Kiedy Merk zatrzymał samochód w rzędzie innych aut przy ulicy Unisławy, zaczynało się ściemniać. Rozmasował bolące nadgarstki. Wciąż miał przed oczami zakrwawioną twarz tego chłopaka. Naprawdę chciał zrobić mu krzywdę. Kiedy mierzył do niego z broni, wcale nie planował nacisnąć spustu, ale głos w jego głowie wyraźnie go do tego zachęcał: „To tacy jak on są odpowiedzialni za śmierć Bożeny – powtarzał. – To tacy jak on są odpowiedzialni za to, co się stało z Natalią…”.
Merk popatrzył na poszarzałą elewację kilkunastopiętrowego bloku sięgającego równie poszarzałego nieba. Gdyby nie światła żarzące się w oknach, szeroki i wysoki budynek wyglądałby jak wielki mur z Tolkienowskiej epopei. Zapalił papierosa. Wraz z pierwszym nikotynowym wdechem jego wzrok powędrował w kierunku schowka na rękawiczki. Butelka Wyborowej wróciła na swoje miejsce na wypadek kolejnej trudnej wizyty. Tym razem, co prawda, nie chodziło o Natalię, ale ta, którą zamierzał złożyć dawno niewidzianemu przyjacielowi, też nie miała należeć do najłatwiejszych. Znowu ten głos. Udzielał mu alkoholowej dyspensy, przekonując o wyjątkowości sytuacji. Merk bezwiednie wyciągnął rękę w kierunku deski rozdzielczej, ale zastygł w połowie drogi i ostatecznie objął lewarek skrzyni biegów.
– Niech to szlag – zaklął pod nosem, wysiadając z auta. Zaciągnął się zachłannie jeszcze kilka razy, a potem przyjrzał się uważnie temu, co zostało z papierosa, jakby chciał zyskać absolutną pewność, że wypalił go do cna. Przydepnął niedopałek obcasem buta, postawił kołnierz płaszcza i ruszył przed siebie. Przez dłuższą chwilę stał z palcem wskazującym wymierzonym w podświetloną kombinację cyfr. Etykiety z nazwiskami przy domofonie zdążyły pożółknąć i wyblaknąć, fundując przy okazji odwiedzającym ten przybytek nędzy i rozpaczy nie lada zagadkę. Już miał nacisnąć któryś z przycisków na chybił trafił, kiedy drzwi powoli się otworzyły. Skinął starszej, zgarbionej kobiecinie, lekko się uśmiechając, ale na dobrą sprawę nie był nawet pewien, czy go zauważyła. Zdecydowanie jednak spostrzegł go jej pies, odziany w różowy kubraczek. Zanim podążył za swoją właścicielką, zdążył porządnie obwąchać jego nogawkę.
Liczniki cykały na spowitej w mroku klatce schodowej jak świerszcze letnią wieczorową porą. Merk wymacał na ścianie włącznik światła i bladożółta poświata rozlała się po korytarzu, odsłaniając dość strome schody i lekko uchylone drzwi windy. Ani jeden, ani drugi widok nie był zachęcający, ale ostatecznie Merk zdecydował się na schody, czego pożałował już na wysokości trzeciego piętra. Po stoczonej walce, która przecież i tak nie trwała długo, serce wciąż dawało mu do zrozumienia, że o takich ekscesach już dawno powinien zapomnieć. Właśnie ponownie szykowało się do odegrania rytmu godnego werbla. Ciężko dysząc, otarł pot ze skroni i wsparł się o balustradę, zerkając w szczelinę pomiędzy kolejnymi kondygnacjami. „Które to było piętro?” Nie pamiętał. Obstawiał szóste albo siódme, ale znajomy głos podpowiadał, że ósme też brzmi całkiem prawdopodobnie. Liczył na to, że na drzwiach ujrzy tabliczkę z nazwiskiem. Jeśli jej nie będzie, po prostu zadzwoni. Wolał tego nie robić. Nie chciał rezygnować z elementu zaskoczenia.
Światło zgasło. Nacisnął włącznik, a potem przywołał windę. Podróż na szóste piętro nie trwała długo, ale telepiąca się kabina przypomniała mu wjazd kolejką na Kasprowy Wierch. Kiedy byli tam ostatni raz? Jakieś dziesięć lat temu. Natalia chodziła do pierwszej klasy. Wszedłby na tę górę choćby teraz, byle na kilka chwil móc cofnąć się do tamtych czasów.
