24.
SZTOKHOLM, DZIELNICA RINKEBY

Rinkeby, w większości zamieszkałą przez imigrantów, prasa określała mianem „strefy wojny” lub „getta”, nad którym nie ma kontroli. Przekraczanie jej granic wieczorami było wyjątkowo ryzykownym i nierozsądnym posunięciem. Prawdę powiedziawszy, większość mieszkańców stolicy i za dnia omijała Rinkeby szerokim łukiem. Niebyło bowiem tygodnia, aby w telewizji nie wspomniano o kolejnych zamieszkach, strzelaninie czy wojnach konkurujących ze sobą muzułmańskich gangów.

O ciemnej stronie szwedzkiego miasta wiedzieli prawie wszyscy Europejczycy, a ci, którzy nie wiedzieli, dowiedzieli się z głośnego reportażu nakręconego i zamieszczonego w sieci przez znaną parę dziennikarzy. Młodzi reporterzy uwiecznili na filmie pogrążone w mroku ulice, na których próżno było szukać rodowitych Szwedów. Oko kamery zarejestrowało zastępy zakapturzonych postaci, małoletnich przestępców, noszących broń za paskami szerokich spodni, handlujących amfetaminą i heroiną. Niewiele brakowało, a projekt zakończyłby się tragedią. Do dziennikarzy otworzono ogień, a wcześniej dziesiątki gardeł krzyczały z całą mocą: „Biali ludzie to diabły! Wynoście się stąd…!”.

Jedną z bohaterek reportażu była dwudziestoletnia Karen Olsson, zgwałcona przez pięciu imigrantów. Dziewczyna miała wysiąść z metra, kiedy napastnicy zagrodzili jej drogę. „Pojedziesz z nami” – powiedzieli jej. Następną stacją była już Rinkeby. Po wszystkim zostawili nagą i krwawiącą Karen gdzieś przy śmietniku. Film kończy przejmujące wyznanie dziewczyny: „Nie mogę pogodzić się z tym, że za to, co mi zrobili, skazano ich na dziewięć miesięcy poprawczaka…”.

Kiedy czarny, lśniący w świetle ulicznych latarni mercedes podjechał pod jeden z odrapanych bloków, natychmiast przykuł spojrzenia ubranych w puchowe kurtki młodych śniadoskórych mężczyzn. Takich aut nie oglądało się w Rinkeby na co dzień. Żaden kierowca przy zdrowych zmysłach nie zaparkowałby tu takiego wozu. Ale właściciel tego samochodu mógł się czuć spokojnie. Każdy wiedział, że ten konkretny mercedes był nie do ruszenia.

– To tutaj, don Luciano – powiedział Marco, zerkając w lusterko wsteczne. Zaraz potem ponownie spojrzał przez boczną szybę, by z rozbawieniem i dumą obserwować poruszenie, jakie wśród miejscowych wywołał widok czarnego samochodu. Uśmiech zniknął z twarzy chłopaka, gdy tylko do jego uszu dotarł odgłos otwieranych drzwi.

Don Luciano stał już na zewnątrz, mocno przyciskając do siebie poły płaszcza. Po chwili ruszył przed siebie. Marco wygramolił się z auta, o mało się nie przewracając.

Stojący u wejścia do klatki schodowej mężczyźni kiwnęli głowami w geście uniżenia. „Dobry wieczór, don Felipe” – przywitało go dwóch, ale Luciano nawet nie zaszczycił ich spojrzeniem, tylko bez słowa podążył w kierunku drewnianych schodów. Marco przystanął przy mężczyznach i wydał im kilka pospiesznych poleceń. Nie mógł się powstrzymać. Manifestowanie władzy sprawiało mu niewysłowioną przyjemność. Tutejsze mniejsze i większe gangi mogły toczyć sobie lokalne wojenki, ale rozkazów don Luciana musieli słuchać wszyscy.

Klatka schodowa stanowiła obraz nędzy i rozpaczy. Od ścian pokrytych graffiti odłaziły szerokie pasma farby, a różnego rodzaju malunki i napisy w języku szwedzkim i arabskim ciągnęły się od podłogi aż po sufit. Odgłosy kroków na schodach sprawiały, że drzwi uchylały się od czasu do czasu, a wystraszone, ciekawskie oczy spoglądały przez szpary, chcąc poznać źródło hałasu. Zatrzaskiwały się jednak natychmiast, kiedy w bladym świetle rozpoznawały znajomą, budzącą lęk sylwetkę. Jeśli ktoś okazywał się na tyle głupi, by być dociekliwym, Marco rzucał w jego kierunku kilka przekleństw po szwedzku lub machał w powietrzu lśniącym ostrzem motylkowego noża.

Kiedy pokonali pierwszą kondygnację, boss przystanął i puścił chłopaka przodem. Nie był pewien, do którego mieszkania zmierzają.

– To na drugim piętrze, don Luciano – oznajmił Marco, wbiegając na kolejne stopnie.

