22.
ŚWINOUJŚCIE

Z przeprawy promowej Warszów mogli korzystać jedynie kierowcy ze Świnoujścia i ewentualnie ci, którzy jakimś cudem weszli w posiadanie specjalnych identyfikatorów. Wszyscy pozostali musieli zadowolić się tą ogólnodostępną, znajdującą się w oddalonym o kilka kilometrów Karsiborze.

Maks Mirga nie był mieszkańcem wyspy, nie miał też specjalnych uprawnień, ale już zaczynało się ściemniać, a on nie zamierzał tracić czasu i ustawił swojego czarnego mercedesa klasy S w kolejce tuż za autami tutejszych, na których tablicach rejestracyjnych widniały litery ZSW.

– A co, jeśli nas nie wpuszczą? – zapytał jego bratanek Ramir z tylnej kanapy. – Już jesteśmy spóźnieni. Makaroniarze nie będą zadowoleni.

– Wpuszczą – odpowiedział Maks spokojnym tonem.

Ramir, zerkając w lusterko wsteczne, nie mógł dostrzec jego oczu schowanych za okularami przeciwsłonecznymi, które wuj założył mimo kiepskiej pogody.

Czasami obsługa promu o wdzięcznej nazwie „Bielik” zabierała samochody spoza miasta, ale zdarzało się to raczej rzadko i tylko kiedy na pokładzie zostało jeszcze miejsce, z którego nie chciał skorzystać lokalny kierowca. Tymczasem za nimi ustawiał się sznurek świnoujskich samochodów. Siedzący na fotelu pasażera Heniek z powątpiewaniem popatrzył w lusterko boczne. Strasznie się pocił. Miał tak, odkąd pamiętał. Waga robiła swoje, ale do tego dochodziło jeszcze jakieś uwarunkowanie genetyczne. Na domiar złego w połowie drogi do Świnoujścia uświadomił sobie, że nie pamięta, co się stało z tą przeklętą maską klauna, którą nosił przez większość tamtego wieczoru. Na pewno miał ją na sobie jeszcze wtedy, gdy zabawiali się z tą małą. A potem? Nie wiedział. Otarł chusteczką wilgotne skronie i grube policzki. Miał jedynie nadzieję, że nie zostawił jej w tym domu. Jeżeli policja ją znajdzie, to…

– Nareszcie. – Z zamyślenia wyrwał go głos Maksa.

Auta ruszyły żółwim tempem. Czarny mercedes trzymał się zderzaka sąsiada tak blisko, jak to możliwe. Rozlegał się metaliczny brzęk, kiedy samochody jeden po drugim wjeżdżały na rampę promu. Pasażerowie wchodzili na pokład z obu stron, wyznaczonymi dla pieszych i rowerzystów alejkami. Jeden z członków personelu w niebieskim uniformie stanął tuż przed maską samochodu Maksa z uniesioną ręką. Zakreślił w powietrzu kółko palcem wskazującym, dając jasno do zrozumienia, że mają zawrócić. Cygan opuścił szybę.

– Co jest, panowie, nie umiecie czytać? – zapytał załogant. – Przecież na tablicy jest napisane, że to przeprawa tylko dla mieszkańców Świnoujścia. Zatrzymujecie mi kolejkę.

– Spokojnie, spokojnie – odezwał się Maks i zaczął szperać w wewnętrznej kieszeni kurtki. – Mam tu gdzieś identyfikator.

Chłopak przewrócił oczami. Z tyłu rozległy się pierwsze klaksony zniecierpliwionych mieszkańców Świnoujścia, nerwowo reagujących na widok obcego auta będącego powodem przestoju.

– Gdzieś tu był… – improwizował dalej Maks. – No słowo daję… – Odsłonił połę kurtki w taki sposób, że wyłoniła się spod niej błyszcząca bursztynowa rękojeść pistoletu.

Chłopak aż cofnął się z wrażenia.

– Nożeż kurwa mać! Zawsze to samo! Gdzieś posiałem tę pieprzoną kartę.

– No trudno… – wyjąkał mężczyzna. – Skoro pan ją ma…

– Mam, mam, tylko nie mogę znaleźć. – Maks sięgnął do drugiej kieszeni i wyciągnął z niej stuzłotowy banknot. – Ale mam też to. – Wysunął zwitek w stronę chłopaka, który natychmiast wcisnął go do kieszeni, jednocześnie dyskretnie rozglądając się na boki.

