28.
PROM, REJS NA TRASIE ŚWINOUJŚCIE–YSTAD

Kiedy drzwi windy się rozsunęły, zobaczyli ludzi tłoczących się wokół recepcyjnego kontuaru. Wyglądali jak pszczoły, które obsiadły plaster miodu. Panująca wokół wrzawa męczyła. Głośne rozmowy przyprawiały o ból głowy. Obsługa hotelowa wskazywała pasażerom korytarze prowadzące do ich kabin. Inni z niecierpliwością czekali na wydanie kart magnetycznych. Jakaś kobieta, żywo gestykulując, próbowała coś wytłumaczyć jednemu z ochroniarzy. Wysoki i dobrze zbudowany mężczyzna w białej koszuli od razu zwrócił uwagę Alessandra. Włoch nie widział, w którym kierunku powinni pójść, ale to nie było teraz najważniejsze. Musieli po prostu jak najszybciej opuścić to skupisko ciał.

– Mogę zabrać walizkę do bagażowni? – usłyszał po swojej prawej stronie i drgnął. Śliczna, uśmiechnięta dziewczyna w grantowym kostiumie czekała na jego decyzję.

– Nie. Walizka zostaje ze mną – odparł sucho. Nawet gdyby się zgodził, niemożliwe było, aby taka filigranowa osoba jak ona zdołała ruszyć bagaż z miejsca.

– Rozumiem. A jaki mają panowie numer kabiny?

Alessandro bez słowa podał jej kartę pokładową i ponownie zerknął w stronę ochroniarza. W tłumie zauważył dwóch kolejnych.

– Kabiny 336 i 335 – poinformowała dziewczyna, wskazując środkowy korytarz.

Alessandro, ku swojemu niezadowoleniu, zorientował się, że aby dotrzeć do celu, będą musieli przedrzeć się przez cały ten tłum. Podziękował dziewczynie i niechętnie ruszył przed siebie. Giovanni na odchodne puścił do niej oko. Odpowiedziała uśmiechem.

Pasażerowie przyglądali im się z zainteresowaniem. Alessandro wlókł za sobą walizkę, cicho posapując. Nie zamierzał jednak oddawać jej żadnemu z towarzyszy. Wyglądał, jakby po zakończonym secie ciągnął za sobą walec do wygładzania kortu tenisowego.

Okazało się, że ich kabiny znajdują się na końcu korytarza. Alessandro wcisnął do zamka niewielką kartę magnetyczną i niebieskie drzwi stanęły otworem. Odetchnął z ulgą.

– Idźcie do siebie – zarządził, patrząc na Flavia i Gigiego, którzy najwyraźniej zamierzali wejść do środka razem z nim. – Spotkamy się później. Musimy dać dziewczynie odetchnąć.

Posłuchali bez słowa sprzeciwu, a on przekroczył próg, ciągnąc za sobą walizkę, i zapalił światło. Pozbawiona okna kabina była klaustrofobicznych rozmiarów. Na ścianie naprzeciwko drzwi zawieszono obraz w kształcie bulaju, przedstawiający niekończący się horyzont. Bezpośrednio pod nim stał stolik, a na nim dwie butelki wody. Łóżka ustawiono dokładnie naprzeciwko siebie. Kiedy zamknął drzwi, dostrzegł w wiszącym lustrze własne, zmęczone oblicze. Ostrożnie położył walizkę na niebieskiej wykładzinie i przyklęknął przy niej, jakby szykował się do modlitwy. Zawsze klękał na jedno kolano, kiedy wraz z matką przekraczali progi kościoła. Jeśli zdarzyło mu się o tym zapomnieć, madre delikatnie ciągnęła go w dół za ramię. Teraz, odpinając zamek walizki, przypomniał sobie jedną z wizyt w świątyni. Nel nome del Padre e del Filio, e dello Spirito Santo – żegnając się, zawsze wypowiadał te słowa i czuł na sobie uważne spojrzenie matczynych oczu.

– Alessandro, popatrz – powiedziała matka, wskazując wielki krzyż nad ołtarzem. Wiszący na nim Chrystus miał przymknięte powieki i udręczoną twarz.

– On widzi wszystko, mój synku. Może mieć zamknięte oczy, a ty możesz się schować nawet pod ziemią, ale on i tak cię widzi. Zawsze jest o krok przed tobą. Cokolwiek zrobisz, cokolwiek pomyślisz… On się o tym dowie. Rozumiesz? Postępuj zawsze tak, abyś mógł spojrzeć mu w twarz z wysoko uniesioną głową, dobrze? Bardzo cię proszę…

Matczyne słowa rozbrzmiewały mu w głowie, kiedy odpinał zamek walizki. Zmęczone i przerażone oczy zerknęły na niego tylko na chwilę. Przyzwyczajone do ciemności musiały skryć się za mocno zaciśniętymi powiekami. Zakneblowane usta wykrzywiły się w nienaturalnym grymasie, do twarzy kleiły się cienkie pasemka blond włosów. Nie chciał już używać taśmy. Pamiętał, jak cierpiała, kiedy ściągał ją ostatnim razem. Piersi dziewczyny unosiły się i opadały wraz z każdym łapczywym oddechem. Wsunął dłoń pod jej kolana i plecy i ją uniósł. Jęknęła, gdy kładł na podłodze jej zesztywniałe ciało. Rozciął więzy przy kostkach i nadgarstkach i najdelikatniej, jak potrafił, zabrał się za rozprostowywanie jej zdrętwiałych kończyn. Celowo nie ściągał knebla, wiedział bowiem, że dziewczyna będzie krzyczeć z bólu. Kawałek szmaty wciśnięty do ust tłumił odgłosy jej cierpienia. Pogładził ją czule po policzku.