Na dwóch z trzech par drzwi widniała tabliczka z nazwiskami, ale żadne nie było tym, którego szukał. Patrząc na trzecie drzwi, poczuł dziwną pewność, że i to nie jest właściwy adres. Wrócił do windy i wjechał piętro wyżej. Od razu zerknął na mieszkanie po prawej. Na starej, mosiężnej tabliczce dostrzegł wygrawerowane nazwisko. Guzowski. Zapukał. Światło znowu zgasło. Nie zdążył go zapalić, kiedy drzwi się otworzyły. Ujrzał szczupłą, odrobinę skonsternowaną twarz Jana, który najwyraźniej nie był pewien, kto stoi u progu jego mieszkania. Sięgnął do włącznika. Stała się jasność.
– Cześć – mruknął Olgierd. – Mogę wejść?
– Oczywiście. Przepraszam. – Guzowski wyglądał, jakby ocknął się z transu. Odsunąwszy się na bok, wyciągnął ramię w zapraszającym geście. Wziął od Merka płaszcz i odwiesił go na samotny hak. – Nie spodziewałem się, że przyjdziesz.
– Ja też nie – przyznał Olgierd.
– Rozgość się. Czego się napijesz?
„Pięćdziesiątka czystej jest tym, czego mi potrzeba. Tak na dobry początek” – pomyślał Merk, ale powiedział coś zupełnie innego.
– Nie pogardzę gorącą herbatą. Na zewnątrz straszny ziąb.
Guzowski zniknął w kuchni oddzielonej od reszty mieszkania kurtyną kolorowych koralików przyczepioną do sufitu. Merk, słysząc szum wody napełniającej czajnik, rozejrzał się po czterdziestometrowym mieszkaniu rozświetlonym bladoniebieską poświatą telewizora. Poczuł się tak, jakby podróże w czasie były jednak możliwe. Miał wrażenie, że stara, chybocząca się winda zdołała przenieść go do wczesnych lat osiemdziesiątych. Pod ścianą pokrytą tapetą w kwieciste wzory stała wersalka. Na wprost niej – niewysoka ława, a po obu jej stronach – fotele z drewnianymi oparciami. Kwadratowy telewizor został wkomponowany w meblościankę z błyszczącej płyty co najmniej dwadzieścia lat temu i najwyraźniej przez cały ten czas nie zmieniał swojego miejsca. Tak wyglądał przybytek mężczyzny, który nie zagrzał miejsca u boku żadnej kobiety. Guzowski ślubował morzu i jako marynarz spędził większość życia na kiwających się łajbach i śliskich pokładach.
Merk, zastanawiając się, gdzie powinien usiąść, raz jeszcze zerknął na wersalkę przykrytą narzutą w kolorowe wzory. Nie wiedzieć czemu, przez głowę przeszła mu dziwna myśl. „Ciekawe, czy kiedykolwiek leżała na niej jakaś kobieta?” Olgierd szczerze w to wątpił. Ostatecznie zdecydował się na fotel i już miał w nim usiąść, kiedy jego wzrok przyciągnął jakiś ruch w kącie pokoju. Coś zaszeleściło i Merk aż drgnął, gdy cień ponownie się przemieścił. Cokolwiek to było, było szybkie, zwinne i… intrygujące. Podszedł bliżej. Nachylił się, marszcząc brwi. Na szafce stało akwarium. Obok niego lampka nocna. Nacisnął włącznik i kiedy ujrzał dwoje wpatrujących się w niego błyszczących ślepi, odruchowo się cofnął. Mały różowy nos poruszał się szybko, a wraz z nim długaśne wąsy. Ich właściciel przykucnął na tylnych łapkach, przednie unosząc. Szczur nie wyglądał na jednego z tych, które czasami trzyma się w domu w roli pupila rodziny. Nie miał białego albo biało-czarnego umaszczenia jak większość gryzoni ze sklepu zoologicznego, tylko ciemnoszarą sierść jak jego pobratymcy z miejskich kanałów. Na dodatek miał rozmiary kocięcia i Merk podejrzewał, że opuszcza swój szklany dom, kiedy tylko mu się podoba.
Olgierd oderwał wzrok od dzikiego lokatora dopiero w chwili, gdy usłyszał gwizd czajnika. Niedługo potem plastikowe koraliki znowu zabrzęczały, zwiastując nadejście gospodarza. Jan postawił na ławie tacę z cukiernicą i trzema szklankami. Dwie z nich, wciśnięte w blaszane uchwyty, wypełniał ciemny napój. Herbata musiała być mocna jak diabli. Do trzeciej szklanki Jan wrzucił kilka słonych paluszków.