Zatrzymali się przy pierwszych drzwiach po lewej. Marco wystukał wcześniej ustalony kod i drzwi otworzyły się po krótkiej chwili. W progu stanął młody Arab, który na widok Włochów wyjął z ust nadpalonego skręta i cisnął go na podłogę, po czym przydeptał podeszwą adidasa. Zamaszystym gestem zaprosił gości do wnętrza obskurnego mieszkania.

Wnętrze niewiele różniło się od tego, co widzieli na klatce schodowej. Najwyraźniej ci sami mało zdolni artyści zabrali się za udekorowanie ścian. Po starej, popękanej podłodze walały się puszki, niedopałki po papierosach, potłuczone butelki i pokruszony tynk, który zachrzęścił pod podeszwami błyszczących butów don Luciana, kiedy ten przemierzał ciasny korytarz. Podążał za bladą poświatą, rzucaną przez włączony telewizor. Gdy wszedł do pokoju, dwóch Arabów siedzących na kanapie zerwało się na równe nogi. W pokoju obecny był także Szwed, który stał już na baczność przy zasłoniętym roletą oknie jak żołnierz zaskoczony wizytą dowódcy. Don Luciano omiótł ich wszystkich beznamiętnym spojrzeniem i zerknął w kąt pokoju, gdzie na niewielkim materacu siedział przywiązany do kaloryfera, wystraszony chłopiec. Umorusany, trzęsący się na całym ciele, z podkulonymi nogami, wyglądał jak przerażone małe zwierzę. Don Luciano złapał najbliżej stojącego Araba i pchnął go w stronę dziecka.

– Rozwiąż go! – rozkazał.

Mężczyzna natychmiast wykonał polecenie, po czym cofnął się na swoje miejsce.

– Bastardi! – krzyknął don Luciano. – Może was powinienem tak przywiązać?! A może założyć wam obrożę i smycz jak psom?!

Spuścili głowy i wbili wzrok w podłogę. Żaden z nich nie odważył się spojrzeć w oczy bossa. Don Luciano podszedł do chłopca i przyklęknął tuż przed nim.

– Jak masz na imię? – zapytał, choć znał odpowiedź.

Mały patrzył na niego szeroko otwartymi niebieskimi oczami, które lśniły w jego brudnej twarzy. Minęła dłuższa chwila, zanim drżące wargi wyszeptały:

– Björn.

Don Luciano pokiwał głową.

– Bardzo ładnie. – Zmierzwił chłopcu włosy. – Powiedz, Björn, boisz się?

Mały natychmiast pokiwał głową, z trudem przełykając ślinę. Nie odrywał wzroku od bladego i chudego oblicza obcego mężczyzny.

Don Luciano uśmiechnął się pod nosem.

– To normalne, chłopcze. Każdy się boi. Sztuka polega na tym, żeby umieć nad strachem zapanować. Spróbujesz?

– Spróbuję, ale chciałbym wrócić do mamy i taty… – Sine usta zaczęły drżeć. Do oczu napłynęły łzy i po chwili ciężkie krople kapały po policzkach, żłobiąc w nich jasne korytarze.

– Ile masz lat?

Chłopiec otarł buzię wierzchem dłoni.

– Osiem.

Don Luciano ponownie skinął głową. Tym razem jakby z uznaniem.

– Duży już z ciebie chłopak. Kiedy byłem mniej więcej w twoim wieku, zabrano mnie od rodziców, wiesz?

Niebieskie oczy zdawały się jeszcze większe niż poprzednio.

– I nigdy już ich nie zobaczyłeś?

– Czasami… Przypadkiem, gdzieś na ulicach Neapolu. Ale nie pozwolili mi się z nimi spotykać. Nie mogłem już grać w piłkę z tatą ani jeść obiadów mamy.

– Kto cię zabrał?

– Moja nowa rodzina. Wiesz, gdzie jest Neapol?

– Nie…

– To we Włoszech. Włochy to piękny kraj, a Neapol to piękne miasto. Chciałbyś kiedyś je zobaczyć?

– Może…

– To możliwe… gdybyś chciał. Wiesz dlaczego? Bo jeżeli o czymś marzymy, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby po to sięgnąć. Rozumiesz? Absolutnie nic!

Björn aż drgnął na dźwięk ostatnich słów.

– Rozumiem, że tęsknisz za rodzicami. Pewnie bardzo ich kochasz, prawda?

Delikatne skinienie głową.

– Ja swoich też kochałem. Ale musisz wiedzieć, że rodzice są w naszym życiu tylko przez chwilę. Prędzej czy później każdy z nas podąża własną drogą. To nieuniknione i czasami nawet lepiej, żeby stało się to wcześniej.

– Ale ja chcę wrócić do domu! Proszę…

Włoch westchnął i przeczesał dłonią gęste, opadające na czoło włosy.