– To już przedostatni raz – wyszeptał. – Za parę godzin będzie po wszystkim.

Łzy ściekały jej po policzkach i wsiąkały w niebieską wykładzinę. Zamknięte powieki rozchyliły się delikatnie, ale zacisnęły się ponownie, kiedy uniósł jej głowę. Rozsupłał knebel zawiązany na wysokości potylicy. Odkasłała kilkakrotnie i zaczęła łkać.

– Ciii. – Położył palec na ustach. – Już dobrze. Musisz być cicho, bo w przeciwnym razie znowu będę musiał ci to założyć. – Uniósł fragment materiału na wysokość jej oczu. – Rozumiesz?

Przytaknęła ruchem głowy, wpatrując się w kawałek szmaty zwisający mu między palcami. Jej spojrzenie błagało o litość. Ile razy w swoim życiu patrzył w oczy pełne strachu? Ile razu zamykał je na zawsze pociągnięciem spustu? Nie wiedział. Ale mimo tych wszystkich lat nie potrafił odbierać życia kobietom i dzieciom. Don Luciano to wiedział. Alessandro nie był pewien, czy według bossa bardziej zasłużył tym na szacunek czy na pogardę. Czasami po prostu trzeba było wykonać wyrok. Otwierali drzwi mieszkań lub samochodów zatrzymywanych na ulicach Neapolu, aby zabić członków konkurencyjnych klanów. Ale pewnego razu okazało się, że oprócz celu była jeszcze kobieta z dzieckiem. Broń drżała i ciążyła w ręku Alessandra, jakby ktoś przywiązał do niej pięciokilogramowy ciężarek. Słyszał krzyki i błagalny lament, słowa modlitwy skierowane do Najwyższego. Matka wciskała w piersi głowę córki, aby mała nie widziała tego, co się działo. Alessandro zamknął oczy, czując, jak palec zsuwa się ze spustu. Powinni się spieszyć, bo lada moment zjadą się carabinieri, a on po prostu nie mógł tego zrobić. I wtedy Flavio delikatnie odepchnął go na bok. Uniósł broń i – BUM BUM – było po wszystkim. Alessandro otworzył oczy i ujrzał plamy czerwieni na szybie, tapicerce i podsufitce samochodu. Matka z głową przyciśniętą do drzwi wciąż miała usta otwarte w niemym krzyku. Dziecko wyglądało, jakby spało…

– Chcę do domu… – wyszeptała Agnieszka przez łzy. – Do mamy i…

Urwała, kiedy zauważyła, jak marszczy brwi. Teraz, kiedy jej oczy przywykły do światła, mogła się rozejrzeć wokoło. Wiedziała, gdzie jest. Nieraz pływała przecież z rodzicami do Skandynawii. Chciała zapytać, dokąd ją zabiera, ale widząc, jak zareagował na jej poprzednie słowa, ugryzła się w język.

– Albo będziesz cicho, albo wrócisz do torby – powiedział, po czym poszedł do łazienki.

Jeżeli kabina była mała, to tu trudno było się obrócić. Oparł się o blat, w którym zatopiono owalną umywalkę, i spojrzał w lustro. Zdjął z czoła okulary i odłożył je na bok. Odkręcił wodę i przemył twarz. Kiedy ocierał ją ręcznikiem, wspomnienia na chwilę przeniosły go do Scampii. Przechodził pod balkonami „mrówkowca” – bloku, w którym mieszkał z matką wraz z setkami innych rodzin. Pomiędzy upstrzonymi graffiti ścianami, tworzącymi coś na podobieństwo pasażu, zauważył poruszenie. Grupka dzieciaków, które znał z widzenia, pochylała się nad czymś, krzycząc i wiwatując. Zatrzymał się i zaintrygowany postanowił podejść bliżej.

– No dalej, twoja kolej, Fabrizzio, nie bądź baba! – usłyszał.

Pomiędzy nogami dzieci dostrzegł leżące zwierzę. Kot się nie ruszał, ale zielone oczy miał szeroko otwarte. Różowy język wystawał z pyszczka, z którego sączyła się krew.

– No dalej, Fabrizzio, masz! – Dzieciak o imieniu Marcello wciskał koledze do ręki zapalniczkę. Dopiero teraz Alessandro poczuł swąd palącej sierści. – Teraz podpal mu uszy!

Tamtego dnia Alessandro przypomniał sobie słowa matki, które wypowiedziała w kościele: „Postępuj zawsze tak, abyś mógł spojrzeć mu w twarz z wysoko uniesioną głową, dobrze? Bardzo cię proszę…”.

– Zostawcie go! – usłyszał swój własny głos.

Grupa dzieciaków rzuciła mu zdziwione spojrzenia. Fabrizzio zastygł z zapalniczką w ręku. W końcu odrzucił ją na ziemię, bo płomień poparzył mu palce.

– A ty co? – zapytał zaczepnie Marcello. – Chcesz spróbować? Proszę bardzo… – Podniósł zapalniczkę i wyciągnął ją w kierunku Alessandra. – No dalej!

Usłyszeli warkot nadjeżdżającego skutera. Mężczyzna w koszulce na ramiączkach i z tatuażami na obu ramionach zatrzymał się przy grupie. Zerknął z dezaprobatą na konające zwierzę.

