31.
SZCZECIN

Merk zaparkował samochód pod kolejnym klubem sportów walki. Zdążył odwiedzić trzy i powoli tracił nadzieję, że uda mu się znaleźć chłopaka, którego szukał. Nie znał jego nazwiska i niewiele o nim wiedział poza tym, że był łysy, tak jak większość zawodników MMA, i miał kalafiorowe ucho, tak jak zdecydowana większość zawodników MMA. Jedynym plusem było to, że miał jego imię. Rafał. W pierwszym klubie, który odwiedził, okazało się, że nie znają żadnego Rafała. W drugim znalazł jednego zawodnika o tym imieniu, ale ten miał dopiero czternaście lat. W ostatnim też trenował Rafał, ale nie był łysy, a jego uszy nie były zniekształcone.

Na klub, przed którym teraz stał, trafił zupełnie przypadkiem, przejeżdżając ulicą Krzywoustego. Dostrzegł charakterystyczne logo, przedstawiające dwóch walczących zawodników, i napis SPARTA, umieszczony bezpośrednio nad ich głowami. Postanowił zaryzykować. Ten ostatni raz.

Kiedy przekroczył próg, uderzył go mocny zapach, który znał doskonale: mieszanka potu, woni gumowego sprzętu, tak intensywnej, że człowiek miał wrażenie, że wszedł do zakładu wulkanizacyjnego, i stęchlizny typowej dla pomieszczenia wymagającego remontu. Zaraz potem dotarły do niego kolejne bodźce, tym razem bombardujące zmysł słuchu. Głuche odgłosy ciosów spadające na kołyszące się na łańcuchach worki bokserskie i głowy sparingpartnerów. Głośne pokrzykiwania zachęcające do walki i trzaski przerzucanej stali, właściwe siłowniom i klubom fitness. Na olbrzymiej sali trenowało co najmniej pięćdziesięciu zawodników. Część z nich tarzała się na matach w specjalnych kimonach, inni prowadzili trening bokserski, a jeszcze inni siłowy, przerzucając sztangi i stosy kilogramów na najróżniejszych maszynach. W samym centrum sali stały ring i klatka do MMA. W obu miejscach toczyły się walki. Trenerzy zachęcali zawodników do większego wysiłku, od czasu do czasu rzucając mięsem. Ten klub był zdecydowanie największym ze wszystkich, które Merk zdążył odwiedzić. Kroczył pomiędzy ćwiczącymi, ściągając na siebie ich wzrok. Wysoki, nie najmłodszy facet. Wystarczyło tylko na niego spojrzeć, aby wiedzieć, że pod płaszczem raczej nie skrywa się góra mięśni. Podszedł do klatki. Jeden z zawodników wszedł drugiemu w nogi, rzucił nim o siatkę, a potem obalił na matę. Trener piał z zachwytu.

Mieszane sztuki walki. Olgierd doskonale pamiętał, z jakim odbiorem ta odmiana sportu spotkała się na początku. MMA zawojowało Stany Zjednoczone i przywędrowało do Europy, ale w Polsce kojarzyło się ze zwykłą bójką. Merk lubił sporty walki. Jeszcze w szkole policyjnej trenował boks, aikido i krav magę. Zamierzchłe czasy.

– Nie klep, Łukasz! – krzyczał trener, przyciskając twarz do klatki. Merk widział kropelki śliny pryskające mu z ust i wielką pulsującą żyłę na jego szyi. – Ani mi się, kurwa, waż!

Przeciwnik Łukasza zastosował gilotynę i niemiłosiernie dusił rywala, uczepiwszy się jego pleców. Nogi zawinął wokół tułowia chłopaka. „Beznadziejna sytuacja” – pomyślał Olgierd. Jak dla niego, było już po walce. Lecz nagle Łukasz zrobił coś podobnego do przewrotu w przód i wylądował na macie razem ze swoim rywalem, zmuszając go do zwolnienia uścisku.

– Tak jest! – wydzierał się trener, waląc pięścią w siatkę. – Oto właśnie chodzi!

