26.
ŚWINOUJŚCIE, TERMINAL PROMOWY

Alessandro Santoro stał na drugim piętrze świnoujskiego terminalu promowego, wpatrując się w gigantycznych rozmiarów promy cumujące przy kei. Były niczym monumentalne budowle, niezdolne, aby ruszyć się choć o milimetr. Aż trudno było uwierzyć, że za chwilę wypłyną i tnąc niespokojne tego ranka wody Bałtyku, ruszą w kierunku Skandynawii. Mieli się znaleźć na pokładzie jednego z nich, on, Flavio, Gigi i ta dziewczyna.

Widok załogantów poruszających się po pokładach sprawił, że Alessandro przeniósł się w inne miejsce i inny czas. Był w Scampii, obskurnej dzielnicy Neapolu, w której dorastał. Wielkie osiedla, miejskie dżungle, których wizytówką były bloki w kształcie żaglowców – navi avela – zupełnie jak promy, które teraz miał przed oczami. W setkach okien „mrówkowców” – jak zwykło się o nich mówić – nie powiewały flagi ani bandery, tylko pranie przewieszone przez sznurki przymocowane do parapetów. Na balkonach i obsmarowanych graffiti tarasach betonowej floty próżno było szukać marynarzy. Załogę stanowili oni – klepiące biedę rodziny i ich dzieci, całymi dniami biegające po korytarzach i placach w centrum neapolitańskich slumsów. Alessandro dokładnie pamiętał krzyki, odgłosy zabawy i ryk silników tysięcy motorino przejeżdżających wąskimi uliczkami. Ogłuszające wycie policyjnych syren i huki wystrzałów, które były tak powszechne jak dźwięki wuwuzeli na stadionie FC Napoli, wciąż rozbrzmiewały mu w głowie.

Matka Alessandra chroniła go przed otaczającą ich rzeczywistością, jak tylko mogła, ale w takich dzielnicach jak Scampia czy sąsiednia Secondigliano dzieciaki nie kończyły dobrych szkół, nie zostawały prawnikami czy lekarzami, nie spełniały marzeń o wielkich karierach piłkarskich. Tu droga była jedna i wiodła wprost do świata przestępczego, przed którym jedynym ratunkiem mogła być ucieczka, na jaką nie było stać żadnej z tutejszych rodzin. Czyhające na niego zło przypominało krążący nad głową rój wściekłych pszczół. Matka za każdym razem próbowała swoimi naukami przyodziać go w pancerz odporny na żądła, ale prędzej czy późnej któremuś z owadów udawało się przedrzeć przez niego i dotrzeć do młodego umysłu Alessandra. Jad trafiał do krwiobiegu, a w konsekwencji – do serca.

– Zaraz po szkole prosto do domu, Alessandro. Zrozumiałeś? – nakazywała matka, przykucając przed nim, gdy wychodził z domu. – Zrozumiałeś?! – Chciała mieć pewność, że dotarło do niego to, co mówiła. Ujmowała jego twarz i patrzyła mu głęboko w oczy.

– Si, mamma – odpowiadał zazwyczaj, ale bardzo często zdarzało się, że podczas drogi powrotnej zaczepiali go starsi koledzy, nagabując, aby poszedł z nimi. Kilkakrotnie odmówił, ale wówczas śmiali się z niego, szydzili i go opluwali. Kilkakrotnie pobili. Kiedy robił zakupy, rzadko donosił je do domu. Któregoś razu drogę zajechała mu czerwona alfa romeo.

– Co tam niesiesz, mały? – zapytał kilkunastoletni kierowca, którego Alessandro dobrze znał z okolicznych podwórek.

– Nic…

– Nic? Przecież widzę, że taszczysz coś w tych siatkach. Mama nie mówiła ci, że nie wolno kłamać? – Chłopak odwrócił się w stronę siedzącego obok pasażera i zaśmiał się piskliwie. Po chwili drzwi się otworzyły i młody kucnął tuż przy Alessandrze.

– Słuchaj, koleżko, zrobimy tak. Wiem, gdzie mieszkasz. Tak się składa, że zupełnie niedaleko mieszka też mój kumpel, któremu muszę coś dostarczyć. Trochę się spieszę, a ty masz po drodze. – Wyciągnął zza pazuchy zawiniątko i wcisnął chłopcu do torby.

– Co to jest? – zapytał Alessandro.

– Cukier – odparł tamten i zaraz potem do uszu chłopca dobiegła kolejna fala śmiechu. – Mój kumpel piecze ciasto. Dzwonił do mnie, żebym przywiózł mu cukier, ale jak mówiłem, nie mam czasu. Ty mu podrzucisz…

– Ale…

– Spokojnie, to po drodze. Wiesz, gdzie jest pomnik Najświętszej Panienki?