– Co wy tu wyrabiacie?

Chłopak schował zapalniczkę za plecy.

– Nic takiego, Emilio. Bawimy się.

– Bawicie się? Właśnie widzę. Szukałem was, bo robota czeka. Gdzie macie plecaki?

Dwaj chłopcy pobiegli pod ścianę, pod którą leżały ich tornistry. Tylko jeden stał niewzruszony. Po chwili Emilio spakował do teczek dodatkową zawartość.

– Wiecie, dokąd to zanieść. Pospieszcie się, bo już na was czekają.

Marcello i Fabrizzio pokiwali głowami i popędzili ile sił w nogach. Emilio wpatrywał się w kota.

– Ty. – Wskazał na Alessandra. – Chodź no tu…

Chłopiec posłuchał polecenia.

– Ten zwierzak cierpi.

– Wiem, proszę pana.

– Trzeba mu pomóc. – Mężczyzna sięgnął za pasek spodni, a oczy chłopca rozszerzyły się na widok pistoletu. – Masz – powiedział, wyciągając broń w jego kierunku. – Skróć jego cierpienia.

Alessandro nie mógł się ruszyć. Zerkał jedynie to na kota, to na pistolet.

– Śmiało! – ponaglił mężczyzna.

– Ja to zrobię! – odezwał się stojący obok chłopiec.

Emilio spojrzał na niego z uśmiechem. Cofnął skuter w jego stronę i podał mu broń.

– Strzelałeś kiedyś?

– Nie, proszę pana.

– To proste. Kot nigdzie nie ucieknie. Po prostu przyłóż lufę do jego głowy i naciśnij spust.

Huk wystrzału odbił się echem od ścian „mrówkowca”, ale tu nikt nie zaprzątał sobie tym głowy. Dla mieszkańców Scampii i Secondigliano były to powszednie odgłosy. Emilio aż gwizdnął z wrażenia, patrząc na zbryzganą kocią krwią twarz chłopca, kiedy ten oddawał mu broń.

– Brawo, dzieciaku! Jak masz na imię?

– Flavio.

Emilio zmierzwił mu czuprynę i zaraz potem zerknął w stronę Alessandra.

– Widzisz, jak się to robi? Jeśli chcesz, aby byli z ciebie ludzie, ucz się od kolegi.

Z zamyślenia wyrwało go ciche szuranie. Wyszedł z łazienki i zobaczył, że dziewczyna podniosła się do pozycji klęczącej. Próbowała wstać, ale nie miała siły. Jej usta na zmianę to się otwierały, to zamykały. Alessandro nie wiedział, czy łapie oddech i chce coś powiedzieć, czy raczej zacznie za chwilę wołać o pomoc. Nie chciał ryzykować, więc klęknął przy niej i zasłonił jej wargi dłonią.

– Ciii – szepnął.

Słyszał stłumiony szloch dziewczyny, czuł, jak jej pierś drży pod jego ramieniem.

Kiedy ją rozbierał, wpatrywała się w martwy punkt niczym manekin. Powłóczyła nogami, gdy prowadził ją pod prysznic. Wszystko wyglądało niemalże tak jak wczoraj w hotelowym pokoju, zupełnie jakby działali według doskonale znanego schematu. Po kąpieli przemył ranę i kazał jej się położyć do łóżka. Tymczasem Flavio i Gigi przynieśli dziewczynie coś do jedzenia, ale niczego nie tknęła. Alessandro nie nalegał. Kazał natomiast połknąć kilka tabletek. Dwie na uspokojenie i sen oraz dwie na uśmierzenie bólu.

Siedział teraz na przeciwległej koi, wpatrując się w skulone pod kołdrą ciało. Plecy dziewczyny unosiły się i opadały wraz z każdym oddechem. Alessandro, wsłuchując się w szum klimatyzacji, oczami wyobraźni ujrzał wentylator, który zawsze pracował w ich mieszkaniu na pełnych obrotach. Na to wspomnienie nagle poczuł się tak, jakby zabrakło mu powietrza. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Miał wrażenie, że ściany przybliżają się do niego z każdą chwilą coraz bardziej. Pokój, w którym mieszkał jako chłopiec, nie był wiele większy. Do tego łazienka, kuchnia i salon, w którym spali rodzice. To było całe ich królestwo.

Do blokowiska wprowadzili się na początku lat dziewięćdziesiątych. Wcześniej tułali się z miejsca na miejsce, z ośrodka do ośrodka, kiedy więc władze miasta zaproponowały im po latach oczekiwania mieszkanie w Scampii, rodzice nie zastanawiali się długo. Scampia i Secondigliano, neapolitańskie dzielnice biedy. Śmierć włóczyła się po ulicach każdej nocy, zbierając krwawe żniwo.

Zamysł włodarzy Neapolu i Di Salvo – architekta, który zaprojektował „żagle” – był inny. Pod koniec lat sześćdziesiątych przyświecała im wizja stworzenia wzorowego osiedla, mającego stać się dla mieszkańców rajem na ziemi. To tu, u stóp Wezuwiusza, w stolicy Kampanii, miały powstać szkoły, boiska, teatry i baseny. Te plany pokrzyżowało wielkie trzęsienie ziemi, które w 1980 roku spustoszyło Irpinię. Trzysta tysięcy ludzi zostało bez dachu nad głową, w tym również Alessandro i jego rodzice, którzy cudem uniknęli śmierci. Vincenzo, jego ojciec, ucierpiał najbardziej. Lekarze musieli amputować mu nogę.