Zawodnicy zerwali się na równe nogi i walka rozpoczęła się ponownie w stójce. Pięści młóciły powietrze, polała się krew, a konfrontacja już w niczym nie przypominała sparingu, raczej regularną wojnę. Niektórzy z trenujących przerwali zajęcia i z zainteresowaniem obserwowali to, co działo się w centrum oktagonu. Po kilku kolejnych zamaszystych sierpowych przeciwnik Łukasza znowu zdołał go obalić.

– Przepraszam – usłyszał Olgierd za plecami i obrócił się w stronę mówiącego. – Szuka pan kogoś?

Stał przed nim zdecydowanie niższy, ale krępy człowieczek. Przekrzywiony i bulwiasty nos sugerował kilkakrotne złamanie i zapewne dosyć bogate doświadczenie bokserskie. Mężczyzna miał przewieszony przez ramię biały ręcznik, a na piersi napis SPARTA – TRENER.

W tym samym czasie drugi ze szkoleniowców, który żywiołowo reagował na wydarzenia rozgrywające się w klatce, grzmiał:

– Dajesz, Rafał! Kurwa, to jest to…

Usłyszawszy imię, Merk zerknął w stronę oktagonu, pozostawiając zadane pytanie bez odpowiedzi.

– Przepraszam – powtórzył mężczyzna, domagając się uwagi.

Olgierd ponownie na niego spojrzał.

– Pytałem, czy kogoś pan szuka.

– Nie – skłamał. – W zasadzie nie. Chciałem się tylko rozejrzeć.

– Rozejrzeć?

– Tak. Mogę?

Trener wzruszył ramionami i rozłożył ręce, co sugerowało, że chyba nie widzi przeciwwskazań.

– Chce się pan zapisać?

– Ja? – Merk się uśmiechnął. – Nie, nie. Raczej jestem już za stary.

– Na sport nigdy nie jest za późno – odparł tamten.

– Pewnie ma pan rację, ale szukam miejsca dla mojego syna. – Olgierd wymyślił na poczekaniu bajeczkę. Miał nadzieję, że zabrzmiał wiarygodnie. – Jest odrobinę nadpobudliwy. Myślę, że w takim miejscu jak to pozbyłby się trochę negatywnej energii.

Gość pokiwał głową.

– Ile ma lat?

– Szesnaście.

– Trudny wiek.

– Nie musi mi pan mówić. – Znowu uśmiech. – To co, mogę się rozejrzeć?

– Jasne.

Kiedy mężczyzna odszedł, Olgierd powrócił do obserwowania konfrontacji. Rafał zdobył dosiad. Tłukł Łukasza młotkami, przedzierając się przez nieszczelną gardę. Brutalne ground and pound siało coraz większe spustoszenie. Chłopak był jak w amoku. W końcu drzwi klatki się otworzyły, do środka wtargnął trener i zrzucił go z przeciwnika.

– Dobra, dobra, już wystarczy, bo go zatłuczesz!

Rafał podniósł się z klęczek, wyciągnął z ust ochraniacz na zęby i ruszył w kierunku drzwi klatki. Trener odprowadził go wzrokiem i podał rękę pokonanemu, klepiąc go po plecach. Mimo że przegrał, należała mu się pochwała. Nie odklepał, chociaż pod koniec dostawał straszne manto.

Rafał pomaszerował do szatni, w połowie drogi zdejmując przepoconą i zakrwawioną koszulkę. Merk zauważył zarysowane i lśniące mięśnie pleców, tatuaż na prawym ramieniu i co najważniejsze – wyraźnie odkształcone ucho. Odwrócił się i opuścił klub.

