27.
ŚWINOUJŚCIE

Słońce, które rankiem zwiastowało wyjątkowo pogodny jak na tę porę roku dzień, teraz schowało się za chmurami. Karina Biernacka miała wrażenie, że kilka kropel deszczu spadło jej na twarz. A może była to jedynie morska bryza? Odruchowo otarła policzki i raz jeszcze przyjrzała się obliczu trupa, zanim suwak czarnego worka zamknął się ze zgrzytem. Sina twarz, lekko uchylone fioletowe usta, policzki pokryte cienkimi, zielonkawymi arteriami żył i szeroko otwarte, szklane oczy. „Zupełnie jak u jakiejś naturalnych rozmiarów lalki” – pomyślała.

– Ciało znalazł miejscowy rybak – poinformował Witold Krauze, komendant Komendy Miejskiej Policji w Świnoujściu. Skinieniem głowy dał sanitariuszom do zrozumienia, że mogą zabrać zwłoki. – A właściwie ciało znalazło rybaka – uściślił. – Zaczepiło się o sieci przewieszone przez burtę.

– Takiego połowu pewnie się nie spodziewał – stwierdził Wolański, spoglądając na zamykające się drzwi karetki. Półtorej godziny po otrzymaniu informacji o znalezisku byli już na miejscu. Komunikat Biernackiej przesłany świnoujskim policjantom był prosty: „Niczego nie dotykać”.

Wolański ruszył w kierunku kontenera stojącego kilkadziesiąt metrów dalej. Para techników w białych kombinezonach właśnie otwierała drzwi. Przypominali mu ubranych na biało wojowników ninja albo archeologów uchylających wieko pradawnego sarkofagu. Przyjechali z nimi ze Szczecina. Biernacka uparła się, żeby zabrać swoich ludzi. Nie ufała miejscowym. Nie było w tym nic dziwnego, zazwyczaj bowiem nie ufała nikomu. Wolański nawet nie próbował oponować. Kilku techników pracowało na klęczkach, analizując ślady opon na terenie odgrodzonym policyjną taśmą. Komisarz przystanął z lekko przechyloną głową, próbując dostrzec, co znajduje się w kontenerze. Usłyszał za plecami kroki Biernackiej i komendanta.

– Dowiedzieliśmy się, że tuż przed naszym przybyciem załoga jednego ze statków skończyła załadunek kontenerów – wyjaśnił szef świnoujskiej policji. – Zdziwiło nas, że jednego z nich nie zabrano. Skontaktowaliśmy się z szefem terminala, a ten z kolei z kapitanem. Ponoć tego konkretnego kontenera nie było w zleceniu. Coś mnie tknęło i kazałem go otworzyć… – przerwał, jakby spodziewał się pochwały lub reprymendy. Nie doczekał się ani jednej, ani drugiej.

Najpierw ujrzeli srebrną gwiazdę mercedesa, a następnie dwa szerokie reflektory luksusowego auta. Wolański zmrużył oczy i dostrzegł kierowcę i pasażera. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że samochód za chwilę ruszy z piskiem opon wprost na niego. Poczuł, jak jego mózg przesyła ciału sygnał ostrzegawczy. Miało być gotowe do ewentualnego działania. Dopiero po chwili zrozumiał, że to fałszywy alarm. Siedzący wewnątrz ludzie mieli w sobie tyle samo życia, co manekiny biorące udział w testach zderzeniowych. Ktoś zadbał, aby trupom zapięto pasy bezpieczeństwa, zanim wyruszą w swoją ostatnią podróż. Podeszli bliżej. Biernacka sięgnęła po kolejnego papierosa.

– Cyganie – stwierdziła, podsuwając jego koniec pod płomień zapalniczki.

Krauze potwierdził skinieniem głowy. Fotele lekko odchylono, aby zwłoki się nie zsunęły. Pasażer siedział z przechyloną głową i zamkniętymi oczami. Przesadnie szeroki kołnierz niegdyś białej koszuli pociemniał od brudu i zaschniętej krwi. Niewidzące, szeroko otwarte oczy kierowcy patrzyły wprost na nich. Uwagę Wolańskiego zwróciła czarna dziura na czole mężczyzny. Znajdowała się niemal na samym środku głowy. Facet wyglądał jak martwy hindus. Ktoś musiał strzelać z bardzo bliska.

– Gdy tylko zwłoki zostaną przetransportowane do Szczecina, poprosimy Madejską o ich zidentyfikowanie – rzekł Wolański. – Choć obstawiam w ciemno, że jeden z nich to nasz Maks.

Spojrzał na Biernacką. Delikatne zmarszczki w kącikach jej oczu pogłębiały się nieznacznie za każdym razem, gdy zaciskała czerwone usta na filtrze papierosa. Przeplatające się nitki dymu uniosły się w powietrze. Prokurator nie odrywała wzroku od zwłok.

– Dla pewności o identyfikację poprosimy jeszcze tę małą, którą wypuścili – powiedziała. – Madejska może coś kręcić. Nie ufam jej.