Chłopiec przytaknął skinieniem głowy. W zasadzie przechodził tamtędy każdego dnia w drodze do szkoły albo na boisko. Najświętsza Panienka z szeroko rozłożonymi rękoma i aureolą z gwiazd nad głową, które po zmierzchu mieniły się wszystkimi kolorami tęczy, stała nieopodal jego osiedla.

– No właśnie. Będzie tam na ciebie czekał. Podejdziesz do pomnika, przeżegnasz się i położysz to, co ci dałem, przy stopach Panienki. Zrozumiałeś?

– Ale…

– Żadnych „ale”.

Alessandro patrzył, jak znajomy chłopak grozi mu wyprostowanym palcem. Wiedział, że madre nie byłaby zadowolona. Tamten należał do grupy, od której kazała mu się trzymać z daleka.

– Albo posłuchasz, albo zabiorę ci zakupy. Matka będzie zła. Na pewno nie ma pieniędzy na następne. – Chłopak wyciągnął banknot, pomachał nim Alessandrowi przed oczami i wsunął go do kieszeni chłopca. – Masz na zachętę. Jeśli się spiszesz, to może dostaniesz więcej. Mój kumpel to dobry piekarz. Często piecze i potrzebuje dużo cukru, rozumiesz?

– Si…

– Nazywam się Giacobe – powiedział chłopak. – A ty?

– Alessandro.

– Miło cię poznać, Alessandro. – Chłopak poklepał go po twarzy. – A teraz zmykaj i zrób, o co prosiłem.

Stojąc tak i wpatrując się w uwijających się jak w ukropie marynarzy, Alessandro poczuł, że musi zapalić. Obejrzał się przez ramię. Kilku turystów siedziało na obitych dermą ławeczkach, czekając na embarkację. Część z nich bawiła się telefonami, inni przeglądali jakieś magazyny i mapy, głośno dyskutując na temat miejsc, które powinni odwiedzić. Alessandro zerknął na sufit. W rogu zainstalowano kamerę, na samym środku zaś kilka czujników dymu. Musiał zapomnieć o paczce Marlboro, którą miał w kieszeni. Zamiast tego podszedł do automatu ze słodyczami i wybrał czekoladowy batonik.

Tamtego dnia dostarczył „cukier” i położył u stóp Najświętszej Panienki. Podobnie następnego i kolejnego. Któregoś wieczora nakrył matkę siedzącą przy stole w ich mikroskopijnej kuchni i pochylającą się nad kartką papieru. Była przygnębiona. Kiedy zapytał, o co chodzi, zbyła go machnięciem ręki. Ale on – mimo że miał dopiero dziewięć lat – wiedział, co stanowiło problem. Pieniądze. Jak zawsze. Bez słowa podszedł do niej i położył na stole dwa banknoty. Dwa tysiące lirów. Minęła dłuższa chwila, zanim mamma się odezwała.

– Skąd to masz? – zapytała.

Nie odpowiedział. Poderwała się z krzesła i powtórzyła pytanie, tym razem szarpiąc Alessandra za ramiona:

– Skąd to masz, pytam?!

– Zarobiłem – odparł wreszcie.

– Co?!

– Zarobiłem, mamma.

– Niby jak?! – Marcella Santoro spoglądała w wielkie brązowe oczy syna, nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszała. – Jak je zarobiłeś?!

Nie odpowiedział.

– Pomogłeś panu Grassi w piekarni?

Pokręcił głową.

– A może rozładowałeś towar w sklepie rybnym?

Wbił wzrok w podłogę. Chwyciła syna na podbródek, zmuszając go, aby ponownie na nią spojrzał.

– Jeżeli nie robiłeś żadnej z tych rzeczy, Alessandro, to znaczy, że nie zarobiłeś tych pieniędzy, rozumiesz?

Zasępił się jeszcze bardziej.

– Masz w tej chwili oddać je człowiekowi, który ci je dał. Słyszysz?!

Pokiwał głową.

– A potem masz się trzymać od niego z daleka! Powiesz mu, że nigdy więcej nic dla niego nie zrobisz. Jeżeli nie będzie chciał przyjąć tych pieniędzy z powrotem, to pójdziesz do kościoła i wrzucisz je do skarbonki. Zrozumiałeś?

– Tak, mamma.

– Idź już. – Pchnęła go delikatnie w stronę drzwi.

Tego dnia nie spotkał już Giacobe. Ani następnego. Czerwona alfa romeo zajechała mu drogę dopiero po kilku dniach, kiedy wracał ze szkoły.