Stał wsparty o maskę samochodu, z papierosem w ustach. Czekał. Rafał wyszedł po około dwudziestu minutach. Zdążył wziąć prysznic, wskoczyć w joggery w kolorze moro i narzucić na siebie skórzaną kurtkę. Sportowa torba przewieszona przez ramię podskakiwała na jego prawym udzie. Prawe oko było wyraźnie podpuchnięte i mniejsze od lewego. Trzeba było przyznać, że dzieciak miał zacięcie. Stoczył dobrą walkę, ale sposób, w jaki obijał w zasadzie bezbronnego już rywala, nie spodobał się Merkowi. Podobnie zresztą jak zachowanie trenera, który na to, co się działo w oktagonie, powinien zareagować o wiele szybciej.

Chłopak otwierał bagażnik zdezelowanej mazdy 323F, kiedy Merk stanął obok.

– Niezła walka – powiedział.

Chłopak obrzucił go zaskoczonym, nieufnym spojrzeniem. Niebieskie oczy zmierzyły nieznajomego od stóp do głów, zanim Rafał odpowiedział:

– Dziękuję.

Wrzucił torbę do bagażnika i ruszył w stronę drzwi kierowcy, ewidentnie dając do zrozumienia, że nie jest zainteresowany kontynuowaniem rozmowy. Olgierd obszedł auto i zatrzymał się po drugiej stronie, opierając łokcie na dachu niskiego, sportowego wozu. Rafał przystanął z ręką na klamce.

– Długo trenujesz? – zapytał Merk.

– Dość długo – odparł chłopak chłodno. – Kim pan jest?

Olgierd wydął wargi, na których zaraz potem pojawił się delikatny uśmiech.

– Powiedzmy, że kibicem.

– To był zwykły sparing, żadne KSW. Nie ma czemu kibicować.

Chłopak otworzył drzwi auta i już zamierzał wsiąść, ale Merk odezwał się ponownie.

– Być może, ale nieźle załatwiłeś tamtego gościa…

– Przepraszam, trochę się spieszę. – Jedna noga zniknęła we wnętrzu samochodu, jednak młody fighter zastygł bez ruchu, gdy Merk odezwał się ponownie:

– Powinieneś mieć trochę więcej cierpliwości, chłopcze. Dla kibiców. Być może będziesz kiedyś sławny. A fani zasługują na odrobinę uwagi. W końcu to dla nich wchodzisz do klatki.

– Ja wchodzę do klatki wyłącznie dla siebie – zaprzeczył stanowczo chłopak. – Dla nikogo innego.

Rafał nachylił się, zamierzając wreszcie wsiąść, ale Merk nie dawał za wygraną:

– Jak długo byliście z Agnieszką parą? – zapytał, spoglądając na własne dłonie. Zaczął masować jedną z nich.

Pytanie wyraźnie zbiło dzieciaka z pantałyku. Stał teraz na chodniku pewnie dwiema nogami i wpatrywał się w obcego.

– Nie znam żadnej Agnieszki. Musiał mnie pan z kimś pomylić.

Olgierd westchnął, nie odrywając spojrzenia od własnych pięści.

– Być może – szepnął pod nosem. – Być może…

Chłopak wsiadł do auta. Merk wciąż stał wsparty o dach starej mazdy. Silnik zaskoczył dopiero za trzecim razem i szarpnął nieco lekką konstrukcją. Pasek klinowy zapiszczał niemiłosiernie. Zazgrzytał zużyty mechanizm i z otworu tuż przy tylnej szybie wynurzyła się srebrna antena radiowa. Zatrzymała się w połowie drogi, po chwili wróciła do punktu wyjścia i znowu powędrowała do góry, jakby nie mogła się zdecydować. Merk chwycił za nią i spróbował ją ułamać. Stawiała opór jak soczysta gałązka młodego drzewa, ale w końcu ustąpiła z trzaskiem. Chłopak wyskoczył z samochodu i z niedowierzaniem patrzył na antenę, którą Merk trzymał w dłoni. Teraz bardziej przypominała szkolny wskaźnik.

– Co ty, kur…! – zaczął, ale urwał natychmiast, kiedy dostrzegł przedmiot, który pojawił się w drugiej ręce mężczyzny.

– Wsiadaj – rozkazał Merk, wyciągając pistolet nad dachem.