Głód mieszkań był tak ogromny, że ambitne przedsięwzięcie architektoniczne musiało zostać przerwane, a w niedokończonych blokach Scampii i Secondigliano zamieszkali ludzie, którzy ucierpieli na skutek klęski żywiołowej. Państwo miało im wypłacić odszkodowanie w wysokości czterdziestu miliardów lirów, ale ostatecznie na ten cel przeznaczono około jednej czwartej tej sumy. Reszta, za sprawą współpracujących z mafią urzędników i władz miasta, trafiła w ręce lokalnych bossów camorry. Camorra była jak grzech pierworodny. Przychodząc na świat w Scampii i Secondigliano, byłeś nią naznaczony i nic nie mogło zmienić tego faktu. Nie mogłeś się od niej uwolnić. Wiązałeś się z nią na śmierć i życie, przy czym zazwyczaj ta pierwsza przychodziła niespodziewanie, a to drugie trwało krótko…

Tamtego dnia Flavio mu zaimponował. Alessandro nie potrafił strzelić kotu w głowę. Nowo poznany chłopak zrobił to bez mrugnięcia okiem. Spotkali się przypadkowo po paru dniach.

– Chcesz zarobić? – zapytał Flavio.

Co to było za pytanie? Matka ledwo wiązała koniec z końcem. Ojciec był kaleką i pijakiem. Nie pracował. Alessandro – mimo że miał niespełna dziesięć lat – wiedział, że ta propozycja nie będzie ani bezpieczna, ani legalna. Madre kazała mu się trzymać z daleka od ludzi pokroju Emilia, a on czuł, że to, co za chwilę usłyszy, jest z nim związane. Pokiwał jednak głową.

– Szukają chłopaków – oznajmił Flavio. – Takich jak ja i ty. Widziałeś Fabrizzia i Marcella? Widziałeś ich ciuchy? Niczego im nie brakuje i na dodatek jeszcze pomagają rodzicom.

– Co mam zrobić?

– Spotkajmy się tu o dwudziestej drugiej. Zobaczysz.

– O dwudziestej drugiej? Matka w życiu nie wypuści mnie z domu…

– Po prostu przyjdź.

Matka już spała, zmęczona po całym dniu pracy, kiedy wymykał się z domu. Ojca nie było. Alessandro przebiegał tarasami, łącznikami i pasażami „mrówkowca” z duszą na ramieniu. Nigdy nie wychodził z domu o tej porze, a matka zamykała drzwi na cztery spusty, zasuwę i łańcuch. Wokół rozbrzmiewały odgłosy dziesiątek motorino i głośne pokrzykiwania. W bramach mijał zakapturzone postaci ze złotymi łańcuchami na szyi. Biegł ile sił w nogach, nie patrząc na nie.

Flavio czekał na niego w umówionym miejscu. Na jego widok wyraźnie się rozpromienił.

– Jesteś – powiedział, klepiąc go po ramieniu. – Myślałem, że spękasz.

– Nigdy nie pękam – odparł buńczucznie Alessandro.

– Się okaże. Chodź.

Szli dobre dwadzieścia minut. Podczas marszu Alessandro bez przerwy oglądał się za ramię, jakby w obawie, że może nie zapamiętać drogi powrotnej. Zatrzymali się przy starych pustostanach i chłopak ze zdziwieniem zauważył, że nie są sami. Kilku chłopców stało przy wejściu do jednego z budynków. Nagle rozległ się huk wystrzału. Alessandro drgnął i chciał uciec, ale Flavio złapał go za łokieć.

– Spokojnie. Nie bój się. To tylko test.

– Jaki test?

– Zobaczysz.

Pogrzebał w kieszeni spodni i wyciągnął paczkę papierosów. Alessandro przyglądał się z podziwem nowemu koledze, jak ten wypuszcza dym kącikiem ust, tak jak robili to dorośli.

– Chcesz?

– Nie, dzięki. Raczej nie…

– Daj spokój. Bierz. – Flavio wyciągnął paczkę w jego stronę. – Dzisiaj staniesz się mężczyzną.

Alessandro, nie chcąc wyjść na tchórza, sięgnął po papierosa. Nie zdążył porządnie się zaciągnąć, a już zaczął się krztusić. Nie potrafił zapanować nad kaszlem. Flavio klepał go po plecach, nie mogąc przestać się śmiać. Wtedy rozległ się kolejny strzał i nie wiedzieć czemu kaszel nagle ustąpił. Alessandro zamarł, wpatrując się w mrok, który skrywał niewiadomą. Chłopcy kolejno znikali w budynku, na który składały się właściwie trzy ściany i fragment dachu. Kiedy padł strzał, Alessandro pomyślał, że żaden z nich nie wyjdzie stamtąd żywy. Tymczasem wyłaniali się z ciemności jeden po drugim niczym zjawy, powłócząc nogami.

– Teraz twoja kolej. – Flavio klepnął go w plecy.

Oczy Alessandra rozszerzyły się ze strachu. Już chciał coś powiedzieć, zaprzeczyć, wycofać się, ale tamten nie pozwolił mu wykrzyczeć myśli na głos.

– No dalej! – ponaglił.