– Cześć, Alessandro! – krzyknął chłopak przez uchyloną szybę.

– Cześć, Giacobe – odpowiedział.

– Szykuje się wielkie przyjęcie. – Giacobe wysiadł z auta i położył dłoń na ramieniu chłopca. – Mój przyjaciel będzie piekł jeszcze więcej niż ostatnio. Potrzebuje dużo cukru. Bardzo dużo. – Wypowiedziawszy te słowa, obszedł Alessandra i rozpiął zamek jego plecaka. – Po co ci tyle książek? – zapytał.

– Do szkoły – odparł chłopiec, zerkając przez ramię.

– W szkole nie nauczą cię niczego pożytecznego, chłopaku. A te książki tylko niepotrzebnie zajmują miejsce.

Kilka z nich poszybowało w powietrze, a Alessandro obserwował, jak lądują nieopodal na stercie śmieci. Giacobe machnął w kierunku swojego kolegi i ten wysiadł z auta. Podszedł do nich z przewieszoną przez ramię czarną torbą.

– Zrobisz tak, Alessandro. Pięć paczek cukru zostawisz w tym samym miejscu, co zawsze. Pozostałe zaniesiesz do…

– Nie! – Alessandro zaprzeczył stanowczo, obracając się twarzą do obu mężczyzn.

Spojrzeli po sobie wyraźnie zaskoczeni.

– Co powiedziałeś?

– Niczego już nie zaniosę. – Wcisnął dłoń do kieszeni i wyłuskał z niej pomiętolone banknoty. – Mama kazała mi je oddać. Jeśli ich nie weźmiecie, zaniosę je do kościoła i…

Giacobe uderzył go w twarz. Alessandro upadł na tyłek i chwycił się za policzek.

– Posłuchaj, gnojku. – Giacobe przykucnął przy nim. – Jeżeli nie zrobisz tego, co ci każę, to jedyną rzeczą, jaką będziesz nosił, będą kwiaty. Na grób twojej matki. Wiem, gdzie mieszkasz, pamiętasz? Zabiję ją, jeśli mnie nie posłuchasz.

Alessandro patrzył wystraszony w twarz pochylającego się nad nim Giacobe. Zaczął płakać. Matka była dla niego wszystkim. Nie miał brata ani siostry jak jego koledzy. Ojca więcej w domu nie było, niż był.

– Zrobisz, co mówię, albo twoja matka dostanie kulkę. O tu. – Giacobe dźgnął go w czoło palcem wskazującym tak mocno, aż odskoczyła mu głowa.

Wtedy wydarzyło się coś, co było jak sen, który później Alessandro przywoływał w myślach niezliczoną ilość razy. Czarne auto zatrzymało się z piskiem opon, a on usłyszał huk wystrzałów z karabinu maszynowego. Zaraz potem na beton posypały się puste łuski, a chłopiec usłyszał charakterystyczny metaliczny dźwięk. Kolega Giacobe, którego imienia Alessandro nigdy nie poznał, zamachał rękoma i runął na ziemię. Alessandro widział podziurawioną bluzę chłopaka i plamę krwi wypływającą spod jego ciała.

Drzwi samochodu się otworzyły i wyszło z niego kilku ludzi. Jeden z nich, w czarnym płaszczu, wyciągnął pistolet i przyłożył lufę do czoła Giacobe.

– Na kolana! – rozkazał.

Chłopak posłuchał, kątem oka zerkając na Alessandra.

– Handlujesz w moim rewirze, gnojku?!

Giacobe nie odpowiadał. Klęczał z uniesionymi rękoma i zaciśniętymi ustami.

– Myślałeś, że jeśli wepchniesz towar dzieciakowi, to niczego nie zauważę? – Mężczyzna nachylił się nad Giacobe, jeszcze mocniej przyciskając lufę do jego czoła. – Scampia jest moja!

Nacisnął spust i Giacobe upadł na bok. Mimo że były martwe, jego oczy wciąż wpatrywały się w Alessandra.

– Co robimy z chłopakiem, don Luciano? – zapytał jeden z mężczyzn.

Wtedy Alessandro zrozumiał, że mężczyzna w czarnym płaszczu jest kimś bardzo ważnym. Odwrócił się w jego stronę i dopiero teraz chłopiec dostrzegł, że twarz Luciana pokrywają czerwone kropki krwi, jakby ktoś pochlapał go kropidłem. Człowiek, na którego mówiono don Luciano, otarł ją wierzchem dłoni.

– Boisz się? – zapytał, przykucnąwszy przy nim.

Alessandro przytaknął skinieniem głowy.