Ręce, które nie tak dawno siały spustoszenie w oktagonie, powędrowały do góry.

– Człowieku, o co ci cho…

– Po prostu wsiadaj.

Chłopak kłamał. Merk nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Widział to w jego oczach, które rozszerzyły się, kiedy padło imię Agnieszki. W sposobie, w jaki wsiadł do samochodu – absolutnie zaskoczony pytaniem – chcąc jak najprędzej przerwać kontakt wzrokowy. Szybka, krótka odpowiedź. Bez chwili zastanowienia, zawahania, analizy… Oczywiste kłamstwo. Przez trzydzieści lat pracy w policji kłamano Olgierdowi w twarz setki razy…

Dzieciak posłuchał. Merk wgramolił się na siedzenie pasażera. Z kolanami wbitymi w deskę rozdzielczą czuł się wyjątkowo niekomfortowo w mikroskopijnym aucie.

– Opuść wreszcie te łapy – rozkazał.

Rafał, nie odrywając wzroku od lufy pistoletu, zacisnął dłonie na kierownicy.

– Jedź. – Merk odrzucił ułamaną antenę na tylne siedzenie.

– Dokąd?

– Jedź.

Zielone autko wytoczyło się na ulicę.

– Wybierzemy się na małą wycieczkę – oznajmił Merk, wpatrując się w przednią szybę. – Nie rób głupstw, to wszystko powinno się dobrze skończyć. Wyjedziemy z miasta.

Zatrzymali się na światłach. Ręce chłopaka wyraźnie drżały na kierownicy, więc zacisnął je na niej tak mocno, że aż pobielały mu kłykcie. Patrzył przed siebie, na długi rząd aut czekających, aż sygnalizator zmieni światło na zielone. Kiedy do jego uszu dobiegł stukot tramwajowych kół, zerknął w lewo. Usłyszał pisk, gdy przez krótką chwilę metal tarł o metal, i dwuwagonowy skład zatrzymał się tuż przy małej mazdzie. Rafał zerknął na pasażerów siedzących z nosami przyklejonymi do szyby. Wyglądali jak manekiny. Gdyby któryś z nich zaszczycił go chociaż chwilowym spojrzeniem, być może dostrzegłby pojedynczą strużkę potu ściekającą mu po skroni albo wyczytał przerażenie w jego szeroko otwartych oczach. Ale nic takiego się nie stało. Pasażerowie byli jak w letargu, pogrążeni w codziennym wielkomiejskim śnie. Rafał też mógłby pomyśleć, że śni, gdyby nie lufa pistoletu, którą ten człowiek co chwila dźgał go w żebra. Tak jak teraz.

– Zielone! – warknął Merk. – Jedź!

Rafał miał taki zamiar. Wbił jedynkę, puścił sprzęgło, ale zaraz potem autem szarpnęło raz, drugi i w końcu silnik zgasł w konwulsjach. Rozległy się klaksony. Chłopak przekręcał gorączkowo kluczyk w stacyjce, obserwując przez przednią szybę oddalające się auta. Jakiś zniecierpliwiony kierowca ominął ich z lewej strony, wjeżdżając na torowisko. Posłał Rafałowi mało przyjemne spojrzenie. Zaraz potem w jego ślady poszli następni. Wreszcie mazda się ocknęła i wystrzeliła do przodu z piskiem opon.

– Spokojnie – powiedział Merk.

– Człowieku, jak mam być spokojny, skoro do mnie celujesz?

Olgierd wsunął dłoń pod siedzenie i sięgnął do znajdującego się pod nim uchwytu. Fotel cofnął się ze zgrzytem o kilkanaście centymetrów. Merk otworzył schowek na rękawiczki, z którego natychmiast wysypały się pogniecione papierzyska, płyty CD i uchwyt do nawigacji.

– Niezły syf. – Merk wsunął dłoń do środka, po omacku eksplorując to, co zostało.

– Czego tam szukasz?

Rafał nie mógł się zdecydować, czy powinien obserwować to, co dzieje się we wnętrzu samochodu, czy raczej skupić się na drodze.