– Niech panowie jadą – zarządził wreszcie młody.

Maks kiwnął głową i ruszył. Zanim zdążył zasunąć szybę, usłyszał, jak chłopak tłumaczy jednemu kierowcy, że mercedes spieszy się do szpitala, bo jakaś kobieta właśnie zaczęła rodzić.

Ramir uśmiechnął się od ucha do ucha.

– Mam nadzieję, że nie zadzwoni na policję.

– Żartujesz? – Heniek obejrzał się przez ramię. – Widziałeś jego minę? Myślałem, że zemdleje, jak zobaczył gnata. Założę się, że ma pełne portki.

Przejeżdżali skąpanymi w świetle latarni wąskimi uliczkami Świnoujścia, obserwując tłumy ludzi. Sezon skończył się przed dwoma miesiącami, a turyści mimo to nadal okupowali wyspiarskie miasto, jakby w nadziei, że uda im się nakłonić lato do powrotu. Wchodzili do restauracji, przesiadywali w kawiarniach i pubach, podążali w kierunku parku, aby dotrzeć do plaży albo pospacerować promenadą.

Ramir wyjął pistolet, wyciągnął magazynek, sprawdził, czy aby na pewno jest nabity, i ponownie włożył go w rękojeść berretty. Zrobił to już drugi raz, odkąd opuścili hotel. Pewnie nawet nie zdawał sobie z tego sprawy, ale ten bezwiedny odruch, ewidentnie będący przejawem zdenerwowania, nie uszedł uwadze Maksa. Heniek, chcąc wyglądać na wyluzowanego, obserwował to, co działo się na świnoujskich ulicach. Maks był spokojny. Oczywiście sprawy mogły się potoczyć różnie, ale on zawsze zachowywał zimną krew, chyba że coś szło wyjątkowo nie po jego myśli. Wtedy zdarzało się, że puszczały mu hamulce, a opanowanie przychodziło dopiero, gdy polała się krew. Tak właśnie było z tym chłopakiem. Może powinien zachować się inaczej? Może wystarczyłoby jedynie porządnie go zlać? Kiedy jednak spojrzał w oczy młodego, oczekiwał, że zobaczy w nich coś więcej niż strach. Skruchę, przyznanie się do winy, błaganie o litość. Tymczasem gówniarz zachowywał się tak, jakby nic wielkiego się nie stało. Zadziałał instynkt, gdzieś w głowie Maksa zwolniła się blokada i reszta potoczyła się sama…

Wszystko zaczęło się przed miesiącem. Maks dostał telefon z Warszawy z informacją, że jest robota w Szczecinie. Ludzie ze stolicy zaproponowali mu wejście do gry. Pierwsze pytanie Maksa brzmiało: „Za ile?”. O szczegóły dopytał dopiero wtedy, gdy usłyszał satysfakcjonującą odpowiedź. Włosi ze Sztokholmu szukali dziewczyny. „Bułka z masłem” – pomyślał. Było ich na pęczki. W klubach, barach i pubach. Wystarczyło wysłać Ramira do pierwszej lepszej dyskoteki i przyprowadziłby ich tyle, ile dusza zapragnie. Ale zaraz potem okazało się, że Włosi to nie jacyś tam zwykli makaroniarze. Kiedy usłyszał słowo camorra, pojawiły się pierwsze wątpliwości. Następne, gdy powiedziano mu, że poszukują konkretnego „egzemplarza”. Wizja kilkudziesięciu tysięcy euro przyćmiła ryzyko. Dostał imię, nazwisko i adres. Miał wszystko, czego tamci potrzebowali. Kilka razy wysłał Ramira pod wskazany dom, ale nie nadarzyła się okazja, aby zawinąć dziewuchę do samochodu. W zasadzie ta mała rzadko wychodziła, a jeśli już, to w towarzystwie koleżanki wsiadała do taksówki i jechała w jakieś zatłoczone miejsce. Często też wyjeżdżała z matką, a to zupełnie niweczyło ich plany. Dlatego zlecił robotę temu nowemu, kumplowi Ramira. Chłopak miał aparycję filmowego amanta i Maks wiedział, że żadna mu się nie oprze. Kuba zaproponował, że najpierw spróbuje poderwać koleżankę dziewczyny, i trzeba przyznać, że to był trafiony pomysł…

Potem się okazało, że Włosi oczekują kompleksowej usługi. Zażądali, by Maks wysłał matce dziewczyny wiadomość, że ją mają. Kiedy się z nią zabawiali, zauważył znamię na jej nodze. Każda matka zna swoje dziecko jak nikt inny. Taka przesyłka nie pozostawiała wątpliwości.