– To normalne. Każdy się boi. Sztuka polega na tym, żeby umieć nad strachem zapanować. – Mężczyzna wstał, podszedł do sterty śmieci i podniósł porozrzucane książki. Kiedy pakował je do plecaka chłopca, pozostali mężczyźni zbierali leżące tu i ówdzie paczki „cukru”.

– Biegnij do domu, chłopcze. – Pomógł mu wstać. – I zapomnij, co tu widziałeś, jasne?

Alessandro pokiwał głową.

– Jesteś bardzo dzielny – powiedział don Luciano. – Być może niebawem się zobaczymy.

Alessandro zgniótł papierek po batoniku i wrzucił do kosza. Obserwował ciąg ciężarówek z łoskotem wjeżdżających na rampę promu. Mijając kolejną grupę pasażerów, przeszedł pod przeciwległe okno, aby zerknąć na plac, na którym tiry ustawiły się w kolejce. Było ich kilkadziesiąt. Opuszczały skwer powoli i równym rzędem zmierzały w kierunku bramek. Następnie zatrzymywał je jeszcze jeden z członków załogi, po czym ruszały dalej, w stronę olbrzymiego statku, który czekał na nie z opuszczoną rufą. Niektóre z nich były poddawane rutynowej kontroli przez strażników celnych. Alessandro policzył, że podczas sprawdzania jednego auta, zdążyło przemknąć obok co najmniej dziesięć ciężarówek. Błyskawicznie podjął decyzję. Sięgnął po komórkę, zmierzając w kierunku schodów.

– Flavio, posłuchaj – rzucił do telefonu. – Podjedziecie pod plac, na którym stoją tiry. A potem czekajcie na mój telefon.

Rozłączył się i zbiegł po schodach, pokonując kolejną kondygnację. Kiedy dotarł na parter, skonstatował, że tu pasażerów jest jeszcze więcej. Niektórzy stali przy kasach, inni z plecakami i torbami na kółkach okupowali windę. Być może on, Flavio i Gigi nie wyróżnialiby się z tłumu aż tak bardzo, ale wolał nie ryzykować.

Wyszedł przez rozsuwane drzwi terminala i zmrużył oczy, kiedy słonce wyjrzało zza ciemnych chmur. Tuż przed nim zatrzymał się autobus. Minął go poirytowany i podążył w kierunku placu, na którym parkowały ciężarówki.

Dzisiejszą noc spędzili w jednym z pobliskich hoteli. Jego standard odbiegał znacznie od tych wszystkich luksusów, do których przywykli. Budynek był zaledwie piętrowy i bez trudu wpisałby się w obskurną rzeczywistość cieszących się złą sławą dzielnic Neapolu. Ale o to im chodziło. Nie chcieli zwracać uwagi. Recepcjonista słabo mówił po angielsku, więc rezerwacja pokoi trwała dużej, niż Alessandro przypuszczał. Zarezerwował dwa, jeden dla Flavia i Giovanniego i jeden dla siebie i… zawartości ich wielkiej walizki na kółkach.

– Niestety, nie mamy tu windy. Hotel jest jednopiętrowy – powiedział recepcjonista, zerkając na imponujących gabarytów bagaż. – Na parterze mamy pełne obłożenie, więc…

– Nie szkodzi – przerwał Alessandro. – Poradzimy sobie. – Zmusił się do uśmiechu i położył na kontuarze sto euro. – Dobranoc.

Zanim Flavio i Gigi zniknęli w swoim pokoju, Alessandro kazał im kupić coś do jedzenia. Nie liczył na to, że uda im się zamówić dobre spaghetti, więc zaproponował pizzę. Kiedy jego kompani wyszli, otworzył odrapane hotelowe drzwi, wymacał po swojej prawej stronie włącznik światła i wepchnął walizkę do środka.

Na skromne wyposażenie małego pokoju składały się pojedyncze łóżko, nocna szafka i niewielkich rozmiarów komoda, na której ustawiono telewizor pamiętający jeszcze lata dziewięćdziesiąte. Alessandro podszedł do okna i szczelnie zasłonił rolety. Dopiero potem podszedł do walizki postawionej na środku dywanu. Odsunął zamek i uniósł jedną część karbonowej obudowy. Widok był przejmujący, nawet jak dla niego.

Dziewczyna leżała w pozycji embrionalnej, z zaklejonymi ustami i rękoma przywiązanymi do kostek. Spod fali posklejanych blond włosów łypało na niego jedno przerażone niebieskie oko. Była brudna, ubrana w ciemny dres, który kupili w pierwszym, lepszym sklepie, i drżała na całym ciele.