– Jak znajdę, to ci powiem.

Kolejne szpargały lądowały na wycieraczce i w końcu Merk wyprostował się, trzymając w ręku owalny metalowy przedmiot.

– Niezły – ocenił, podsuwając Rafałowi pod nos odrapany kastet. Chwilę później rzucił go na tylną kanapę. Narzędzie wylądowało tuż obok połamanej anteny.

Kolejny sygnalizator i kolejny przymusowy postój. Tym razem Rafał patrzył prosto przed siebie. Pot zaczynał już obficie zalewać mu oczy.

– Dokąd jedziemy? – zapytał ponownie, odruchowo ocierając czoło przedramieniem.

– Mówiłem już – odparł Merk, ponownie wsuwając dłoń do schowka. – Wyjedziemy z miasta. Kieruj się na Świnoujście. – Poczuł pod palcami znajomy kształt. Wydobył przedmiot ze skrytki. – Co my tu mamy? – zapytał, obracając pistolet w ręku.

Znowu ruszyli. Rafał zerknął na broń. Milczał.

– Glock czwartej generacji – stwierdził Olgierd, uważnie się przyglądając znalezisku. Schował za pazuchę własną broń, a potem wyciągnął magazynek z pistoletu chłopaka. Po chwili załadował go z powrotem z głuchym trzaskiem. – Kaliber dziewięć na dziewiętnaście milimetrów. Obustronny magazynek. Można go szybko i sprawnie wymienić, bo zwalniacz został powiększony w porównaniu do tych z poprzednich modeli. Jesteś mańkutem?

Właśnie wjeżdżali na most Długi. Chłopak jechał prawym pasem z przepisową prędkością. Przełknął ślinę i przytaknął ruchem głowy wyraźnie zaskoczony.

– Skąd go masz?

Nie odpowiedział.

– Ktoś, kto polecił ci ten pistolet, musiał znać się na rzeczy. Idealny dla leworęcznego strzelca. – Merk zacisnął dłoń na uchwycie broni. – Faktura rękojeści została zmieniona w stosunku do wcześniejszych generacji. Co ciekawe, ma wymienne nakładki, dzięki czemu bez trudu możesz ją dopasować do kształtu swojej dłoni. Dla mnie zdecydowanie za mała. Ale w sumie świetna spluwa. I bezpieczna, co w przypadku takiego amatora jak ty jest dość ważne.

– Kim jesteś?! – Rafał zerknął na niechcianego pasażera.

– Patrz na drogę.

Chłopak posłuchał.

– Producenci glocka stworzyli go na potrzeby austriackiej armii. Wiedziałeś o tym? Nie spodziewali się, że zrobi taką karierę. Dzisiaj to najpopularniejsza broń policjantów na całym świecie. Swoimi łapskami po prostu ją bezcześcisz.

– Jesteś gliną?

– Mam dla ciebie złą wiadomość – oznajmił Merk. Nie zamierzał odpowiadać na zadane pytanie. – A w zasadzie kilka złych wiadomości. Ale zacznijmy od początku. Broń zostanie u mnie. To po pierwsze. Po drugie, wiem, że kłamiesz, i bardzo mi się to nie podoba. Nie znoszę, kiedy ktoś łże mi prosto w oczy. Wiem, że byliście z Agnieszką parą. Nie mam pojęcia, jak taka dziewczyna mogła się zainteresować taką łajzą jak ty, ale powiedzmy, że to nieistotne. Mogłeś rozegrać sprawę inaczej. Powiedzieć, że Agnieszka zniknęła, a ty nie masz pojęcia, co się z nią stało. Osiągnąłbyś lepszy efekt, gdybyś dodał, że odchodzisz od zmysłów czy coś takiego… Ale w sumie ułatwiłeś mi zadanie. No i po trzecie, i chyba najgorsze: za chwilę się zatrzymamy. Zjedziemy na parking. Chcę, żebyś przygotował się psychicznie na to, co się wydarzy. Zadam ci kilka pytań, a że się odrobinę spieszę, nie będziesz miał zbyt dużo czasu na odpowiedź. Każde kłamstwo, zawahanie, próba ucieczki skończą się dla ciebie solidnym laniem. Rozumiesz?