– Tylko to mi zostało – powiedział przepraszającym tonem. – Gdybym wiedział, że przyjedziesz, to…
– Wystarczyłaby sama herbata – odparł Merk i ponownie spojrzał w stronę akwarium. – Fajne zwierzątko.
Olgierd mógłby przysiąc, że na wysuszonej twarzy przyjaciela dostrzegł cień uśmiechu. Jan wyłuskał ze szklanki dwa paluszki i podszedł do akwarium. Zastukał lekko w szklaną szybę i nagle gryzoń wskoczył na krawędź akwarium z niesamowitą zwinnością, po czym znieruchomiał. Czekał z pazurkami zwiniętymi w pięści. Długi brudnoróżowy ogon zwisał wzdłuż ściany. Jego koniec dotykał rozgrzebanych trocin. Merk przypuszczał, że właśnie ta najdłuższa część ciała szczura pozwala mu utrzymać równowagę. Guzowski podał kawałek paluszka swojemu pupilowi. Różowe łapki przechwyciły kąsek, a ostre żółte ząbki szybko zabrały się do roboty. Po chwili Guzowski podał zwierzęciu następny kawałek, a szczur wypuścił to, co trzymał, i sięgnął po kolejną porcję. Niby nie było w tym nic nadzwyczajnego, ale pierwszy paluszek wpadł pomiędzy trociny. Merk wiedział, że gryzoń odłożył zapasy na później. Wpatrywał się w całą scenę jak zahipnotyzowany.
– Wiesz, że gdyby szczury ważyły dwadzieścia kilogramów więcej, to one byłyby panami świata, a nie my? – zapytał Guzowski, czule drapiąc zwierzę tuż nad nosem. – Tak twierdził Albert Einstein i ja mu wierzę.
Wrócił do fotela i usiadł. Szczur zrozumiał, że pora kolacji i czułych pieszczot się skończyła, i z powrotem wskoczył do akwarium. Merk poszedł w ślady gospodarza. Posłodził herbatę i ostrożnie przyłożył szklankę do ust.
– Skąd go masz? – zapytał.
– Sam do mnie przyszedł. Wylazł ze zsypu na śmieci. A ja – w przeciwieństwie do reszty świata – go nie wypędziłem.
Merk poczuł, jak zaczyna go mdlić. Pogorszyło mu się, kiedy zauważył, że Jan sięga po paluszek i po chwili wciska go sobie do ust. Jeszcze przed chwilą tą samą dłonią pieścił gryzonia.
– Prawdopodobnie w tym mieście szczurów jest trzy razy więcej niż mieszkańców – ciągnął Guzowski. – Szczecinianie robią wszystko, aby je wytępić, nie chcąc pogodzić się z faktem, że na dobrą sprawę to niemożliwe. Zamiast tracić na to czas, powinni się nauczyć żyć z nimi w symbiozie.
Olgierd siorbnął łyk i raz jeszcze zerknął w stronę akwarium.
– Gdzieś czytałem, że w jednym z warszawskich szpitali szczury zjadły ludzkie zwłoki.
Guzowski poprawił się w fotelu.
– Ludzie lubią opowiadać bajki na temat szczurów. Boją się tego, czego nie znają. Ale to możliwe. Wygłodniałe stado mogłoby sobie poradzić z ludzkim ciałem. Szczur zazwyczaj schodzi ludziom z drogi. Atakuje tylko w sytuacji zagrożenia. Może podskoczyć nawet do wysokości półtora metra. Ten tutaj należy do zwiadowców. – Jan wskazał brodą akwarium.
– Zwiadowców – powtórzył Merk.
– Taa. Ci najsilniejsi pozostają niewidoczni dla ludzkich oczu. Żerują nocą. W dzień wysyłają na zwiady słabsze osobniki. Mają rozeznać się w terenie, odwalić najgorszą robotę. I to one najczęściej giną. Struktura szczurzego stada przypomina odrobinę mafijny schemat organizacyjny. Są szeregowi żołnierze i członkowie zarządu. – Nastała krótka chwila ciszy, podczas której Guzowski przyglądał się Merkowi uważnie. – Ale jak mniemam, nie przyszedłeś tutaj, aby rozmawiać o szczurach.