– Na razie musisz tu zostać. Przynajmniej przez jakiś czas. Potem zobaczymy, jak się ułożą sprawy. Obiecuję, że miło spędzisz czas…

Chłopiec spuścił głowę. Kolejne łzy spływały mu po twarzy.

– Lubisz gry komputerowe? – zapytał don Luciano. Zdziwił się, kiedy chłopiec nie wykazał żadnego zainteresowania. – Zobacz, jaki mamy tu duży telewizor. Poproszę twoich nowych kolegów, żeby przywieźli ze sklepu konsolę. Co ty na to? Grałeś w domu w gry?

Björn pokręcił głową.

– Dlaczego?

– Mama mi nie pozwalała.

– Rozumiem. Ale tu jest jak na wakacjach i myślę, że mama nie miałaby nic przeciwko. A jakie zabawy lubisz? W co się bawiłeś w domu?

– Lubiłem chodzić z tatą do lasu…

Jeden ze stojących z boku Arabów roześmiał się piskliwie. Zamilkł jednak natychmiast, kiedy don Luciano posłał mu piorunujące spojrzenie.

– Lubiłeś spacery po lesie?

– Robiliśmy z tatą broń – ciągnął Björn. – Łuki, miecze i strzały. Takie, jakich używali Wikingowie. Jakich używał Ragnar Lothbrok. Znasz Ragnara…?

Don Luciano zamyślił się, po czym odpowiedział:

– Chyba kiedyś o nim słyszałem.

– Był bardzo dzielny, silny i nieustraszony, jak mój tata. – Björn wyraźnie się ożywił.

– Twój tata jest silny i nieustraszony?

– Tak. Jak Ragnar, a może i bardziej!

Nagle całe podekscytowanie odpłynęło.

– Mieliśmy dziś robić tarcze. Szykować się do wojny… – Przygaszone spojrzenie ponownie powędrowało w dół.

– Lubisz broń?

Björn nieśmiało znów zerknął na pochylającego się nad nim mężczyznę.

– Lubię.

Don Luciano się uśmiechnął.

– Dobrze. – Sięgnął pod połę płaszcza i wydobył połyskujący w mętnym świetle pistolet. Wysunął z rękojeści magazynek z nabojami, schował do kieszeni i podał broń chłopcu.

– Proszę.

Björn się wahał. Spoglądał to na pistolet, to na twarz człowieka budzącego w nimi uczucia, których wcześniej nie doświadczył. Bał się nieznajomego, ale jednocześnie coś go w nim fascynowało i chyba zaczynał go lubić.

– Śmiało… – zachęcił don Luciano, podsuwając broń chłopcu niemal pod nos.

W końcu Björn posłuchał. Zaskoczyło go, jak ciężki jest pistolet. Przyglądał się mu, ważąc go w dłoni. Delikatnie położył palec na spuście.

– Podoba ci się? – zapytał Włoch.

– Tak.

– Z taką bronią nie mieliby szans nawet Ragnar i jego wojownicy. Przy niej na nic się zdadzą drewniane miecze i łuki. Jest twój, jeśli chcesz…

Chłopiec zamarł.

– Naprawdę?

– Tak. Kiedy przyjdę następnym razem, może nauczę cię strzelać.

Don Luciano wstał z klęczek i obserwował jeszcze przez jakiś czas, jak chłopiec z niemą fascynacją przygląda się broni. Zaraz potem przywołał do siebie Szweda.

– Macie zadbać, aby mu niczego nie brakowało, rozumiesz? – szepnął do ucha chłopakowi, który wystraszony jedynie przytaknął ruchem głowy. – Przywieźcie mu jakieś czyste ubrania. Kupcie coś do jedzenia, nie wiem, pizzę, lody, wszystko, co będzie chciał. Jeśli następnym razem, gdy tu przyjadę, zobaczę, że traktujecie dzieciaka tak jak teraz, pogadamy inaczej, jasne?

– Tak, don Luciano – odparł tamten.

Zanim odszedł z zamiarem wypełnienia rozkazu, Felipe klepnął go w policzek. Sam po chwili również ruszył w kierunku wyjścia, a towarzyszący mu Marco podążył za nim jak cień. Przystanęli w korytarzu. Don Luciano sięgnął po komórkę. Wybrał numer i z telefonem przy uchu, wyraźnie zniecierpliwiony, wpatrywał się w odrapaną ścianę klatki schodowej.

– Macie dziewczynę? – zapytał, kiedy wreszcie usłyszał znajomy głos po drugiej stronie.

Marco przyglądał się profilowi szefa, który nagle zmarszczył brwi.

– Jakie problemy, Alessandro? Nie chcę żadnych problemów! Macie ją dostarczyć najpóźniej jutro, rozumiesz?! – Don Luciano słuchał tego, co ma mu do powiedzenia jego rozmówca przez następnych kilkanaście sekund, a potem powtórzył: – Jutro, Alessandro. Chcę ją tu widzieć jutro…