Cisza.

– Spuszczę ci taki wpierdol, jakiego jeszcze w życiu nie dostałeś, a jedyne, czego potrzebuję, to pretekst.

Właśnie minęli osiedle Słoneczne. Ręce chłopaka jeszcze mocniej zacisnęły się na kierownicy. Merk to zauważył.

– Myślisz, że jesteś twardy?

Cisza.

Merk palnął go w potylicę otwartą dłonią.

– Tak myślisz?!

Rafał sapał, próbując zapanować nad złością. Jego nozdrza rozszerzały się i zwężały. Żuchwa ciężko pracowała.

– Zadałem ci pytanie!

– Tak.

– Nie słyszałem.

– Tak mówią!

– Tak mówią? Kto tak mówi? Ten twój niezrównoważony psychicznie trener?

Krótkie spojrzenie. Wystarczająco jednak długie, aby Olgierd dostrzegł nienawiść gotującą się w niebieskich oczach.

Zbliżali się do drogowskazu na Świnoujście.

– Zjeżdżaj – rozkazał Merk.

Chłopak posłuchał.

– Zatrzymasz się na najbliższym parkingu.

Po kilku minutach skręcili w leśną drogę. Szyszki chrzęściły pod kołami, kiedy auto toczyło się po ubitej ziemi. Kilka zadaszonych miejsc wydzielonych dla chcących odpocząć podróżnych świeciło pustakami. Idealnie.

– Wysiadaj.

Chłopak położył dłoń na klamce, ale zastygł w bezruchu, kiedy Merk odezwał się ponownie.

– Spróbujesz nawiać, a dostaniesz kulkę z własnego gnata. Jak zdążyłeś zauważyć, wiem sporo o broni. Strzelam jeszcze lepiej.

Chłopak wygramolił się z samochodu i uniósł ręce.

– Opuść łapy – rozkazał Merk.

– Solidny wpierdol – burknął młody pod nosem.

– Co?

– Solidny wpierdol. Powiedziałeś, że spuścisz mi solidny wpierdol, jeśli nie powiem ci tego, co chcesz usłyszeć. Bardzo odważnie, biorąc pod uwagę, że to ty masz broń.

Merk stał przez dłuższą chwilę, nie poruszywszy się choćby o milimetr. W końcu opuścił broń i skierował lufę do ziemi. Chłopak obserwował z zainteresowaniem, jak niechciany autostopowicz otwiera tylne drzwi mazdy, nachyla się do wnętrza samochodu i na powrót staje naprzeciwko niego. Kastet wylądował u jego stóp.

– Podnieś – rozkazał Olgierd, wskazując przedmiot lufą pistoletu. Nie był pewien czy to, co zamierzał zrobić, było dobrym pomysłem. Głos w jego głowie, inny od tego, który zazwyczaj zachęcał go, by sięgnął po butelkę, podpowiadał mu, że kompletnie postradał zmysły. Być może właśnie tak było, ale Olgierd czuł, że musi to zrobić. I co więcej, miał na to wielką ochotę. Gówniarz był fighterem. Dobrym fighterem. Ale jednocześnie sporo od niego niższym i – co najważniejsze – lżejszym o co najmniej dwadzieścia kilogramów. To właśnie w tej dysproporcji Merk upatrywał swoją szansę.

Chłopak się wahał. Nie spuszczał oczu z broni. Z niedowierzaniem patrzył, jak Olgierd kładzie ją na masce mazdy.

– Podnieś kastet – powtórzył Merk.

Rafał nachylił się i sięgnął po niego. Zrobił to niemal po omacku, nie odrywając spojrzenia od Merka.

– Zrobimy tak. Jeśli zdołasz mi spuścić solidny wpierdol, jesteś wolny. Jeżeli będzie odwrotnie, powiesz mi wszystko, co chcę wiedzieć.

