Merk bał się, że diabelski głos znowu zacznie go nęcić, więc zamiast do domu ponownie podjechał pod szpital. Pokusa urżnięcia się była duża. Bardzo. Pytanie nie brzmiało, czy jej ulegnie, ale kiedy…
Oparł głowę o zagłówek fotela i spojrzał w kierunku gmachu. Nie zamierzał wchodzić do środka, zresztą pewnie i tak nie pozwoliliby mu zobaczyć Natalii. Nie wiedział jednak, gdzie indziej mógłby pojechać. Teraz bardziej niż kiedykolwiek chciał być blisko niej. Dręczyły go wyrzuty sumienia. „To wszystko przez ciebie… wiesz o tym…” Znów ten sam podszept. Najwyraźniej właściciel znienawidzonego głosu zmienił strategię. Zauważywszy, że bezpośrednia próba nakłonienia go do picia póki co nie przynosi rezultatu, postanowił uderzyć w inną nutę. „Byłeś fatalnym ojcem… Wiesz o tym, prawda? Najgorszym, jakiego można sobie wyobrazić… Mężem zresztą też… To przez ciebie Natalia tu leży… To twoja wina, że Bożena nie żyje…”
Zamknął oczy. Wspomnienia znów ożyły. Rzuciły się na niego jak ćmy spragnione światła. A jego umysł był niczym szeroko otwarte okno w ciepłą letnią noc.
Widział Natalię siedzącą przy biurku, pochyloną nad książkami. Stanął w progu jej pokoju po powrocie z pracy.
– Cześć, skarbie.
– Cześć, tato.
– Jak w szkole?
– W porządku.
– Co wkuwasz?
– Matmę…
I to by było na tyle. Nigdy nie miał dla niej wystarczająco dużo czasu. A kiedy jakimś cudem udało mu się go wygospodarować, okazywało się, że jego dorastająca córka ma inne plany na spędzenie popołudnia. Praca w policji pochłaniała nie tylko większość jego dnia, ale także i życia. Po powrocie do domu nie mógł, ot tak, przestać o niej myśleć. Jeśli prowadził jakąś sprawę, wsiąkał w nią bez reszty. Ale potrzebował pracy. Nie tylko dlatego, żeby utrzymać rodzinę. Po prostu nie wyobrażał sobie, że mógłby robić coś innego. Nie dopuszczał do siebie możliwości wcześniejszego przejścia na emeryturę. Podświadomie czuł, że wówczas wkroczyłby na ostatnią prostą swojej egzystencji. Zdarzało się, że Bożena przebąkiwała coś na temat jego odejścia ze służby. Nie chciał o tym słyszeć i zawsze miał solidny kontrargument, którego nie wahał się używać. Od kiedy żona straciła pracę, utrzymywali się jedynie z jego pensji. Było im ciężko, ale dzięki temu Bożena mogła w stu procentach poświecić się Natalii. On w pewnym sensie poczuł się zwolniony z bycia ojcem na pełen etat. Wszelkie sprawy rodzinne bez większych wyrzutów sumienia scedował na żonę.
Problemy zaczęły się przed kilkunastoma miesiącami. Natalia zaczęła wagarować, unikać ich, dziwnie się zachowywać i ubierać. Miejsce kolorowych sukienek zajęły długie czarne spódnice albo dżinsy. Zamiast trampek wybierała wysokie niemal do kolan, sznurowane buty tego samego koloru. Byli przerażeni, ale tłumaczyli sobie, że to, co się dzieje z ich córką, to jedynie tymczasowy kryzys rozwojowy, przejaw typowego dla nastolatków buntu. Ich teorię poparł nawet psycholog, do którego zaciągnęli Natalię.
