Evert Backman musiał przyznać sam przed sobą, że wyjątkowo nie chciało mu się ruszać z domu. Przyjechali dopiero wczoraj, a on nie zdążył się porządnie wyspać, bo dzieciaki z samego rana wskoczyły im do łóżka. Mimo zmęczenia uwielbiał te momenty. Zaraz potem na skraju materaca usiadła Lisa, trzymając na kolanach Harry’ego, ich rocznego syna, by po chwili zostawić całą trójkę pod jego opieką. Rozmawiali, bawili się i śmiali, dopóki Lisa nie zawołała wszystkich na śniadanie. Potem stojąc na werandzie z papierosem w ustach i kubkiem kawy w dłoni, patrzył w poszarzałe niebo. Znowu zanosiło się na deszcz. Przypomniał sobie, że obiecał Svenowi pomóc przy naprawie dachu. Lisa nie była z tego powodu szczęśliwa, ale on zamierzał dotrzymać słowa.
Kiedy wreszcie zebrał się do wyjazdu, zbliżała się pora obiadowa. Ku jego zdziwieniu mercedes nie chciał odpalić, a Lisa – jak mógł się tego spodziewać – zinterpretowała to jako znak, że powinien zostać w domu. Stary silnik ożył dopiero za piątym podejściem. Całe szczęście, że samochód nie nawalił im w drodze powrotnej.
Bus podskakiwał na wybojach i przecinających leśną drogę, wrośniętych w nią korzeniach, kiedy pierwsze, ciężkie krople deszczu uderzyły w karoserię. Evert zaczął żałować, że nie zdecydował się na wyjazd zaraz po śniadaniu. Do tego czasu sprawa byłaby już załatwiona.
Ujrzał dom Jönssonów na tle szarego horyzontu i pomyślał, że wygląda jak baśniowa chatka, nad którą zbiera się wielka, napęczniała czarna chmura. Judith i Sven żyli na uboczu, trzymając się z dala od całej społeczności Härnösand. Evert doskonale to rozumiał i oprócz wielu niedogodności takiego stanu rzeczy umiał jednak dostrzec także zalety. A tą największą był brak sąsiadów.
Odkręcił delikatnie szybę. Wieś rozbrzmiewała swoją melodią. Śpiewały ptaki, szumiały drzewa, gdzieś z lewej dochodził leniwy szmer potoku, skrytego wśród gęsto porośniętych drzew. Lasek Björna lśnił złotożółtymi liśćmi. Kiedy wyjeżdżali, zieleń otaczała ich z każdej strony.
Zaparkował nieopodal domu. Zanim wysiadł, opierając ręce na kierownicy, przyglądał się przez chwilę otoczeniu. Stary pick-up Svena stał niedbale zaparkowany na pozbawionej ogrodzenia posesji, jak porzucony wrak. Rozwieszone pranie powiewało na sznurkach rozciągniętych między drzewami, mimo że z nieba siąpiło coraz bardziej. Samotna siekiera wbita w pień i porozrzucane drwa sugerowały, że ktoś przerwał pracę w pośpiechu. W tym widoku było coś apokaliptycznego.
„Może po prostu nie ma ich w domu?” – pomyślał, wysiadając z samochodu. Ostatecznie mógł przecież zadzwonić do Svena i powiedzieć, że przyjedzie trochę później. Ale jeżeli naprawdę ich nie było, to dokąd i czym pojechali, skoro samochód wciąż tu stał? Otworzył drzwi busa i zabrał się za odbezpieczanie drabiny. Najwyżej rzuci okiem na ten przeciek, a Sven pewnie pojawi się lada chwila. Zerknął raz jeszcze w stronę drzwi domu i… o mało nie krzyknął. Stojąca w progu filigranowa kobieta wyglądała jak duch. Wiatr rozwiewał jej blond włosy i nocną koszulę, odsłaniając szczupłe, blade nogi.
– Judith? – Zeskoczył i ruszył w jej stronę.
Minęła dłuższa chwila, zanim i ona była w stanie zrobić krok. W końcu zaczęła biec. Wpadła w jego ramiona, głośno łkając. Przytulił ją mocno, nie spuszczając wzroku z okien domu. Mógłby przysiąc, że w jednym z nich dostrzegł potężną sylwetkę swojego najlepszego przyjaciela.
– Judith – powtórzył raz jeszcze. Najdelikatniej, jak potrafił, odsunął ją od siebie. Spojrzał w jej wielkie, załzawione niebieskie oczy i zapytał: – Judith, co się stało?!
– Björn! – krzyknęła.
Serce podeszło mu do gardła.
– Co z nim?!
Nadal zanosiła się płaczem. Nie mógł zrozumieć ani słowa, ale wydawało mu się, że jedno z nich brzmiało: „porwany”.