Ale to nie był koniec. Neapolitańczycy potrzebowali pomocy w przetransportowaniu dziewczyny do Szwecji. Procedura była ta sama. „Za ile?” Kiedy padła wysoka suma, Maks się zgodził. Miał układy z marynarzami. Statki z kontrabandą nieustannie przewoziły do Skandynawii jego towar: prochy, papierosy, broń, a nawet samochody. Nigdy jednak ludzi. Ale zawsze musi być ten pierwszy raz, prawda? Wykonał telefon jeszcze tej samej nocy. Dostarczyli dziewczynę do Świnoujścia. „Ludzie morza” podstawili kontener. Spędziła w nim kilkanaście godzin. Przesyłka miała zostać nadana dziś. On miał jedynie wydać dyspozycję. Wcześniej jednak Włosi chcieli zobaczyć swój towar i najważniejsze: musieli zapłacić. Nic prostszego.

Zjechali z asfaltowej drogi, wjeżdżając w ubitą parkową alejkę. Wokół nie było żywej duszy. Samochód toczył się pomiędzy drzewami i rzucającymi blade światło latarniami.

– To na pewno tu? – zapytał Ramir z powątpieniem w głosie. Zdążyło się ściemnić i teraz młody Cygan wiercił się nerwowo na tylnym siedzeniu, spoglądając w mrok za oknem.

– Na pewno – uspokoił Maks.

Nawierzchnia znowu się zmieniła. Tym razem mercedes wjechał na odcinek pokryty kocimi łbami, co utwierdziło Maksa w przekonaniu, że zmierzają w dobrym kierunku. Wjechali w korytarz utworzony przez stare, pordzewiałe garaże z blachy falistej. Kiedy wreszcie zostawili je za sobą, ksenonowe reflektory auta oświetliły dziesiątki kolorowych, kwadratowych kształtów. Kontenery stały jeden przy drugim nieopodal kei. Maks zatrzymał samochód. Zerknął przez ramię na wystraszonego bratanka. Ramir wciąż ściskał w dłoni rękojeść pistoletu.

– Schowasz go wreszcie? – zapytał.

Chłopak sprawiał wrażenie, jakby ocknął się z transu i dopiero teraz wsunął broń z powrotem na jej miejsce.

– Weź się w garść, synu, bo trzęsiesz się jak galareta.

Ramira korciło, żeby zaprzeczyć, ale ostatecznie jedynie skinął głową, zdając sobie sprawę, że wuj ma rację.

– Który to kontener? – zapytał.

Maks wskazał brodą stojący naprzeciwko nich, niebieski i odrapany. Dokładnie w tym samym momencie w oddali zamigały reflektory samochodu. Dwa krótkie sygnały zdradzające lokalizację ich włoskich „przyjaciół”.

– Są. – Maks ruszył. Podjechał jakieś sto metrów i zatrzymał auto. – Dobra, wychodzimy – zarządził, kładąc rękę na klamce. Zanim jednak otworzył drzwi, spojrzał na bratanka i dodał: – Panuj nad emocjami. Zaraz będzie po wszystkim.

Chłopak znowu pokiwał głową. Wysiedli z samochodu. Od razu do ich nozdrzy wdarł się zapach morskiego, mroźnego powietrza. Pulsujące gdzieś w oddali światło latarni wskazywało marynarzom drogę do portu. Białe punkty kilku statków, wciąż znajdujących się dziesiątki kilometrów od brzegu, majaczyły w oddali, przypominając gwiazdy rozrzucone na granatowym niebie. Słyszeli skrzek mew i głuche odgłosy fal rozbijających się o keję.

Ruszyli przed siebie. Drzwi samochodu, w kierunku którego podążali, otworzyły się i jego wnętrze zajaśniało bladą poświatą, zdradzając liczbę pasażerów. Trzy postacie wygramoliły się z terenowego audi.

– Buonasera – przywitał się Maks, rozkładając szeroko ręce na widok ludzi, których spotykał pierwszy raz w życiu. Jego znajomość włoskiego ograniczała się do kilku podstawowych słów, dlatego zaraz potem, w obawie przed kompromitacją, zdecydował się przejść na angielski, z którym radził sobie o wiele lepiej.