Ruszył przed siebie. Nogi niosły go naprzód, ale rozum kazał mu wiać gdzie pieprz rośnie. Ciemność ogarnęła go niczym mgła. Niewiele widział i szedł z ręką wyciągniętą przed siebie. Gdzieś w oddali zatańczył pojedynczy pomarańczowy ognik. Po kilku krokach przed jego oczami zmaterializowały się dwie niewyraźne sylwetki.

– O, proszę, kogo my tu mamy? – zapytała jedna z nich.

Alessandro znał ten głos, ale nie mógł skojarzyć go z żadną twarzą. Przypomniał sobie dopiero po chwili. Emilio stał oparty o swój skuter i zaciągał się papierosem. Obok na motorze siedział mężczyzna, którego Alessandro widział po raz pierwszy.

– Przyszedłeś się sprawdzić, mały? – zapytał Emilio.

– Chyba tak, proszę pana…

– Chyba tak, proszę pana – powtórzył mężczyzna i zachichotał. – Nie potrafiłeś nawet strzelić kotu w łeb. Tutaj trzeba mieć jaja, chłopaku.

– Mam je – odparł Alessandro, sam odrobinę zdziwiony tonem własnego głosu.

– Doprawdy? Zaraz się przekonamy.

Emilio skinął głową swojemu kompanowi. Ten zszedł z motoru i ruszył w kierunku chłopca. Trzymał coś w ręku. Alessandro czuł, jak z każdym krokiem nieznajomego nogi drżą mu coraz bardziej. Toczył ze sobą wewnętrzną walkę, aby nie rzucić się do ucieczki. Mężczyzna włożył mu przez głowę coś na podobieństwo kamizelki. Alessandro znał to uczucie, ponieważ ojciec – zanim stracił nogę – zabierał go czasami na ryby. Wtedy nie pozwalał mu wejść do łódki, dopóki nie włoży kapoku. Jednak to, co teraz dźwigał na swoich wątłych barkach, nie mogło chronić przed zatonięciem, ponieważ było zdecydowanie za ciężkie. Gdyby w takim ekwipunku skoczył do wody, poszedłby na dno jak kamień. Flavio mówił coś o teście. Gdyby znajdowali się na wybrzeżu, Alessandro byłby gotów pomyśleć, że wrzucą go do morza, aby sprawdzić, czy będzie w stanie utrzymać się na powierzchni. Do plaży było jednak daleko… Nagle stojący przed nim mężczyzna pchnął go, sprawiając, że wszystkie myśli zaprzątające mu głowę uleciały. Alessandro zrobił dwa kroki w tył, aby nie upaść, i wtedy wszystko potoczyło się błyskawicznie. Ujrzał połyskujący w ciemności kształt broni, która, nie wiedzieć kiedy, pojawiła się w rękach nieznajomego. Najpierw usłyszał przeraźliwy huk, a potem poczuł, jakby w okolicy klatki piersiowej kopnął go koń. Odrzuciło go na dobre dwa metry. Podniósł głowę, nie będąc pewnym, czy żyje. Usiadł z trudem. Pierś paliła go żywym ogniem, dzwoniło mu w uszach. Odruchowo jego dłoń powędrowała do miejsca, w którym utkwił pocisk. Z niedowierzaniem musnął jego gładką, wciąż ciepłą powierzchnię, po czym spojrzał na strzelca, którego całe zajście wyraźnie rozbawiło.

– Brawo, mały! – krzyknął Emilio. Rzucił niedopałek na posadzkę i podszedł do chłopca. Podał mu dłoń i pomógł wstać. – Będą z ciebie ludzie – ocenił, ściągając z niego kamizelkę, a potem klepnął go w policzek. – Zmiataj teraz i zawołaj następnego. Znajdziemy cię w odpowiednim czasie.

Jedyne, na co było go stać, to skinienie głową. Opuszczał miejsce na drżących nogach, trzymając się za pierś. Wciąż czuł ustępujące powoli ukłucie bólu i szaleńcze bicie serca. Flavio czekał na niego w tym samym miejscu. Kiedy Alessandro wyszedł, chłopiec rzucił mu się w ramiona, jakby byli kolegami z boiska, a Alessandro właśnie strzelił bramkę na wagę zwycięstwa.

Wspomnienia przyprawiały o zawrót głowy. Alessandro skrył twarz w dłoniach, a potem przetarł oczy z taką siłą, jakby zamierzał wcisnąć je do wnętrza czaszki. Klimatyzacja wciąż szumiała, dziewczyna oddychała ciężko, śpiąc. Tabletki zdążyły zrobić swoje. Poderwał się na równe nogi i zaczął krążyć po kabinie jak zwierz zamknięty w klatce. Rozpuścił włosy, włożył w usta gumkę i na powrót zebrał włosy w koński ogon. Musiał wyjść. Odetchnąć świeżym powietrzem, bo czuł, że w przeciwnym razie się udusi. Pukał do drzwi sąsiedniej kabiny kilkakrotnie, zanim stanął w nich przepasany ręcznikiem Giovanni, który najwyraźniej wyszedł przed chwilą spod prysznica. Alessandro zajrzał mu przez ramię i dostrzegł siedzącego na łóżku Flavia, ciągnącego piwo z butelki i przeglądającego jakiś magazyn.

– Co jest, szefie? – zapytał Gigi odrobinę zaskoczony, widząc Alessandra opartego o framugę drzwi.

– Chciałbym, żebyście posiedzieli trochę z dziewczyną. Muszę coś zjeść, zapalić i…

– Dobrze się czujesz? Trochę kiepsko wyglądasz, jesteś blady…

Flavio, słysząc te słowa, wyraźnie zainteresował się rozmową.

