłasowy szlafrok. Była piękna. Po tych wszystkich wspólnie przeżytych latach i ciąży nic się w tej kwestii nie zmieniło.
– Idę zrobić śniadanie – oznajmiła. – Co powiesz na jajecznicę?
– Brzmi doskonale.
Judith wyszła z sypialni. Sven opadł na poduszki i wbił spojrzenie w sufit. Czuł się znakomicie. Był w domu, jedynym miejscu na ziemi, w którym pragnął być. Gdyby to od niego zależało, nigdy by się stąd nie ruszał. Na myśl o kilku najbliższych tygodniach czuł niewysłowioną radość.
Przymknął oczy. Nawet nie zauważył, kiedy zmorzył go sen. Przeraźliwy, sprawiający mu niemal fizyczny ból krzyk żony sprawił, że obudził się natychmiast.
– Sven!
Poderwał się jak oparzony, gorączkowo rozglądając się za bokserkami. Wkładał je w biegu. Wpadł do kuchni, ale tu nikogo nie było. Poczuł chłód i natychmiast skierował się w stronę wyjścia.
– Judith? Judith?!
Stała boso na zewnątrz, przytrzymując poły szlafroka, które rozwiewał wiatr. Wzrokiem gorączkowo przeszukiwała otoczenie…
– Gdzie się podział Björn?! – zapytał, obejmując ją ramieniem.
– Nie wiem.
Najpierw zauważył porozrzucane drwa, potem usłyszał warkot silnika. Kilkaset metrów dalej ciemne auto gnało przez lasek Björna.
– Dzwoń na policję! – polecił. Sam wbiegł do domu, ale po chwili był już z powrotem.
Judith stała jak zahipnotyzowana, obserwując męża, który otworzył szopę i wsiadł do ich starego pick-upa. Silnik zaskoczył dopiero za trzecim razem. Kaskada błota bryznęła spod wszystkich czterech kół, kiedy potężna maszyna wchodziła w zakręt. Przez ułamek sekundy Judith widziała przerażone spojrzenie męża. Dopiero wówczas odzyskała zdolność ruchu. Biegnąc do domu, przypomniała sobie, co Sven powiedział Björnowi, gdy rozmawiali o wspólnej wyprawie do lasu: „Nigdy nie wiadomo, kiedy wróg zaatakuje. Musimy być gotowi”.
Nie byli.