– Mam nadzieję, że nie czekacie panowie za długo. Wybaczcie to małe spóźnienie.

– Meglio tar diche mai – odpowiedział wysoki Włoch, podając Maksowi dłoń. Cygan odetchnął z ulgą, gdy po chwili tamten powtórzył po angielsku: – Lepiej późno niż wcale.

Maks wiedział, że mężczyzna ma na imię Alessandro i to on przewodził dwóm pozostałym członkom camorry stojącym za jego plecami. Alessandro uśmiechnął się szeroko, obnażając prawie wszystkie zęby. Miał długie czarne włosy, które spięte w kucyk lśniły w blasku księżyca równie intensywnie jak lakier ich samochodu. Nie kwapił się, by przywitać się z Ramirem i Heńkiem. Skinął tylko głową w ich kierunku. Odpowiedzieli tym samym gestem. Maks nie zauważył, aby pozostali Włosi wykonali jakikolwiek ruch, który mógłby zostać odebrany w podobny sposób. Stali z szeroko rozstawionymi nogami i rękoma splecionymi z przodu. Maks i na ich temat dowiedział się sporo od ludzi z Warszawy. Flavio, łysy, o twarzy filmowego amanta, z małym kolczykiem w lewym uchu, i Giovanni, zdecydowanie najniższy z całej trójki, grubasek, na którego wołali Gigi. Na twarzy żadnego z nich nie widać było chociażby cienia uśmiechu. Za to ich lider uśmiechał się nieustannie.

– Gdzie wasz capitano? – zapytał Alessandro.

– Spokojnie – odparł Maks. – Na pewno dojedzie. – Starał się brzmieć przekonująco, chociaż czuł, jak niepokój wlewa się do jego serca. Kapitan Grzegorz Świrski, dowodzący jednym z kontenerowców pływających pod norweską banderą, powinien być tu od dobrych piętnastu minut. Prowadzili interesy od kilku lat i nigdy nie zdarzyło się, aby Świrski nawalił. Kilkakrotnie jednak sugerował Maksowi, że ich współpraca powoli zbliża się do końca. Kapitan był ojcem i dziadkiem – odliczał już miesiące do emerytury.

– Mam za dużo do stracenia – powtarzał ostatnio w kółko. – Nie chcę wszystkiego spieprzyć.

Maks klepał go wtedy po ramieniu, nie przywiązując zbyt dużej wagi do słów starego wilka morskiego. Wyglądało jednak na to, że Świrski zdecydował się spełnić wcześniejsze zapowiedzi. Gdy dowiedział się o rodzaju niecodziennej przesyłki, pobladł i usiadł z wrażenia. Tym razem zamiast kilogramów heroiny, amfetaminy i niezliczonej ilości tabletek extasy, wciąż cieszących się niesłabnącym zainteresowaniem gówniarzy po obu stronach Bałtyku, miał przetransportować żywy towar.

– Nie mogę tego zrobić – powtarzał, kręcąc głową.

– Ależ możesz – uspokajał go Maks. – Potraktuj to jak kolejny zwyczajny transport. To w dalszym ciągu przesyłka, Grzesiu. Zrób to dla swojej rodziny…

Na dźwięk tych słów spojrzenie starego marynarza stało się ostre niczym nóż…

– Nie mieszaj w to mojej rodziny…

Nie dokończył, bo Maks poklepał go po policzku.

– Po prostu zrób to, o co proszę. To wszystko. Potem porozmawiamy o twojej emeryturze i solidnej odprawie. Co ty na to?

Maks zobaczył wtedy przerażenie w oczach kapitana. Nie było najmniejszych wątpliwości, że zakamuflowana groźba została bezbłędnie rozszyfrowana. Świrski nie zaryzykowałby życia bliskich.

A jednak wciąż nie słyszeli nadjeżdżającego samochodu.

– Chcę zobaczyć dziewczynę – odezwał się Alessandro. Odwrócił się w stronę kontenerów. – Gdzie ona jest?

Na znak Maksa Heniek ruszył w kierunku jednego z nich. Wyciągnął telefon komórkowy i włączył funkcję latarki. Grzebał w kieszeni w poszukiwaniu kluczy i kiedy wreszcie je odnalazł, te wyślizgnęły mu się z rąk i wpadły w błoto. Zaklął pod nosem. Przyglądający mu się Włoch przewrócił oczami. Maks miał wrażenie, że upłynęła cała wieczność, zanim zasuwa wreszcie została odsunięta ze zgrzytem i drzwi stanęły otworem niczym wrota pradawnego grobowca. Wewnątrz panował nieprzenikniony mrok.