– Wszystko w porządku – uspokoił go Alessandro. – Umieram z głodu, to wszystko.

Gigi przyjrzał mu się uważnie, po czym pokiwał głową. Kto jak kto, ale on doskonale rozumiał, co to znaczy być głodnym. Bez przerwy coś podjadał. Widok Gigiego bez przekąski w ręku należał do rzadkości.

Flavio wstał z kanapy. Sięgnął po pistolet leżący na stoliku i wcisnął go za pasek.

– Ja pójdę – oznajmił, klepiąc Gigiego po ramieniu. – Ubierz się spokojnie.

Przechodząc do kabiny obok, Flavio zabrał ze sobą swój zestaw: piwo i gazetę. Przez ułamek sekundy Alessandro zastanawiał się, czy przyjaciel ją czyta czy jedynie przegląda. Po polsku Flavio nie mówił w ogóle. Z angielskiego znał raczej podstawy. Zdecydowanie najlepiej radził sobie po szwedzku. Przez te wszystkie lata cała trójka zdołała nieźle opanować ten język.

– Wrócę za pół godziny – oznajmił Alessandro.

– Nie śpiesz się – odparł Flavio, po czym uniósł butelkę. – Może kupisz po drodze parę piw?

***

Stojąc na zewnętrznym pokładzie i wpatrując się w horyzont, Alessandro musiał przyznać, że morze było wyjątkowo spokojne. To dobrze, bo choroba morska kogokolwiek z ich grupy była teraz ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowali. Kilka mniejszych i większych jednostek sunęło w oddali po tafli gładkiej niczym szkło. Delikatny wiatr bawił się kosmykiem włosów opadających mu na skroń. Oparł się o barierkę, do której przymocowano tabliczkę informacyjną. Dalsze przejście było zabronione. Spojrzał w lewo na wysuwający się poza obrys kubatury statku przeszklony fragment mostku, po którym kręciło się kilku ubranych na biało oficerów. Po jego prawej dziesiątki pasażerów ekscytowały się widokami. Roześmiani Szwedzi wracający z wycieczki po Polsce. Rodzice i dzieci. Ale też grupki przyjaciół, młodych Skandynawów, których głośne zachowanie ewidentnie wskazywało, że wypili trochę za dużo. A wśród nich Polacy. Posępne twarze, na których nie było widać nawet cienia uśmiechu. Alessandro ich rozumiał. Opuszczali kraj, zostawiali swoje rodziny i przemierzali morze w poszukiwaniu pracy.

Włoch pomyślał o Salimie. Przypomniał sobie jego przerażone spojrzenie, kiedy usłyszał groźbę. Miał nadzieję, że wywarł na Turku odpowiednie wrażenie. Jeśli Salim zdecyduje się ich wykiwać, mogą być problemy. Będą musieli zaryzykować zejście z promu wraz z pozostałymi pasażerami, a tego by nie chciał. Podążając terminalem w Ystad, musieliby ciągnąć walizkę przez rękaw długi na jakieś dwieście metrów w towarzystwie setek pasażerów. Ktoś mógłby coś zauważyć, usłyszeć. Mogło być różnie. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie pójść na salę przeznaczoną dla kierowców ciężarówek i raz jeszcze dać do zrozumienia Turkowi, że mówił absolutnie poważnie. Ostatecznie jednak odrzucił tę myśl.

Zszedł do restauracji. Większość okrągłych stolików była zajęta. Pomiędzy nimi biegali ubrani w białe koszule kelnerzy. Dzierżyli tace pełne najróżniejszych dań w sposób, w jaki dawni wojownicy nosili na tarczach swych wodzów – w jednej ręce. Alessandro był pewien, że lada chwila sterta talerzy poleci na podłogę. Nic takiego się jednak nie stało.

Kiedy wreszcie udało mu się znaleźć wolne miejsce tuż przy bulaju, musiał czekać kilka minut, aż któryś z kelnerów się nim zainteresuje. Zamówił cannelloni i lampkę czerwonego wina. Delektował się smakiem wołowiny i makaronu w sosie beszamelowym, wpatrując się w widok za oknem. Od czasu do czasu zerkał na gości restauracji. Roześmiana para właśnie zabierała się za deser. Jakiś ojciec wpychał w kilkuletnią córkę kolejną łyżkę zupy, na co mała reagowała energicznym kręceniem głową. Grupa głośnych Szwedów była tak liczna, że kelnerzy zmuszeni byli połączyć kilka stolików. Uwijali się jak w ukropie, donosząc kolejne talerze i kufle z piwem. Szwedzka mentalność nie przeszkadzała Alessandrowi. W pewnym sensie Szwedzi i Włosi byli do siebie podobni. Lubili dobrą zabawę i nie mieli oporów, żeby w dość ostentacyjny sposób dawać temu wyraz.

Przeżuwając kolejny kęs, dostrzegł kobietę siedzącą do niego tyłem. Trochę za luźny czarny kok opadał na opalony kark. Ciemne włosy i jasna sukienka w kwiaty kontrastowały ze śniadą cerą. „Zupełnie jak madre” – pomyślał Alessandro. Wyobraził sobie, że matka odwraca się do niego, macha mu, a potem unosi lampkę wina w toaście. Uśmiechnął się lekko na tę myśl. Czy byłaby szczęśliwa, widząc swojego syna? Nigdy nie było ich stać na wizyty w restauracjach. Ten sam posiłek jadali przez kilka dni. Kiedy już jako dorosły mężczyzna przynosił do domu pieniądze, nie chciała na nie patrzeć… Zamiast tego spoglądała z wyrzutem w oczy syna, mówiąc:

– Przecież prosiłam cię, Alessandro… Błagałam cię, byś trzymał się z dala od tych ludzi!