– Już dobrze – powiedział po angielsku cicho, niemal szeptem, gładząc dziewczynę po policzku. Chciał zerwać taśmę z jej ust, ale zawahał się w ostatniej chwili. Wstał i poszedł do łazienki. Popękana wanna nie zachęcała do kąpieli. Odkręcił wodę, sprawdził jej temperaturę i nalał odrobinę płynu z małej plastikowej butelki. Wrócił i ponownie uklęknął przy dziewczynie. Położył palec wskazujący na swoich wargach. – Musisz być cicho. Rozumiesz? – Odlepił kawałek taśmy, dając do zrozumienia, że za chwilę zerwie ją w całości. – Jeżeli chociaż piśniesz, zakleję ci usta z powrotem i całą noc spędzisz w walizce. Zrozumiałaś?

Agnieszka, na tyle, na ile było to możliwe, przytaknęła ruchem głowy. Szarpnął mocno i zdecydowanie. Nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Uśmiechnął się. Wyciągnął nóż sprężynowy, a ona drgnęła, gdy ujrzała ostrze.

– Spokojnie.

Rozciął więzy. Najpierw te krępujące kostki, potem te wokół nadgarstków. Nie kazał jej wstać, nie próbował do tego zachęcić. Zamiast tego wsunął pod nią dłonie i podniósł ją jak dziecko, po czym położył na podłodze. Pisnęła cicho, kiedy z zaskakującą delikatnością rozprostowywał jej ręce i nogi. Potem znów zniknął w łazience. Kiedy wrócił, nie słyszała już szumu płynącej wody.

– Gotowa?

Nie czekając na odpowiedź, wyciągnął do niej rękę. Chwyciła jego dłoń i pozwoliła się podnieść. Chwiała się na nogach, więc przerzucił jej ramię przez swoją szyję.

– Powoli. Krok za krokiem – pouczył.

Posłuchała, ale każdy kolejny był wyzwaniem i sprawiał jej ból. Jej ciało się buntowało. Czuła, jakby nie należało do niej. Posadził ją na sedesie. Ukląkł i delikatnie podwinął nogawkę dresowych spodni. Bandaż nad lewym kolanem pociemniał od zaschniętej krwi. Sięgnął do rany. Położyła dłoń na jego dłoni i zdecydowanie pokręciła głową.

– Zrobię to najdelikatniej, jak to możliwe – obiecał i zabrał się za rozwiązywanie prowizorycznego opatrunku.

Tamtego dnia zadano jej ból, jakiego nigdy wcześniej nie czuła. Wycięli kawałek skóry tuż nad kolanem, a tym samym znamię, którego nienawidziła przez całe życie, zniknęło bezpowrotnie. W jego miejscu miała pozostać szkaradna blizna.

Alessandro spojrzał na krwawiącą ranę i na chwilę zamknął oczy. Dziewczyna drżała i płakała z bólu.

– Wstań. – Podniósł się i podał jej rękę.

Posłuchała. Zaczął ściągać z niej ubranie. Próbowała mu się wyrwać. Przytrzymał ją.

– Nie walcz. Nie chcę ci zrobić krzywdy.

Jak mogła mu wierzyć? Wiedziała, że musi być posłuszna. Nie miała wyjścia. Czy mogło ją spotkać coś jeszcze gorszego od tego, co zrobili jej tamci ludzie?

Stała bez ruchu, kiedy zsuwał spodnie z jej ud. Uniosła ręce grzecznie jak dziecko, gdy zdejmował z niej brudną bluzę. Nie zaprotestowała, kiedy odpiął stanik, a potem zdjął majtki. Delikatnie pociągnął ją w stronę wanny.

– Usiądź tak, aby nie zamoczyć rany – nakazał.

Woda była przyjemnie ciepła. Oparła plecy o zimną ceramikę, dostosowując się do poleceń Alessandra. Usłyszeli pukanie do drzwi. Wyszedł, ale pojawił się po kilku minutach. Podał jej dwie tabletki i szklankę wody. Zawahała się.

– Śmiało. Nie bój się. To na ból. Zniknie.

Potem ponownie uklęknął przy brzegu wanny. Ujrzała w jego dłoni butelkę wody utlenionej.

– Oczyścimy ranę. Będzie bolało, ale musisz być dzielna.

Nie potrafiła powstrzymać krzyku, który w ułamku sekundy wypełnił małą łazienkę. Ciężko oddychała, sycząc przez zaciśnięte zęby. Kiedy się uspokoiła i wykąpała, Alessandro zrobił jej nowy opatrunek. Po wszystkim wstał i przyglądał się jej przez chwilę.

– Odpocznij. Potem zjemy kolację i pójdziesz spać. Ja położę się na podłodze.

Już miał wyjść, ale w progu zatrzymał go jej przyciszony głos.

– A jutro? Co będzie jutro?