– Przesyłka musi zostać wysłana z samego rana – przypomniał Alessandro. – Taka była umowa. Nie możemy pozwolić sobie na jakiekolwiek opóźnienie.

– Nie będzie żadnego opóźnienia. Możesz mi zaufać – uspokajał Maks.

– Fiducia – powiedział Alessandro. – Zaufanie. Nie słowa je budują, a spełnione obietnice. A wy już jednej nie dotrzymaliście.

Uśmiech, choć odrobinę przygaszony, wciąż błąkał się po twarzy Włocha. Maks wiedział, że to jedynie maska. Kamorysta był dobrym aktorem, mógł przywdziać każdą. Ale jego spojrzenie było bystre i czujne. Zdradzało prawdziwe intencje. Nie dało się ich ukryć.

– Capitano miał być na miejscu. Gdzie on jest?

– Zaraz przyjedzie. Bez obaw.

Alessandro kiwnął do swoich towarzyszy. Flavio i Giovanni zniknęli wewnątrz kontenera. Do ich nozdrzy dotarł dojmujący smród uryny. Zapłonęły światła latarek. Dziewczyna była przywiązana do biurowego krzesła na kółkach, które Flavio i Giovanni właśnie pchali po blaszanej podłodze kontenera. Miała zaklejone usta i zasłonięte oczy. Spod ciemnej opaski wystawał jedynie kawałek nosa. Jeden z Włochów zerwał taśmę i dziewczyna zaczęła łapczywie chwytać powietrze sinymi ustami.

– Nie krzycz, bo cię zabiję – szepnął Flavio po angielsku.

Zrozumiała i posłuchała. Opatulono ją niedbale kocem, który nie zdołał przykryć brudnych, nagich i zakrwawionych nóg. Alessandro zauważył, że jedna z nich na wysokości kolana jest obwiązana bandażem, spod którego zaschnięte plamy krwi biegły wzdłuż kostki. Przypominały mało istotne arterie naniesione na mapę.

Alessandro odwrócił się w stronę Maksa.

– Przesyłka jest bardzo ważna dla adresata. Wydawało mi się, że o tym wspominałem.

– Wspominałeś – potwierdził Maks. – I zostanie dostarczona. Capitano…

Włoch uniósł palec do ust. Szybki, zdecydowany gest. Zupełnie jak ruch gaszący wątły płomień świecy. Cygan zamilkł.

– Co to jest? – zapytał Alessandro, wskazując na dziewczynę.

Maks patrzył na nią i na stojących po obu stronach krzesła, czekających na rozkazy szefa Flavia i Giovanniego. Nie rozumiał.

– Miała być nietknięta – wyjaśnił Alessandro. Maks wpatrywał się w dziewczynę. Gdyby nie fakt, że wciąż głośno oddychała, byłby gotowy uwierzyć, że nie żyje.

– Nie rozumiem…

Alessandro roześmiał się głośno, zerkając na swoich towarzyszy. Na ich twarzach również pojawiły się uśmiechy. Najpierw nieśmiałe, potem coraz wyraźniejsze. Skoro śmiał się ich szef, to sytuacja naprawdę musiała stać się zabawna.

– Non capisco – rzekł do nich po włosku. – On nie rozumie… – Alessandro spoglądał to na swoich ludzi, to na Maksa. Ściągnął usta i uniósł brwi, jakby czekał, aż jego rozmówca dozna pełnego olśnienia. – Pozwól zatem, że ci wyjaśnię. – Podszedł do dziewczyny i czule musnął ją po policzku. Odsunął koc, jakby chciał się przekonać, co się pod nim kryje. Dziewczyna drgnęła. Skrawek materiału wrócił na swoje miejsce. Alessandro przyklęknął przy niej i odwinął przesiąknięty krwią bandaż, którym obwiązano dziewczynie kolano. Włoch zamknął oczy i na chwilę zwiesił głowę. Wyglądało to trochę tak, jakby poczuł nieodpartą potrzebę zwrócenia się do Boga. Wstał.

– Ta ślicznotka jest bardzo ważna dla don Luciana i powiedziałem to twoim przyjaciołom z Warszawy. Nie powtórzyli ci?