Merk westchnął i odstawił szklankę na ławę. Guzowski zerknął na jego sine nadgarstki i zakrwawione mankiety koszuli.
– Co ci się stało? – zapytał.
– Zrobiłem, jak prosiłeś. Dowiedziałem się kilku rzeczy.
– Najwyraźniej nie było łatwo.
– Trochę zardzewiałem. Ale nie martw się, to nie moja krew.
– Ale ręce już tak. Może przyniosę lód?
Merk zignorował pytanie i opowiedział Guzowskiemu wszystko, co udało mu się ustalić. Wspomniał o Maksie i koleżance Agnieszki, którą ostatecznie uwolniono. Napomknął o makabrycznej przesyłce, którą porywacze wysłali Marcie Makowskiej. Jan, słysząc o fragmencie skóry zapakowanej w biżuteryjne pudełko, aż się wyprostował w fotelu. Na koniec Olgierd zostawił zawodnika MMA, któremu rozkwasił nos.
– Miałeś rację. To Włosi zlecili porwanie – przyznał, choć nie przyszło mu to łatwo. Kiedy Jan zadzwonił do niego po raz pierwszy, Merk myślał, że Guzowski się myli. Chciał wierzyć, że Agnieszka naprawdę stała się przypadkową ofiarą jakichś amatorów, chcących wyłudzić parę tysięcy. Pokonany na leśnym parkingu fighter ostatecznie pozbawił go złudzeń.
Nagle Guzowski wstał z fotela i podszedł do komody. Przez chwilę grzebał w szufladzie, a potem położył na stole kilka kartek formatu A4.
– Co to jest? – zapytał Merk.
– Wiktor przesłał mi to mailem – wyjaśnił Jan.
Merk raz jeszcze rozejrzał się po mieszkaniu w poszukiwaniu jakiegoś archaicznego komputera, który wcześniej mógł umknąć jego uwadze. Nie znalazł go, więc skupił wzrok na wydrukowanych fotografiach. Widniała na nich twarz martwego mężczyzny, któremu wycięto na wargach znak krzyża. Poczuł, że znowu musi się napić.
– Wiktor jest już w Warszawie – rzekł Guzowski. – Powinien być w Szczecinie około północy.
– W jaki sposób Włosi dowiedzieli się, że Wiktor żyje?
Guzowski popatrzył na swoje wielkie dłonie. Potarł je nerwowo.
– Był na pogrzebie swojego syna. Prosiłem, aby nie przyjeżdżał, ale nie chciał słuchać. To wtedy lokalni albo ludzie z Warszawy musieli go przyuważyć.
– Dureń… – szepnął Merk pod nosem.
– Nigdy się nie pogodził z tym, co się wydarzyło… Co spotkało jego i… Adama.
Olgierd sięgnął po plik zdjęć. Wpatrywał się w twarz martwego mężczyzny, ale oczami wyobraźni widział Wiktora. Nie miał wątpliwości, że tamten użala się głównie nad własnym losem, a nie losem rodziny, którą porzucił przed laty, wyjeżdżając do Szwecji. To tam poznał Mikaela Jönssona. Ten z kolei zabrał go do Neapolu i przedstawił bossowi jednego z klanów camorry. Kiedy Wiktor nawiązał współpracę z nowymi „przyjaciółmi”, sądził, że złapał Pana Boga za nogi. Chciał zdobyć nowe rynki zbytu dla swoich ciuchów. Tymczasem wrobiono go w przemyt i oprócz sukienek, bluzek oraz garniturów miał przewozić narkotyki i broń. Czasami Merkowi przychodziło do głowy, że właśnie w taki sposób Bóg postanowił go ukarać…
– Kiedy Wiktor uciekł do Stanów, poprosił mnie, abym monitorował sytuację na miejscu – ciągnął Guzowski, wyrywając Merka z zamyślenia. – Często śledziłem rodzinę Adama. Po jego śmierci przesiadywałem pod domem Marty i dzieciaków i informowałem Wiktora na bieżąco. Musisz wiedzieć, że rodzina jego syna nigdy nie była mu obojętna.
Olgierd westchnął, odrzuciwszy na stół plik zdjęć. Przez kilka chwil siedział w milczeniu. W końcu wstał i ruszył w stronę drzwi.
– Daj mi znać, gdy przyjedzie – powiedział, sięgając po płaszcz. – Zanim znowu zrobi coś głupiego.