– Jutro… jutro będziesz musiała wrócić do torby… – powiedział. Usiadł na łóżku i włączył telewizor. Szum dobiegający z odbiornika nie zdołał zagłuszyć jej płaczu.

Grupa kierowców stała przy jednej z ciężarówek. Dyskutowali, paląc papierosy, śmiali się i żywo gestykulowali. Mówili po polsku. Alessandro zastanawiał się, czy ich zagadnąć, ale ostatecznie odgonił tę myśl. Potrzebował jakiegoś samotnego drivera, outsidera, który trzyma się z dala od reszty towarzystwa. Czasami faceci byli jeszcze gorszymi plotkarzami niż baby. Jeśli dostaną intratną propozycję, pewnie nie będą potrafili utrzymać języka za zębami.

Jego wzrok przykuł kierowca, którego auto stało na końcu placu. Mężczyzna w dresie i puchowej kamizelce klęczał przy jednym z kół. Alessandro wcisnął do ust papierosa i przyglądał się kierowcy przez dłuższą chwilę. Zapalił. Kiedy tamten się wyprostował, Alessandro zauważył, że mężczyzna nie jest Polakiem. Sądząc po karnacji, prawdopodobnie pochodził z któregoś z krajów arabskich. Ten fakt pomógł mu podjąć decyzję.

– Problem z kołem? – zapytał, zatrzymując się przy mężczyźnie.

Zaskoczone brązowe oczy spojrzały na niego nieufnie.

– Powietrze ucieka – odparł tamten ze śmiesznym akcentem i wyraźnie niezainteresowany dłuższą wymianą zdań z nieznajomym na powrót przykląkł przy kole.

Alessandro dyskretnie rozejrzał się wokoło, sprawdzając, czy ktoś ich nie obserwuje. Zaciągnął się po raz kolejny.

– Co przewozisz? – spytał bezceremonialnie.

Mężczyzna zmierzył go spojrzeniem. Tym razem uczynił z dłoni daszek, chroniąc wzrok przed słońcem. Wstał.

– Czemu pytasz?

Alessandro wzruszył ramionami.

– Tak po prostu. Ciekaw jestem, czy masz jeszcze miejsce. Muszę coś przewieźć. – Alessandro wyjaśnił swoje intencje, ale zaraz potem odbiegł od tematu, wyciągając w stronę Araba paczkę papierosów. – Palisz?

Ten skinął głową i chętnie skorzystał z propozycji. Alessandro wyciągnął zapalniczkę.

– Jak masz na imię?

– Salim – odpowiedział kierowca, wypuściwszy kłąb dymu.

– Salvatore – skłamał Alessandro, wyciągając dłoń w kierunku nowopoznanego. Salim uścisnął ją niepewnie.

– Włoch?

– Zgadza się. A ty?

– Turek.

– Tak myślałem. A więc, Salim, co tam masz? – Alessandro wskazał kciukiem w stronę naczepy.

– Łazienka – odparł Turek. – Wiesz, wanna, sedes… coś takiego.

Alessandro domyślił się, że chodzi o armaturę łazienkową. „Wanna” zabrzmiało w ustach kierowcy jak „kąpiel”.

– Więc znajdziesz trochę miejsca?

Turek po raz kolejny się zaciągnął i przygryzł dolną wargę. Zastanawiał się. Wyglądał, jakby żuł gumę.

– Na co? – zapytał.

– Dam ci pięćset euro za to, że coś wwieziesz na prom i z niego zwieziesz. Gdy tylko wjedziesz na pokład, zabiorę od ciebie walizkę. Pod koniec rejsu dam ci ją z powrotem.

– Co jest w walizce? – Salim nie dawał za wygraną.

– Nic szczególnego. Po prostu rzeczy. – uśmiechnął się Alessandro. – Mogę zobaczyć twoją naczepę?

Salim rzucił niedopałek papierosa na ziemię i zgniótł go obcasem buta. Przeszedł na tył ciężarówki. Wysokie skrzydło drzwi otworzyło się ze zgrzytem. Promienie przedpołudniowego słońca odbiły się od lśniącej śnieżnobiałej ceramiki. Alessandro ujrzał rzędy sedesów, wanien i pisuarów, umieszczonych na specjalnych stojakach. Miejsca zostało niewiele, ale walizkę wcisnęłoby się bez problemu.

– Dobrze, ustawimy walizkę. Nawet jeśli będzie kontrola, to i tak nikt jej nie zauważy – ocenił Alessandro. – To jak będzie?

– Co tam masz?

Włoch zrobił krok naprzód. Jego twarz znajdowała się teraz bardzo blisko twarzy Turka.