– Przecież sami kazaliście wysłać jej matce jasny sygnał! – uniósł się Maks. – Musisz przyznać, że to było niezwykle oryginalne. L’originale. Tak to się mówi po waszemu? – Maks się uśmiechnął, odwracając się do swoich kompanów.

Kąciki ust Heńka też drgnęły delikatnie, ale wargi Ramira nie poruszyły się nawet o milimetr. Był przerażony. Czuł, że sprawy zaczynają przybierać wyjątkowo kiepski obrót, a wuj jak zwykle próbuje robić dobrą minę do złej gry.

Alessandro podszedł do Maksa. Ich nosy prawie się stykały. Ramir i Heniek poruszyli się nerwowo.

– Oryginalne, powiadasz? Mieliście wysłać pukiel włosów albo kawałek garderoby, a nie okaleczać dziewczynę!

Maks wbił spojrzenie w czubki swoich butów.

– A poza tym – ciągnął Alessandro. – Nie potrafiliście trzymać swoich brudnych kutasów w spodniach, prawda?!

Cygan poczuł na twarzy kropelki śliny Włocha. Toczył ze sobą wewnętrzną walkę. Ten pieprzony makaroniarz mu ubliżał. Musiał natychmiast dokonać oceny sytuacji, analizy wszystkich możliwych rozwiązań, przygotować w myślach ewentualny rodzaj reakcji. Błyskawicznie wyobrażał sobie dostępne opcje. Być może jednak ten dureń tylko grał? Próbował ich zastraszyć? Co jednak, jeśli nie? Może pierwsi powinni sięgnąć po gnaty? Z prędkością światła pojawiały się kolejne myśli. Nawet jeśli uda im się załatwić Włochów, co dalej? Przyjadą następni, to było pewne. Narazi się Warszawie…

– Nie mogliśmy się oprzeć – odparł nagle, sam odrobinę zdziwiony. – Tak jak powiedziałeś. Niezła ślicznotka z tej małej… Gdybyśmy wiedzieli, że ma być nietknięta, przyrzekam, że byśmy jej nie ruszyli. – Próbował wytrzymać spojrzenie Alessandra. Ale nie spodziewał się tego, co nastąpiło później. Włoch kopnął go w krocze. Kiedy Maks zgiął się wpół, Alessandro sięgnął pod połę kurtki i wydobył pistolet. Wsparł lewe ramię na plecach Maksa i nacisnął spust. Rozległ się ledwo słyszalny dla ucha dźwięk wystrzału. Przypadkowy przechodzień mógłby pomyśleć, że się przesłyszał. Tymczasem ciało Heńka zatańczyło w ciemności. Ramir nie zdążył sięgnąć po broń, bo Flavio i Gigi byli szybsi. Kolejne pociski pruły powietrze tuż przy uchu Alessandra, sprawiając wrażenie, jakby obok przelatywał rój pszczół. Ramira zwaliło z nóg, a Alessandro uderzył Maksa kolanem w głowę. Mężczyzna ze złamanym nosem runął na ziemię. Heniek trzymał się za prawy bok, krew sączyła mu się między palcami. W lewej dłoni ściskał rękojeść pistoletu, ale nie było mowy, żeby w ogóle podniósł ramię. Mimo to spróbował, robiąc jednocześnie dwa kroki w prawo, kiedy rozległa się kolejna seria. Jeden z najbardziej zaufanych ludzi Maksa wpadł do Odry z głośnym pluskiem.

Maks jęczał, leżąc i trzymając się za zakrwawioną twarz. Czuł, jak połamana kość nosowa ustępuje pod dotykiem palców. Przeklinał, ale jego oprawca nie mógł go zrozumieć. Alessandro stanął tuż nad nim. Niesforny kosmyk czarnych włosów opadał mu na prawy policzek. Dmuchnął, odsuwając go z twarzy.

– Ty mały cygański fiucie – powiedział. – Myślałeś, że jesteś cwany? Pokażę ci, jak kończą ci, którzy próbują wykiwać Alessandra Santoro. – Sięgnął do rozporka i po chwili oddał mocz prosto na głowę Maksa. – I jak ci się podoba? Chciałbyś coś jeszcze powiedzieć?

Po wszystkim otarł dłoń o nogawkę spodni i nie zwlekając dłużej, wymierzył pistolet zakończony tłumikiem w czoło swojej ofiary.

