Przybyły na Schönefeld z dużym wyprzedzeniem – do odlotu pozostały jeszcze trzy godziny. Paula Madejska, właścicielka jednej z najbardziej znanych w Szczecinie agencji modelek, i jej dwie dziewczyny, którym wróżyła światową karierę, siedziały teraz w Starbucksie, popijając cappuccino i latte. Madejska była niespokojna, uważnie obserwowała znad filiżanki otaczającą je rzeczywistość. Setki ludzi, wlokących za sobą torby na kółkach i niosących bagaże podręczne, pędziły przez sam środek terminalu. Tłumy w sklepach i restauracjach, księgarniach i lodziarniach. Madejska mierzyła od stóp do głów każdego, kto przekroczył próg kawiarni. Marzyła, aby znaleźć się w samolocie i poczuć błogi stan nieważkości, kiedy maszyna w końcu wzbije się w powietrze.
Wyjechały ze Szczecina dużo wcześniej niż zwykle. Nie zamierzała kusić losu i przekraczać dozwolonej prędkości, przez większość czasu jechała grzecznie prawym pasem. Dziewczyny nie oponowały. Same były przerażone i było to po nich widać, kiedy ze słuchawkami na uszach nieobecnym wzrokiem patrzyły przez szyby auta. Boże, jaka była głupia! Gdyby nie dała się przekonać Maksowi, gdyby spróbowała mu wyjaśnić, wytłumaczyć, że wylatują do Japonii, muszą odpocząć przed podróżą, załatwić formalności, może by zrozumiał…? Podświadomie wiedziała jednak, że to nie była kwestia asertywności, a wszelkie podjęte przez nią starania nie przyniosłyby oczekiwanego skutku. Sukinsyn nie zwykł przyjmować odmowy do wiadomości. Był zdolny do wszystkiego i dał temu dowód w tamtym domu, zabijając chłopaka na jej oczach. Kiedy zobaczyła, jak bezwładne ciało wyłamuje barierkę, a potem z głuchym hukiem spada na drewnianą podłogę, pomyślała: „Mnie też zabije, i dziewczyny, teraz, zaraz…”.
Stanowiła własność Maksa, zabawkę, która była na każde jego skinienie. Miała wobec niego dług wdzięczności. Dług, którego – jak się miało okazać – nie sposób było spłacić. Czuła się tak, jakby przed laty parafowała umowę z samym diabłem. Gdyby mogła cofnąć czas, drugi raz nie popełniłaby tego błędu. Wolałaby umrzeć. Lepsze to niż życie w nieustannym strachu. Zgodziła się, by jej dziewczyny umilały czas Maksowi i jego zakapiorom, ale na innych zasadach, niż się mu wydawało. Nie miały być dziwkami, a dziewczynami do towarzystwa. Kurew miał przecież na pęczki. Mówił, że potrzebuje pięknych, inteligentnych dziewczyn, którymi będzie się szczycił w towarzystwie. To wszystko. Jak się szybko okazało, ustalenia można było włożyć między bajki. Jedna z jej modelek, młoda Natasza, wyjątkowo spodobała się któremuś z warszawskich bossów bawiących w Szczecinie. Stary cep chciał zaciągnąć dziewczynę do łazienki, a kiedy Paula zaprotestowała, Maks wymierzył jej policzek. Nataszę zgwałcono, a po wszystkim pokaleczono jej twarz butelką. Marzenie o karierze modelki pękło niczym bańka mydlana.
– Nigdy nie próbuj mi się przeciwstawić – powiedział wtedy Maks.
I nie próbowała. Zapamiętała dobrze tę srogą lekcję. Kiedy Maks zadzwonił i zażądał, by stawiła się na kolejnym przyjęciu, zgodziła się bez wahania, mimo że właśnie pakowała walizki do Japonii.
Upiła kolejny łyk cappuccino, nieustannie lustrując wchodzących i wychodzących klientów kawiarni. Wciąż analizowała w myślach wydarzenia wczorajszego wieczoru. Zupełnie jak film, który za pomocą pauzy można prześledzić klatka po klatce.
Jakiś szpakowaty, przystojny i elegancko ubrany mężczyzna wszedł do kawiarni i rzucił w ich stronę przelotne spojrzenie. Wystarczająco jednak długie i mało dyskretne, aby Madejska zauważyła jego nienaturalne zainteresowanie. Mnóstwo ludzi. Próba odnalezienia wolnego stolika była jedynie pobożnym życzeniem. Ale takie kobiety jak one nie mogły zostać niezauważone. Nie miały co liczyć, że uda się im wtopić w tłum. Przypominały ekskluzywne sportowe auta stojące na parkingu pełnym przeciętnych samochodów. Każdy musiał zawiesić na nich oko. Były jak trzy kolorowe puzzle w olbrzymiej szarej układance. Blondynka, brunetka i ruda. Czy można chcieć więcej? Madejska kazała dziewczynom włożyć dżinsy i adidasy. Żadnych szpilek czy ledwie zakrywających tyłek spódniczek, do których przywykły. Mimo to wciąż przyciągały spojrzenia.