– To normalne w jej wieku – odparł. – Dziewczyna najwyraźniej wciąż poszukuje własnej tożsamości. Chce się wyróżniać. Im bardziej będziecie państwo zmuszać ją do „normalności”, tym bardziej będzie się buntować – wyjaśniał powody, dla których Natalia nosiła się jak ci wszyscy szajbnięci pseudomuzycy z kapel heavymetalowych. – Radzę państwu, żebyście spróbowali to zaakceptować. Prawdopodobnie wszystko się zmieni diametralnie. Nawet nie zauważycie, kiedy państwa córka w ciągu najbliższych tygodni wyjmie z szafy dawną garderobę.
Tamtego dnia te słowa ich uspokoiły, a zmiana, o której wspomniał psycholog, nastąpiła po kilku miesiącach. Z tym że któregoś razu ich córka, ich słodka Natalia, zamiast w kolorowej sukience stanęła w progu ich pokoju z kompletnie ogoloną głową i kolczykiem w nosie jak u pieprzonego cielaka. Na dodatek nie była sama.
– To mój chłopak, Patryk – oznajmiła, trzymając za rękę wysokiego, dużo starszego chudzielca o długich, wygładzonych prostownicą włosach, który najwyraźniej też był miłośnikiem ciężkiego brzmienia i piercingu. Niezliczona ilość srebrnych kółek mieniła się w jego dolnej wardze. – A teraz idziemy do mojego pokoju – powiedziała rodzicom, którzy wybałuszali oczy tak ze zdziwienia, jak i z przerażenia.
Długo nie mogąc wydusić z siebie słowa, wsłuchiwali się w przeraźliwe dudnienie, które nie miało wiele wspólnego z muzyką.
– Pamiętaj, co mówił psycholog – uspokajała Bożena, spoglądając na niego i czule gładząc po ramieniu. – To minie…
Jedyne, co minęło, to jego ojcowska cierpliwość, gdy któregoś razu zauważył tego chłopaka przemykającego w samych gaciach do łazienki. Wtedy coś w nim pękło. Chwycił go za szyję tak chudą, że bał się, że trzaśnie w jego dłoni jak sucha gałąź. Żona z przestrachem obserwowała, jak Olgierd wyrzuca przez drzwi niedoszłego „zięcia”, serwując mu na koniec mocnego kopniaka w wysuszony tyłek.
– Ona ma szesnaście lat! – krzyczał, wbijając w chudzielca palec wskazujący. – Jeśli zobaczę cię tu jeszcze raz, to – jak mi Bóg miły – zrobię użytek z mojego pistoletu!
Chłopak uciekał w samych slipkach, aż się kurzyło. Kiedy Merk odwrócił się na pięcie, ujrzał Natalię stojącą w progu domu.
– Nienawidzę cię! – wykrzyczała i pobiegła do swojego pokoju.
Od tamtego czasu minęło zaledwie kilkanaście miesięcy, a w głowie Olgierda bardzo często rozbrzmiewały słowa psychologa. „Prawdopodobnie wszystko się diametralnie zmieni”. Musiał przyznać mu rację.
Natalia zaczęła wymykać się z domu. Zdarzało się, że nie wracała na noc, a on szukał jej na pustych, skąpanych w świetle latarń ulicach miasta. Pewnego razu przywieźli ją policjanci z prewencji, których znał z widzenia. Nigdy nie zapomniał tego uczucia, kiedy ujrzał ich w drzwiach mieszkania. Natalia była pijana. Jak się później okazało, również pod wpływem narkotyków. Ich życie powoli zamieniało się w piekło. Pomocy psychologa wymagała nie tylko ich córka, ale także Bożena, która balansowała na granicy załamania nerwowego. A najgorsze miało dopiero nadejść…
Tamtego wieczoru siedzieli z Wolańskim w samochodzie pod domem Makowskich. Obserwowali posesję od dwóch godzin. Widzieli córkę Makowskiego wracającą ze szkoły. Była mniej więcej w wieku Natalii. Olgierd pamiętał, że patrząc wówczas na normalną, ubraną w typowo dziewczęce ciuchy nastolatkę, pomyślał, że nawet mafioso nie ma takich problemów jak on. Od pewnego czasu wraz z oficerami CBŚP podejrzewali, że warszawska mafia narkotykowa znów się uaktywniła na Pomorzu. Kilka tropów prowadziło do Adama Makowskiego i jako pierwszy wpadł na nie Olgierd. Potrzebowali tylko ostatecznego potwierdzenia jego przypuszczeń, aby zaangażować do działań antyterrorystów. Pod dom podjechało czarne bmw na warszawskich rejestracjach. Samochodu Makowskiego nie było jednak na podjeździe. Wolański, spoglądając na niemiecką limuzynę, najpewniej należącą do gangsterów, zapytał:
– Skąd wiedziałeś, Olgierd?