Chłopak ocenił odległość między bronią i Merkiem. Czy on mówił serio? Olgierd był wysoki. Sporo wyższy od niego. Pewnie w niezłej formie jak na emerytowanego gliniarza, ale… w dalszym ciągu człowiek, który przed nim stał, był tylko niegroźnym dziadkiem. On zaś przez cały czas ciężko trenował. Stał na bramce w klubie. Toczył wojny niemal codziennie, jak nie na ulicy, to w klatce. Wynik tej konfrontacji mógł być tylko jeden. A poza tym czuł pod palcami chłodny metal kastetu. To pozwoliło mu podjąć ostateczną decyzję. Ściągnął z siebie skórzaną kurtkę i odrzucił ją na trawę. Uniósł pięści. Kastet pobłyskiwał na lewej. Prawą nogę wysunął do przodu w sposób charakterystyczny dla walczących z odwrotnej pozycji. Trudno było jednak nazwać ją czysto bokserską, bo wykrok był zdecydowanie za szeroki. Zaczął się rytmicznie bujać na boki, robiąc jednocześnie małe kroki naprzód. Z każdym kolejnym zbliżał się do swojego przeciwnika. Merk stał zupełnie niewzruszony, z opuszczonymi rękoma. Prawy prosty wystrzelił w jego stronę w błyskawicznym tempie, ale Olgierd zbił go lewą dłonią jeszcze szybciej, po czym wypuścił prawy krzyżowy i trafił chłopaka w szczękę. Młody wylądował na tyłku wyraźnie zdziwiony. Cios nie był najmocniejszy, ale i tak Olgierd podejrzewał, że może być po sprawie. Jeśli dostawałeś prosto w zęby, walka zazwyczaj dobiegała końca. Tym razem było jednak inaczej. Dzieciak najpierw przyklęknął na jedno kolano, ale chwilę później stał już na nogach. Był twardy, to trzeba było mu przyznać. Na kolejny furiacki atak Merk nie musiał długo czekać. Pięści młóciły powietrze ze świstem, ale Olgierd każdy cios przyjmował na gardę. Czuł ogień na przedramieniu, ilekroć trafił w nie kastet. W końcu chłopak rzucił mu się do nóg. Merk się tego spodziewał i z całych sił wcisnął jego głowę do ziemi, a zaraz potem wystrzelił prawym kolanem. Rafał tym razem padł na plecy. Z nosa wytrysnęła fontanna krwi. Było po wszystkim.

Chłopak jęczał, kiedy Merk podszedł do niego, rozcierając piekący nadgarstek. Chwycił go za koszulkę, która powoli zmieniała kolor na czerwony, i pociągnął w stronę samochodu. Oparł słabnącego dzieciaka o zderzak auta.

– Kurwa, człowieku, złamałeś mi nos… – Rafał ugniatał palcami kość, która co chwilę zmieniała swojej położenie.

– Na to wygląda. I na tym się skończy, jeśli grzecznie odpowiesz na moje pytania. W przeciwnym razie nos będzie twoim najmniejszym zmartwieniem.

– Jesteś nienormalny!

– Tak mówią.

– Nie możesz! Jesteś gliniarzem…

– A kto tak powiedział?

Chłopak ciężko oddychał. Zakrztusił się, przełykając własną krew. Od czasu do czasu wypluwał jej nadmiar pod buty Merka.

– Co chcesz wiedzieć? – zapytał w końcu.

– Najlepiej zacznij od początku. Kiedy poznałeś Agnieszkę?

– Parę tygodni temu.

– Jak?

– W klubie. Stoję na bramce w weekendy. Wpadła mi w oko.

– Okej. Lody mamy przełamane. Przejdziemy teraz do bardziej konkretnych pytań. Kto ją porwał?

– Nie wiem.

Pięść Merka uniosła się i zawisła w powietrzu tuż nad połamanym nosem dzieciaka. Chłopak natychmiast podniósł ręce w obronnym geście.