Zerknęła na zegarek. 6:32. Odprawa powinna zacząć się za jakąś godzinę. Godzinę, która miała być dla niej całą wiecznością. Wypatrywała ochroniarzy i policjantów. Raz zauważyła tych pierwszych, i natychmiast pomaszerowały w inną część lotniska. Wiedziała, że jeżeli jej szukają, to bardzo możliwe, że zostaną zatrzymane przy odprawie paszportowej. Maks zabił chłopaka, bo tamten nie dopilnował jednej z licealistek. Jeśli ta mała uciekła, poszła na policję i opowiedziała, co się wydarzyło, to… prawdopodobnie podała jej nazwisko. Wiedziała przecież, kim jest Paula Madejska. Obie gówniary doskonale to wiedziały, bo jedna z nich mało nie zemdlała na jej widok.
Nie tylko policji się obawiała. Wypatrywała również ludzi Maksa. Być może parszywy Cygan zmieniał zdanie i doszedł do wniosku, że będzie lepiej, jeżeli uciszy i je? Nie znała wszystkich jego żołnierzy, ale bywając w ich towarzystwie przez te wszystkie lata, doskonale umiała rozpoznać ten typ ludzi.
Zerknęła na dziewczyny. Karolina beznamiętnie przesuwała palcem po ekranie smartfonu. Monika przerzucała kolejne strony jakiejś kolorowej gazety. Wyglądały na spokojne. W niej samej aż się gotowało. Podniosła się z krzesła, czym zwróciła ich uwagę.
– Zaraz wracam – rzuciła od niechcenia.
Podeszła do baru. Przed nią kilku klientów składało swoje zamówienia. Młody personel uwijał się jak w ukropie. Stukot filiżanek, szum pienionego mleka, głośne rozmowy… Dziesiątki różnych bodźców potęgujących jej stres.
– Irish coffee – szepnęła, kiedy wreszcie przyszła jej kolej.
Stojący za kontuarem barista przyłożył do ucha zwiniętą dłoń.
– Wie bitte?
– Irish coffee – powtórzyła, tym razem głośniej, czując się tak, jakby wyartykułowała wyjątkowo wstydliwą zachciankę.
Chłopak uśmiechnął się szeroko i odwróciwszy się do niej plecami, zabrał się do roboty. Paula liczyła, że być może odrobina whisky pomoże jej ukoić skołatane nerwy. Z utęsknieniem spoglądała na złoty trunek wypełniający dno szklanki.
Ktoś położył dłonie na blacie tuż obok niej. Mankiety ze spinkami przyciągnęły jej wzrok. Podążyła spojrzeniem wzdłuż rękawów tweedowej marynarki. W końcu jej oczy napotkały kilkudniowy zarost i szelmowski uśmiech. Przydługa grzywka opadała na wysokie, opalone czoło mężczyzny, który przed kilkoma minutami wszedł do kawiarni.
– Straszny tłok, prawda? – zapytał łamaną polszczyzną.
Odpowiedziała wymuszonym uśmiechem i krótkim skinieniem głowy, po czym znowu zaczęła śledzić proces powstawania jej kawy. Kolejny amant. Choć musiała przyznać, że Niemiec – jak przypuszczała – był bardzo przystojny i na pewno młodszy od niej, to zaloty były teraz ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę.
– Nie przepadam za lotniskami – wyznał nieznajomy, nie dając za wygraną. – Ale dziś jestem tu służbowo…
Madejska z ulgą obserwowała, jak młody barista stawia przed nią jej wzmocnioną kawę.
– Wie viel?
– Fünf euro.
Podziękowała, kładąc banknot na ladzie, i już miała się obrócić na pięcie i odejść, kiedy mężczyzna odezwał się po raz kolejny, sprawiając, że zastygła w bezruchu.
– Pani Madejska, prawda? Paula Madejska.
Przełknęła ślinę, czując, jak serce podchodzi jej do gardła. „Spokojnie – powtarzał głos w jej głowie. – Być może facet widział cię na którymś z pokazów. Może to jakiś projektant?”. Odwróciła się w jego stronę, wyginając pełne czerwone usta w kolejnym wymuszonym uśmiechu.
– Czy my się znamy? – zapytała.
– Niestety, nie – odparł. – Ale obawiam się, że będzie pani musiała pójść ze mną.