„A to mi nowość” – pomyślał Wolański i zwrócił się do komendanta:

– Znaleźliście jakieś dokumenty?

– Tylko przy topielcu – odparł Krauze i wskazał brodą w kierunku samochodu. – Z przeszukaniem tych dwóch czekaliśmy na was. Kazaliście niczego nie ruszać.

– Jak nazywał się ten, którego wyłowiliście?

Krauze machnął w kierunku jednego z policjantów i ruszył w jego stronę. Po chwili był z powrotem.

– Henryk Borkowski – oznajmił, zerknąwszy na dowód osobisty skryty w foliowym worku.

A więc topielec był Polakiem. Wolański ponownie spojrzał na przednią szybę samochodu. Dziewczyna zeznała, że Maks miał około pięćdziesięciu lat. Siedzący za kierownicą Cygan był w podobnym wieku. Drugi to gówniarz.

Komisarz obserwował, jak technicy, niczym białe zjawy, w pierwszej kolejności przeszukują kieszenie denatów. W końcu jeden z nich spojrzał na Wolańskiego i pokręcił głową.

– Zabójcy prawdopodobnie zabrali portfele – zaryzykował stwierdzenie Krauze, ale zaraz zapytał: – Ale dlaczego nie wzięli trzeciego?

– Spieszyli się. Facet musiał wpaść do wody podczas strzelaniny i nie zawracali już sobie głowy jego wyławianiem – wyjaśnił komisarz, po czym sam zadał pytanie: – Jacyś lokalni watażkowie?

Komisarz wydął usta, lekko kręcąc głową:

– Szczerze? Nie sądzę. Za gruba sprawa. Mieliśmy tu jakiś czas temu gościa próbującego kierować niewielką grupą. Głównie kradli auta z Niemiec, ale kombinowali też z dilerką. Mieli jakieś zatargi ze szczecińskimi gangsterami. Całą grupę rozbiliśmy trzy lata temu. Wszyscy siedzą w Czarnem, w Pomorskiem.

Wolański wysłuchał, co komendant miał do powiedzenia, i odszedł bez słowa. Zatrzymał się przy łopoczącej na wietrze biało-niebieskiej policyjnej taśmie. Przywołał do siebie jednego z techników.

– Co macie? – zapytał.

Technik odchylił z twarzy białą maseczkę. Wyglądał jak chirurg szykujący się do przekazania wieści po skomplikowanej operacji.

– Ślady opon. Część z nich to stara historia – powiedział, wciąż patrząc w stronę pracujących kolegów. – Należą do co najmniej kilku różnych aut. Cholernie trudne podłoże. Pozostałości kocich łbów, fragmenty asfaltu. Reszta to utwardzona gleba. Zobaczymy, czy uda nam się coś zebrać. Jeśli nie, to będą musiały wystarczyć zdjęcia. Podobnie wygląda sprawa ze śladami stóp.

– Łuski?

Mężczyzna skinął głową.

– Znaleźliśmy kilka. Pewnie posprzątali po sobie, ale nie bardzo się przyłożyli. Broń krótka. Trzy różne kalibry.

Wolański podziękował i wrócił do czekających na niego prokurator i komendanta. Idąc w ich stronę, usłyszał, jak Biernacka dopytuje o świadków.

– W pierwszej kolejności przepytaliśmy tutejszych rybaków – wyjaśnił Krauze. – Nikt nic nie widział. Część zdążyła wypłynąć w morze z samego rana. Gdy tylko wrócą, przesłuchamy także ich. Chłopaki rozmawiają z mieszkańcami, ale wszystko pewnie rozegrało się w nocy. Zresztą w tej okolicy trudno kogoś spotkać nawet w dzień. Nie sięga tu żaden monitoring.

Wolański z rękoma w kieszeni wpatrywał się w cumujące przy drugim brzegu ogromne promy należące do kilku różnych przewoźników. Ich bandery powiewały dumnie na wietrze. Członkowie załóg maszerujący po pokładach w różnokolorowych kombinezonach wyglądali jak ołowiane żołnierzyki.

– O której odpływają? – zapytał.

Krauze, zaabsorbowany rozmową z prokurator, nie od razu zrozumiał. Odpowiedział, dopiero gdy podążył wzrokiem za spojrzeniem komisarza.

– Różnie. – Zerknął na zegarek. – Jeden z nich odpłynął o dziesiątej, drugi o trzynastej, czyli pół godziny temu, a trzeci odpłynie za…

– Porozmawiajcie z załogą tego statku – przerwał Wolański. – Pana ludzie mają być obecni podczas embarkacji. Macie sprawdzić listy pasażerów. Ochrona niech wyrywkowo sprawdza bagaże.

– Dobrze.

– Do jakiego portu dobijają promy?

– Do Ystad i Trelleborga – odpowiedział komendant.

Wolański pokiwał głową, wciąż patrząc przed siebie.

– Co myślisz? – zapytała Biernacka, kiedy Krauze odszedł.

– Że powinniśmy skontaktować się ze szwedzką policją.