– Ci vediamo all’inferno – powiedział i nacisnął spust.

– Co teraz zrobimy? – Flavio podszedł bliżej, patrząc na ciało Cygana.

– Zapalimy. – Alessandro szeroko się uśmiechnął. Wyciągnął paczkę i podsunął ją w jego stronę.

Flavio przewrócił oczami.

– No dalej, bierz – ponaglił Alessandro.

Tym razem jego kompan posłuchał. Po chwili przyłączył się do nich Giovanni i teraz cała trójka, paląc, przypatrywała się efektom swojej pracy.

– Możemy włączyć Ermala? – Giovanni zerkał to na Alessandra, to na Flavia. Wyglądał jak dzieciak patrzący z nadzieją na rodziców, którzy zastanawiali się, czy spełniać jedną z jego zachcianek.

Flavio wypuścił dym nosem i wyrzucił papierosa.

– Dajcie spokój z tym gównem! Zabierajmy się stąd.

– Pozwól mu się nacieszyć. – Alessandro szturchnął go barkiem. Stary, zaczepny gest, który wszedł im w krew jeszcze w czasach dzieciństwa.

Flavio przeklął pod nosem i od niechcenia poczłapał w kierunku samochodu. Po chwili czarne audi podjechało bliżej. Ciemne szyby zjechały w dół, a z głośników dobiegła włoska muzyka. Utwór Ermala Mety Vietato Morire. Alessandro przymknął oczy i oparłszy się o drzwi auta, zaczął się kołysać do rytmu. Śpiewał razem z wykonawcą. Po chwili śpiewali już wszyscy:

Pamiętam te oczy pełne życia.

Twój uśmiech jak cios w twarz.

Pamiętam nieliczne światła wśród nocy,

Ale przynajmniej na zewnątrz nie było wilków […].

Giovanni zaczął tańczyć. Alessandro bił brawo, przytrzymując papierosa ustami.

Synu mój, pamiętaj:

Mężczyzna, którym się staniesz,

będzie tylko tak wielki jak miłość, którą dajesz.

Nie zapomniałem chwili,

W której stałem się dość duży,

By ochronić cię przed tymi rękami.

Nawet Flavio wyraźnie dał się porwać. Uczynił z maski audi bęben perkusji.

Wiesz, że rana się zagoi, a od środka nie można jej zobaczyć.

Czego oczekiwałeś? Nie jest za późno, by zacząć od nowa.

Wybierz inną ścieżkę i pamiętaj, że miłość nie jest przemocą.

Pamiętaj, żeby być nieposłusznym, i pamiętaj, że jest zabronione umierać, zabronione umierać.

Giovanni rozłożył ręce i obracając się wokół własnej osi, spoglądał w niebo. Ostatnie akordy należały do niego:

Zmień swoje gwiazdy, jeśli spróbujesz – uda ci się.

I pamiętaj, że miłość nigdy nie strzela w twarz.

Synu mój, dobrze zapamiętaj […].

Kiedy muzyka ucichła, cała trójka przybiła piątki. Uściskali się serdecznie. Trzej przyjaciele wychowani na ulicach Scampii i Secondigliano ciągnących się u stóp Wezuwiusza.

Do rzeczywistości przywrócił ich rozpaczliwy szloch dziewczyny. Spojrzeli na nią w tym samym momencie.

– Co z nią zrobimy? – zapytał Flavio. – Jak niby przetransportujemy ją do Szwecji?

– Spokojnie. – Alessandro zaciągnął się po raz ostatni i rzucił niedopałek wprost na leżące u jego stóp zwłoki. – Coś wymyślę, jak zawsze.

– Don Luciano się wkurwi…

– Zostaw to mnie. Dziewczyna jeszcze jutro dotrze do Sztokholmu. Wrzuć ją do bagażnika. A teraz musimy posprzątać ten burdel.

Gigi przykląkł przy kei, spoglądając na ciało grubasa dryfujące twarzą w dół. Z tej perspektywy wyglądało jak drewniana kłoda.

– Kurwa, nie dosięgniemy go – ocenił. – Co robimy?

Alessandro zastanawiał się przez dłuższą chwilę. Flavio przyglądał mu się, czekając na decyzję. Wyglądało na to, że tym razem ich szef nie ma dobrego pomysłu.

– Zostawcie – postanowił wreszcie. – Trudno. Zmywajmy się.