Przytulał ją do siebie, całował w czoło i szeptach jej do ucha.

– Nie ma innej drogi, madre. Nie ma. Tak musi być…

Kończyło się tak, że matka łkała, stojąc w rogu kuchni, a on obejmował ją, całował w pachnące włosy i wychodził bez słowa. Pewnego dnia przyszedł w odwiedziny, choć nie miał za wiele czasu. Pukał kilkakrotnie w odrapane drzwi, ale matka nie otwierała. Nie mógł poradzić sobie z solidnym zamkiem, więc w przypływie bezsilności wyciągnął pistolet i strzelił kilkakrotnie. Fontanna drzazg posypała się z futryny. Matka leżała w kuchni na plecach. Z rozrzuconymi na boki rękoma i delikatnie zgiętymi nogami wyglądała, jak we śnie. Tulił ją w swych ramionach, płacząc i lekko się kołysząc. Gładził ją po włosach, przepraszając i prosząc, aby otworzyła oczy.

To był zawał.

Kobieta wstała od stolika i Alessandro wrócił do rzeczywistości. Była młodsza od jego matki. Opłacił rachunek i wręczył kelnerowi dwadzieścia euro napiwku. Na chudej i zmęczonej twarzy natychmiast zakwitł uśmiech. Chłopak zapytał, czy gość życzy sobie coś jeszcze, ale Alessandro zaprzeczył ruchem głowy. Opuszczał restaurację z zamiarem powrotu do kabiny, lecz ostatecznie nogi poniosły go w kierunku baru. Kilku klientów siedziało na krzesłach przy owalnym kontuarze. Setki różnego rodzaju barowego szkła pobłyskiwały nad ich głowami. Mieniły się wszystkimi kolorami tęczy od świateł stojących naprzeciwko automatów do gry. Liczący na fart pasażerowie pakowali kolejne korony do głośnych maszyn i ciągnęli za dźwignię jednorękiego bandyty. Jeden z barmanów nalewał piwo, drugi przyrządzał jakiegoś kolorowego drinka. Wszyscy jak zahipnotyzowani wpatrywali się w zielony ekran telewizora. Liga angielska. Manchester United kontra Liverpool, stwierdził Alessandro. Musiał przyznać, że mecz był dość ciekawy. Akcja przenosiła się z jednego pola karnego na drugie w błyskawicznym tempie, na co widzowie żywo reagowali. Kiedy wreszcie jeden z barmanów stanął przed nim, Alessandro wskazał na butelkę whisky. Lód zatrzeszczał, kiedy postawiono przed nim szklaneczkę z bursztynową zawartością. Wychylił łyk. Chwilowo bezrobotny barman zabrał się za polerowanie kufla. Alessandro obserwował, jak chłopak czyni to odruchowo, nie odrywając wzroku od telewizora. Podejrzewał, że każdego dnia czyści to samo szkło, ot tak, z przyzwyczajenia, aby po prostu zająć czymś ręce. Kiedy arbiter ogłosił przerwę, rozmowy przybrały na sile. Barman ściszył głośność, a do uszu Alessandra dotarły dźwięki gitary. Obrócił się na stołku i oparł łokcie na barze. Jakiś zespół – dziewczyna i dwóch chłopaków – wszedł na scenę. Śpiewali po polsku i Alessandro nie rozumiał ani słowa, musiał jednak przyznać, że muzyka wpadała w ucho. Kilka osób siedziało przy ruletce. Ładna blondynka zgrabnie wprowadziła kulkę w ruch. Czarne czy czerwone? Druga z krupierek rozdawała karty na zielonym stole.

Tuż obok niego zwolniły się dwa miejsca. Chłopak i dziewczyna dokończyli swoje drinki i odeszli, najwyraźniej niezainteresowani drugą połową meczu. Ktoś natychmiast klapnął na opuszczony hoker, delikatnie trącając Alessandra w łokieć. Nawet nie zareagował. Wpatrywał się w plecy gracza, który z impetem uderzył w ruletkę. Przegrał. Towarzyszący mu kumpel od butelki chwycił go pod ramię, dając mu jasno do zrozumienia, że powinni się zabierać. Dzisiaj nie mieli fartu.

Kątem oka dostrzegł, że człowiek, który przysiadł się przed chwilą, bacznie mu się przygląda. Alessandro zerknął w jego stronę. Owalna, nieogolona twarz, brązowe, na wpół przytomne oczy, rozdziawione usta, które – jak podejrzewał – za chwilę podejmą próbę wypowiedzenia kilku słów. Nie mylił się. Niczego jednak nie zrozumiał. Nie tylko dlatego, że tamten bełkotał, po prostu mówił po polsku. Głowa mężczyzny bujała się na boki, jakby zamiast szyi miał sprężynę. Zupełnie jak u tych ludzików, które kierowcy ciężarówek stawiali na deskach rozdzielczych swoich samochodów. Alessandro ponownie pociągnął łyk. Alkohol przyjemnie palił przełyk. Mężczyzna odezwał się ponownie. Tym razem po szwedzku:

– Nieeee chcemy tu taki…ch. – Czknęło mu się. – Jaaak tyy… – Wypowiadając ostatnie słowo, o mało nie spadł ze stołka.