– Po prostu miałem nosa… – odpowiedział tajemniczo.
Prawda była jednak zgoła inna, ale nie zamierzał jej wyjawiać młodszemu partnerowi. Jeszcze nie wtedy. Odezwał się jego telefon. Esemes. Odczytał wiadomość:
Olgierd, ona znowu uciekła! Nie wiem, co robić!
Zaklął i schował komórkę do kieszeni.
– Co jest? – zapytał Wolański.
Merk oparł głowę o zagłówek. Jego żuchwa pracowała, jakby żuł gumę. Westchnął.
– Natalia znowu nawiała.
– Kurwa. Myślisz, że do tego chłopaka?
– A do kogo by innego? Bóg mi świadkiem, zabiję tego gnoja.
Wytrzymał godzinę, podczas której czarne bmw zdążyło odjechać, a Bożena wysłała co najmniej kilka wiadomości o podobnej treści. Gdy jednak przez kolejnych trzydzieści minut telefon milczał, Merk nie wytrzymał.
– Borys, cholera, muszę tam pojechać, bo zwariuję… – powiedział do Wolańskiego.
Partner zawiózł go do domu i sam wrócił pod posesję Makowskich. Jak się później okazało, tej samej nocy Adam Makowski zginął w wypadku samochodowym i stało się to mniej więcej o północy, kiedy Merk przekraczał próg swojego mieszkania. Był wówczas święcie przekonany, że zastanie Bożenę w kuchni. Chciał ją uspokoić, powiedzieć, że poprosił chłopaków pełniących służbę, aby pojeździli po mieście, odwiedzili kilka dzielnic. Chciał przekazać żonie, że odnajdzie ich córkę…
– Bożena? – odezwał się, gdy tylko otworzył drzwi, ale odpowiedziała mu cisza. – Bożena?!
W mieszkaniu jej nie było. Wybrał jej numer. Po kilku sygnałach odezwała się poczta głosowa. Mimo to próbował kilkakrotnie. Bez rezultatu. Dzwonił do Natalii, choć wiedział, że szanse na to, że córka odbierze, były jak jeden do miliona. Wybiegł z mieszkania i zdążył zajrzeć w parę miejsc. Zagadnął okoliczne mendy o córkę i żonę, ale nikt nic nie widział i nie słyszał. Większość z nich chowała się po kątach na jego widok, niczym karaluchy, na które ktoś skierował wiązkę światła. I wtedy zadzwonił telefon. Jeden z chłopaków.
– Olgierd, jesteśmy na Długosza, powinieneś przyjechać.
Merkowi nie spodobały się ani jego ton, ani słowa, które usłyszał. Miał bardzo złe przeczucia.
– Znaleźliście je…?
– Po prostu przyjedź.
Na miejscu był po piętnastu minutach. Wbiegł po drewnianych schodach starej, zrujnowanej kamienicy, jakby gonił go sam diabeł. Zanim dotarł na właściwe piętro, dostrzegł błysk fleszy odbijających się od odrapanych, pokrytych bohomazami ścian. Na miejscu byli technicy… Boże! Znajomy funkcjonariusz zastąpił mu drogę. Rozłożył ręce niczym obrońca strzegący drogi do bramki:
– Panie komisarzu, wiem, że to pana żona, ale…
Merk odepchnął młodego na bok i wtedy ją zobaczył. Leżała na półpiętrze, na plecach, w kałuży krwi. Ręce miała bezwładnie rozłożone na boki. Szeroko otwarte, martwe oczy wpatrywały się w sufit. Wyglądało na to, że spadła ze schodów.