– Czasami lepiej nie wiedzieć. Wtedy głowa jest spokojna. – Włoch popukał Salima w czoło.

– Narkotyki?

– Nie. Narkotyki nie.

– Broń?

– Nie. Nie broń – zaprzeczył po raz drugi Alessandro.

Salim milczał, wpatrując się w swojego nowego włoskiego znajomego. Widać było, że ocenia ryzyko, próbując podjąć decyzję.

– Myślisz, że Salim głupi?

– Myślę, że Salim będzie głupi, jeśli nie weźmie pięciuset euro za dziesięć minut roboty.

Arab mierzył Alessandra mało przyjaznym spojrzeniem, jak bokser swego rywala przed początkiem starcia. Żaden z nich nie odwracał wzroku.

– Walizka ustawić z przodu – powiedział w końcu Salim.

Alessandro przytaknął skinieniem głowy. Kącik jego ust delikatnie powędrował w górę.

– Pięćset euro wjazd. – ciągnął Salim. – Pięćset euro zjazd. Sto euro ekstra. Ryzyko duże.

Jeżeli wcześniej na twarzy Alessandra pojawiło się coś na podobieństwo uśmiechu, teraz nie było po nim śladu.

– Salim niegłupi – dodał Turek, pukając się w skroń.

Alessandro pokiwał głową z uznaniem.

– Nie. Nie głupi. Niech będzie.

Podał mu dłoń, po czym sięgnął po telefon i wybrał numer Flavia.

***

Wjeżdżając po rampie, obserwowali, jak ciężarówki znikają wewnątrz statku jedna po drugiej. Z ich perspektywy wyglądały jak gąsienice potulnie zmierzające wprost do gardzieli drapieżnika. Alessandro dostrzegł tira, który interesował go najbardziej. Samochód Turka nie został zatrzymany do kontroli i to była najważniejsza wiadomość.

Kiedy wjechali na pokład, załogant w odblaskowej kamizelce wskazał im miejsce parkingowe. Alessandro zaparkował audi tuż za niekończącym się rzędem aut. Wysiedli. Flavio przeszedł na tyły SUV-a i wyjął walizki z bagażnika. Giovanni stanął przy Alessandrze, który wpatrywał się w wielkiego przekreślonego papierosa namalowanego na ścianie. Miał ogromną ochotę zapalić.

– Musimy zjechać niżej – oznajmił Gigi.

– Zgadza się, geniuszu. – Alessandro nasunął na oczy ciemne okulary i ruszył w kierunku najbliższej windy, przy której zbierała się już grupka pasażerów.

Giovanni podał Flaviowi walizkę. Sam zaopiekował się bagażem szefa. Alessandro musiał mieć wolne ręce, najważniejszy pakunek miał bowiem czekać na nich na drugim pokładzie. Minęło co najmniej dziesięć minut, zanim drzwi pustej windy rozsunęły się z sykiem. Weszli do środka wraz z kilkoma innymi pasażerami. Ci zapewne nie byli zadowoleni z faktu, że zanim dostaną się na pokład szósty, na którym znajdowała się recepcja, będą musieli zjechać niżej w towarzystwie trzech Włochów.

Na pokładzie drugim co najmniej setka ciężarówek stała zderzak w zderzak, jedna przy drugiej. Przywitał ich zapach opon i oleju silnikowego dolatujący z wciąż rozgrzanych maszyn. Kierowcy krzątali się przy swoich samochodach, niektórzy dopiero z nich wysiadali. Część rozmawiała między sobą, inni słuchali poleceń marynarzy. Alessandro stanął na palcach i dostrzegł interesującą go postać. Polecił swoim towarzyszom poczekać przy windzie, a sam ruszył w kierunku Salima.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

– Będzie w porządku, jak zobaczyć moje pieniądze – odparł Turek.

Alessandro wcisnął mu do ręki banknoty i ruszył za nim. Przystanęli na tyłach ciężarówki. Zanim mężczyzna otworzył drzwi naczepy, rozejrzał się w lewo i prawo, jakby szykował się do przejścia na drugą stronę ulicy. „Twoje zachowanie wcale nie wzbudza podejrzeń, imbecylu” – pomyślał Alessandro, obserwując, jak Turek mocuje się z zamkiem. Dziesiątki sedesów, pisuarów i umywalek mieniło się, jakby wykonano je z kości słoniowej. Włoch przesunął ciemne okulary z nosa na czoło i mrużąc oczy, próbował dostrzec to, co interesowało go najbardziej. Sam załadunek trwał dłużej, niż przypuszczał, i Alessandro zaczynał się martwić, że mimo otworów wentylacyjnych w walizce dziewczyna może się udusić. Czerń karbonowej obudowy bagażu prześwitywała nieznacznie pomiędzy poszczególnymi elementami ceramiki. Salim wszedł do środka i przesuwając stojaki, na których ustawiono wyposażenie toalet publicznych, przeciskał się między nimi, czego nie ułatwiał mu pokaźnych rozmiarów brzuch. Włoch słyszał sapanie i stękanie mężczyzny, kiedy ten mocował się z nieplanowanym ładunkiem. Kółka walizki szorowały po drewniej podłodze naczepy, sugerując dużą wagę jej zawartości. Niespodziewanie Salim przystanął, jakby nagle się rozmyślił i chciał poinformować Alessandra, że nastąpiła mała zmiana planów i nie zamierza oddać bagażu. Spojrzał na Włocha ciemnobrązowymi oczami. Podwójny podbródek sprawiał, że wyglądał jak psi bohater jednej z kreskówek.