– Kolego, uspokój się, bo będziesz musiał stąd wyjść – odezwał się barman, który stał wystarczająco blisko, aby usłyszeć zaczepkę.

Jednak tamten niespecjalnie się przejął groźbą. Chwiejąc się, ciągle wpatrywał się w profil Alessandra.

– Nie chceeemy tu przybłędów…

Alessandro zauważył uniesioną rękę barmana. Jeden z ochroniarzy zjawił się prawie natychmiast. Był to ten sam człowiek, którego spotkali przy windach podczas embarkacji.

– Jakiś problem? – zapytał po angielsku.

– Najmniejszego – odparł Alessandro, wciąż patrząc przed siebie. Może sam powinien spróbować szczęścia i zagrać w ruletkę? A może w black jacka? Kiedyś bywał dość częstym gościem neapolitańskich kasyn, ale wydawało się to być wieki temu.

Ochroniarz wypowiedział kilka słów po polsku i chwycił pijanego rodaka pod rękę. Tamten protestował jedynie przez chwilę. Delikatne wykręcenie dłoni pomogło mu w podjęciu decyzji.

– Przepraszamy za to zajście. – Mężczyzna o kwadratowej twarzy zwrócił się do Alessandra.

– Nic się nie stało.

Lód uderzył go w zęby, gdy dopijał swojego drinka, a potem zastukał w pustej szklance, kiedy odstawiał ją na bar. Przez chwilę zastanawiał się, czy aby nie zamówić jeszcze jednego i nie powędrować z nim w kierunku ruletki. Ostatecznie stwierdził, że powinien już wracać do kabiny. Miał nadzieję, że dziewczyna prześpi cały rejs. Podziękował barmanowi skinieniem głowy i wrzucił do pojemnika na napiwki pięćdziesiąt koron.

Idąc w kierunku schodów, minął sklep. Przez szybę dostrzegł dziesiątki pasażerów tłoczących się pomiędzy półkami z perfumami i alkoholami. Hostessy oferowały im próbki zapachów i częstowały słodyczami, zachęcając do zakupów. Przeszedł przez kafeterię. Miał wrażenie, że tu jest jeszcze więcej ludzi. Siedzieli przy stolikach, przeżuwając hamburgery i frytki. Inni stali w niekończącej się kolejce, zamierzając dopiero złożyć zamówienie. Chciał jak najszybciej opuścić ten tłum. Nie czuł się tu komfortowo. Wróci do kabiny. Zwolni Flavia i Gigiego, a potem weźmie prysznic i być może spróbuje się przespać.

Już miał zejść na niższy pokład, ale przystanął przy schodach. W wiatrołapie prowadzącym na zewnątrz stał mężczyzna, który zaczepił go w barze. Oparty o drzwi, próbował trafić papierosem do ust. Wreszcie dał za wygraną, wyrzucił go i poczłapał w kierunku toalet. Zatrzymał się i oparł się o ścianę. Alessandro myślał, że facet zaraz zapaskudzi wypastowaną podłogę. Zdołał jednak zapanować nad nudnościami i jakimś cudem dotrzeć do drzwi. Spędził przy nich kolejne kilka chwil z ręką na klamce, jakby były zamknięte albo jakby się zastanawiał, czy to na pewno te właściwe. W końcu wszedł do środka.

Alessandro wiedział, że nie powinien tego robić, tak jak wielu innych rzeczy w swoim życiu. Ale tak jak wtedy, tak i teraz wiedział, że to zrobi. Nie umiał się powstrzymać. Ruszył w kierunku toalety.

Mężczyzna stał przy pisuarze. Chwiał się, jedną ręką wsparty o ścianę. Dwa stanowiska dalej inny z pasażerów załatwiał swoją potrzebę. Alessandro spuścił głowę i podszedł do umywalki. Mył ręce, obserwując pozostałych mężczyzn w szerokim lustrze. Oderwał wzrok, kiedy drugi z nich skończył. Nie kwapił się nawet, żeby umyć ręce. „I dobrze” – pomyślał Alessandro. Kiedy drzwi się zamknęły, zakręcił wodę i wysuszył dłonie. Tamten wciąż stał przy pisuarze, chwiejąc się i próbując zapiąć pasek. Alessandro podszedł bliżej, patrząc na niego z politowaniem i odrazą. Kiedy gość podniósł głowę, Alessandro chwycił go za kark i gruchnął o kafelki. Mężczyzna upadłby natychmiast, ale Alessandro mu na to nie pozwolił. Przytrzymał go, a potem trzasnął raz jeszcze. Krew trysnęła na białą ścianę. Dopiero wtedy zwolnił uścisk i tamten osunął się na kolana przy pisuarze, jakby szykował się do modlitwy. Alessandro zadał ostateczny cios. Szczęka trzasnęła o porcelanę. Coś chrupnęło i Alessandro nie wiedział, czy bardziej ucierpiał pisuar, czy zęby pijaka. Bezwładne ciało upadło na terakotę. Czerwień po chwili zmieszała się z bielą. Krew szukała ujścia między kafelkami, zakrywając fugę. Reszta połamanych zębów wypadła biedakowi na brodę, kiedy jęczał, charczał i mamrotał pod nosem niezrozumiałe słowa. Alessandro splunął, po czym umył ręce. Poprawił włosy i nie spiesząc się, opuścił toaletę.