– Bożena… – wymamrotał i poczuł, że świat wokół zaczyna wirować.
Ktoś chciał złapać go za ramię. Nie pozwolił na to. Ktoś inny tłumaczył, że jego żona musiała spaść ze schodów. Prawdopodobnie została zepchnięta. Przyklęknął przy zwłokach i mimo że doskonale wiedział, że nie powinien ich dotykać, wziął je w ramiona. Potem krzyczał i płakał. Nie wiedział, jak długo…
Natalię odnaleźli dopiero po kilku dniach, odurzoną narkotykami, w jakimś obskurnym mieszkaniu na Pomorzanach. Nie była nawet na pogrzebie matki. Trafiła do ośrodka leczenia uzależnień. Trwało śledztwo w sprawie śmierci Bożeny. Fakty, które ujawniono, sprawiły, że Olgierd sam zapragnął być martwy. Sprawdzono telefon jego żony i córki. Tamtego wieczora Natalia dzwoniła do matki. Śledczy podejrzewali, że dziewczyna chciała, żeby po nią przyjechała. Po tym, jak Merk potraktował jej chłopaka, prawdopodobnie prosiła, by matka nie mówiła nic ojcu. Taksówkarz, który zawiózł Bożenę pod wskazany adres, zeznał, że zobaczył grupkę osób wybiegających z kamienicy. Jedną z dziewczyn praktycznie niesiono na rękach. Zaniepokojony faktem, że jego klientka nie wraca, wszedł na klatkę schodową. Znalazł ją martwą na jednym z pięter. Jakaś staruszka mieszkająca obok powiedziała policjantom, że było bardzo głośno, słyszała muzykę i krzyki, a potem hałas na schodach.
Po ośmiotygodniowym odwyku Natalia wylądowała w centrum zdrowia psychicznego. Nie potrafiła odtworzyć wydarzeń tamtej feralnej nocy. Policja poszukiwała chłopaka, którego rysopis podał Olgierd. Ale to on znalazł go pierwszy. Chodził po ulicach i klubach praktycznie każdej nocy, rozpytując o długowłosego Patryka. Naturalnie każdy go zbywał, ale pewnego razu w spelunie, w której heavy metalowa muzyka sprawiała, że człowiek nie słyszał własnych myśli, jakaś dziewczyna krzyknęła mu do ucha: „Tam!”. Podążył wzrokiem za jej ramieniem. Chłopak stał w rogu zadymionego pomieszczenia z papierosem w ustach. Oparty o ceglaną ścianę, ubrany w czarną skórę nabitą ćwiekami brylował w towarzystwie. Olgierd podziękował nastolatce, wyszedł i czekał w samochodzie przed klubem. Chłopak pokazał się po godzinie. Nie był sam. Towarzyszyła mu jakaś dziewczyna. Komplikowało to plan Olgierda, ale niespecjalnie. Było mu już wszystko jedno. Jechał za nimi, a potem minął ich, kiedy wspinali się chwiejnym krokiem pod wzniesienie ulicy ks. Warcisława I. Zatrzymał się na parkingu tuż za jednym z marketów. Wokół nie było żywej duszy. Latarnie rzucały mętne światło na dachy stojących nieopodal samochodów. Od czasu do czasu przejechała taksówka albo nocny autobus. Merk dostrzegł podchmieloną parę w lusterku wstecznym. Zmierzali w kierunku betonowego łącznika prowadzącego na osiedle. Idealnie. Wysiadł, wyciągnął z bagażnika klucz do kół i ruszył za nimi.