– Spokojnie! Coś tam wiem, ale nie mam pewności…

– Mów.

Rafał westchnął. Raz jeszcze otarł twarz. Ręce lepiły mu się od krwi, która zaczynała krzepnąć.

– Na bramce stoję w weekendy, ale w tygodniu zajmuję się też innymi rzeczami. Ja i kilku moich kumpli ze Sparty. Zresztą nie tylko ze Sparty. Pracujemy dla lokalnego watażki.

– Nazwisko.

– Nie znam.

Pięść znowu zatańczyła przed oczami młodego.

– Człowieku, naprawdę nie wiem! To Cygan. Mówią na niego Maks. Jego ludzie czasami najmują nas do jakiejś roboty, kiedy trzeba komuś wpierdolić, ściągnąć dług albo po prostu tylko nastraszyć. Kolesia widziałem kilka razy w życiu. Słyszałem, że ponoć ma jakieś układy z warszawką.

– Mów dalej.

– Któregoś razu jeden z nich pojawił się w klubie z informacją o kolejnej robocie. Myślałem, że chodzi o to, co zawsze, tymczasem on powiedział mi, że mam im wystawić dziewczynę, z którą się zadaję. Nie wiedziałem, o co w ogóle chodzi. Nie chciałem tego robić, ale, człowieku… Tym ludziom się nie odmawia. Nie będę ściemniał, o żadnej miłości nie było mowy, tak naprawdę nie zdążyłem jej nawet dobrze poznać, ale… – przerwał na moment. – Zacząłem pytać tu i tam. Dlaczego akurat chodzi im o nią. Dowiedziałem się tylko tyle, że ponoć interesują się nią jacyś Włosi, którzy rozdają karty w Sztokholmie.

Merk przerwał mu, unosząc dłoń.

 – Włosi ze Sztokholmu? Jesteś pewien? Widziałeś ich?

Chłopak pokręcił głową.

– Nie, ale rozumiałem, że to nie przelewki. Nie miałem wyjścia, jednak sam nie potrafiłem wystawić im Agnieszki. Zerwałem z nią jeszcze tego samego dnia. Wiedziałem, że Cyganie mi nie odpuszczą, zwłaszcza że chodziło o włoską mafię. Poprosiłem o pomoc kumpla, z którym stałem na bramce i z którym trenowałem w klubie. Agnieszka ma koleżankę. Raczej jedną z tych łatwych. Kumpel uderzył do niej na fejsie. Wyciągnął ją na imprezę do domu Maksa. Liczyliśmy na to, że Agnieszka z nią pójdzie. Mieliśmy rację. Potem… – Znowu urwał. Już nie patrzył w twarz Merka. Spuścił wzrok, jakby za chwilę miał się rozbeczeć.

– Co było potem?

– Dowiedziałem się, że tej Ance udało się nawiać. Ponoć mój kumpel ją wypuścił. Nie wiem, co strzeliło mu do łba, ale dostał kosę od Maksa. Pieprzony Cygan zadźgał go jak psa!

– Gdzie jest teraz Agnieszka?

– Nie wiem.

– Kłamiesz!

– Naprawdę nie wiem. Jak Boga kocham! Pewnie trafiła w końcu do tych Włochów, chociaż pojęcia nie mam, czego od niej chcą…

Chłopak przerwał w pół zdania, widząc, że pochylający się nad nim mężczyzna wstaje.

– Jesteś pieprzonym tchórzem, wiesz o tym? – Merk sięgnął po pistolet, który wciąż leżał na masce samochodu. Wycelował w głowę dzieciaka.

– Nie, proszę. Nie rób tego… Powiedziałem ci, co chciałeś. Mieliśmy umowę. – Skrył głowę w dłoniach, jakby chciał się obronić przed kolejnym gradem ciosów. Zaczął płakać. Kiedy przez kilka następnych chwili nic się nie działo, niepewnie zerknął przez rozcapierzone palce. Zobaczył, jak dziadek, który stłukł go na kwaśne jabłko, szedł w stronę drogi ekspresowej.