– Wszystko okej? – zapytał Alessandro, czujnie mu się przyglądając. Nie miał wątpliwości, że Turek musiał coś usłyszeć.

Salim wyprostował się na chwilę, otarł czoło przedramieniem i pociągnął walizkę. Zanim dotarł do drzwi, Alessandro rzucił ukradkowe spojrzenie na lewo i prawo. Zrobił to jednak znacznie dyskretniej niż Turek.

Salim zeskoczył z podestu i razem postawili walizkę na pokładzie promu, po czym mężczyzna zatrzasnął drzwi pospiesznie, jakby bał się, że nowy partner biznesowy przedstawi mu kolejną propozycję nie do odrzucenia. Potężny kark lśnił od potu, który zalewał jego ciało nie tylko w wyniku wysiłku fizycznego, ale także stresu.. Serce waliło mu jak oszalałe.

– Załatwione – powiedział, ostentacyjnie otrzepując ręce.

– Załatwione – potwierdził Alessandro.

Rozbiegane oczy kierowcy nie potrafiły zatrzymać się na jednym punkcie. Zerkał raz na Włocha, raz na czerwoną walizkę. Alessandro czekał, aż…

– Co w walizce?

…ponownie padnie to pytanie.

– Nie twój interes – odpowiedział, robiąc krok do przodu.

Turek przełknął ślinę. Żałował, że zgodził się wejść w ten układ, i Alessandro wyraźnie widział to w jego oczach. Salim myślał, że kontrabanda dotyczy prochów, ewentualnie broni, nie spodziewał się jednak, że w środku może być…

– Wydawało mi się, że coś słyszeć…

Nie dokończył, Alessandro zrobił bowiem kolejny krok naprzód. Teraz ich nosy prawie się stykały.

– Masz rację – powiedział niemal szeptem. – Wydawało ci się.

– Salim dużo ryzykować, bardzo dużo… – Turek zerknął w prawo, sprawdzając, czy ktoś ich obserwuje, po czym znowu spojrzał w zimne i czujne oczy Włocha. – Ryzyko duże i… chyba nie chcieć już zwozić…

Palec wskazujący Alessandra wbił się kilkakrotnie w pulchną pierś kierowcy. Zabolało.

– Zawarliśmy umowę. Tam, skąd pochodzę, ważne są dwie rzeczy – powiedział Włoch. – Wiesz jakie?

Salim energicznie pokręcił głową.

– Mantenere la promessaomerta. Dotrzymywanie słowa i zachowanie tajemnicy. – Wypowiadając pierwsze słowa, Alessandro poklepał się w okolicy serca. Kończąc zdanie, wykonał charakterystyczny gest, jakby zapinał usta na zamek. – Jeżeli ktoś tego nie potrafi, to… – Tym razem przyłożył do skroni dwa palce i impulsywnie poruszając kciukiem, powiedział: – Bum, bum. Capito?

Krople potu zalewały oczy Araba. Powieka mu zadrżała i Salim, nie mogąc się powstrzymać, otarł twarz.

– Capito? – powtórzył Włoch.

Turek przytaknął ruchem głowy.

– Nie próbuj mnie wykiwać. Jeśli będziesz próbował, skończysz na dnie morza. – Spojrzał na zegarek. – Dobijemy do Ystad o dwudziestej. Masz być tu dwadzieścia minut wcześniej. Przekażę ci walizkę. Zjedziesz z promu. Miniesz celników i dostaniesz drugie pięćset euro i sto ekstra. Zgodnie z umową. – Alessandro z powrotem nasunął okulary na nos i poklepał Salima po szorstkim policzku.

Arab nie mógł dostrzec jego oczu przez ciemne szkła i poczuł z tego powodu ulgę.

– Za dwadzieścia ósma. Pamiętaj – przypomniał Alessandro i odszedł.