Śmiali się, głośno rozmawiali, ale on nie był w stanie zrozumieć słów. Nawet nie próbował. Zatrzymali się na samym środku tunelu. Olgierd myślał, że go usłyszeli, ale okazało się, że dziewczyna gorzej się poczuła. Puściła pawia, oparłszy się o ścianę. Patryka najwyraźniej nieszczególnie to obeszło, ponieważ ten niespodziewany przestój postanowił wykorzystać na oddanie moczu na chodnik. Olgierd nie zamierzał czekać dłużej. Kilka ostatnich metrów podbiegł. Chłopak odwrócił się i zanim dostał w czoło metalowym kluczem, zdążył krzyknąć:
– Co jest, ku…!
Padł na chodnik. Dziewczyna akurat w tym momencie przecierała usta z resztek wymiocin. Kiedy zorientowała się, co się dzieje, najpierw zaczęła krzyczeć, a potem, widząc zakrwawioną twarz chłopaka, uciekła. Olgierd zadał jeszcze kilka ciosów i, wreszcie opadłszy z sił, spojrzał na swoje dzieło. Musiał odpocząć. Potem chwycił Patryka za wszarz i posadził, opierając go o ścianę.
– Ty gnoju! – krzyczał przez łzy.
Głowa Patryka przechyliła się bezwładnie. Krew ściekła na skórzaną kurtkę.
– Zabiłeś ją! Wiem, że to ty, zasrańcu…
Kolejne uderzenie mogło być tym ostatnim. Olgierd chciał je zadać, ale ostatecznie odrzucił klucz, który z brzękiem uderzył o chodnik. Gdy wspominał później tę chwilę, Merk wielokrotnie zachodził w głowę, jakim cudem udało mu się opanować. Podczas rozprawy prokurator przekonywał, że Olgierd wystraszył się odgłosów zbliżających się syren. Okazało się, że dziewczyna dość szybko doszła do siebie. Na tyle szybko, że zdążyła wezwać policję. Oskarżyciel wnosił o osiem lat pozbawienia wolności za usiłowanie zabójstwa. Sąd postanowił jednak zakwalifikować przestępstwo do typu uprzywilejowanego, biorąc pod uwagę fakt, że Merk działał pod wpływem silnego wzburzenia psychicznego, potocznie zwanego afektem. Został dyscyplinarnie wydalony ze służby i skazany na dwa lata pozbawienia wolności w zawieszeniu.
Olgierd ocknął się z zamyślenia, a właściwie do rzeczywistości znowu przywołał go ten głos: „Jedź do domu, staruszku… Jedź do domu i zalej się w trupa, rozczulając się nad swoim gównianym, nic niewartym życiem…”. I właściwie mniej więcej taki miał plan na resztę dnia. Zerknął po raz ostatni na gmach szpitala i zapuścił silnik. Przejeżdżając obok pobliskiego kościoła, odruchowo wcisnął hamulec. Siedział w samochodzie, przyglądając się budowli z czerwonej cegły przez dobre dziesięć minut. W końcu wysiadł z auta i podreptał w kierunku świątyni. Wielkie drzwi były otwarte, ale dostępu do naw strzegła zamknięta kuta brama. Poczuł specyficzny zapach miejsca. Zacisnął na kracie dłonie jak na prętach celi i zerknął w stronę prezbiterium. Czerwona lampka w kształcie diamentu świeciła się tuż nad tabernakulum. Nie był w kościele od czasu pogrzebu Bożeny. Jeszcze jakiś czas temu próbował licytować się z diabłem, kiedy i czy się napije, a teraz chciał się układać Bogiem…
„Proszę cię… proszę cię, jeśli cokolwiek dla ciebie znaczę, nie zabieraj mi jej. Straciłem już chyba wystarczająco dużo, nie uważasz? Rzucę picie, przyrzekam, że się postaram… – Zerknął na obraz ukazujący udręczone oblicze Chrystusa. – Za mało? W takim razie postaram się pomóc w poszukiwaniach dziewczyny Makowskiego, tylko spraw, żeby Natalia się obudziła…”.
Odwrócił się, zamoczył palce w wodzie święconej, wykonał pospieszny znak krzyża i wyszedł.