Bosa i opatulona kocem podeszła do okna. Czuła chłód kuchennej posadzki, kiedy stojąc na palcach, dyskretnie odchylała zasłonę. Samochód wciąż stał przed domem, chociaż Marta przez pokrytą szronem szybę nie była w stanie dostrzec siedzących w nim policjantów. Usłyszała odgłos psich łapek, odwróciła się i przykucnęła. Fifi natychmiast wskoczyła jej na kolana, popiskując.
– Cicho, bo obudzisz panią – szepnęła, ale jej czuły ton wywarł skutek odwrotny od zamierzonego.
Chihuahua skomlała i wierciła się w jej ramionach, wyczuwając niecodzienność sytuacji. Matka Marty spała w pokoju na górze. Po takiej ilości tabletek uspokajających i nasennych prawdopodobnie nie zdołałoby jej obudzić nawet stado piszczących psów. Bartek był w swoim pokoju. Ula i Ewka wyszły przed dwiema godzinami. Marta nie mogła oczekiwać, że będą u niej przesiadywać przez cały czas. Miały swoje rodziny, obowiązki. Ona zaś chodziła z kąta w kąt z telefonem w ręku w nadziei, że ten w końcu zadzwoni. Tymczasem komórka milczała, co doprowadzało ją do szału.
Fifi znowu pisnęła.
– Chcesz na dwór? – zapytała Marta.
Pies wykręcił wesoły piruet.
Marta ponownie dyskretnie wyjrzała przez okno. Czuła się jak więzień we własnym domu. Kiedy wyprowadzała Fifi ostatni raz, nieustannie się na nią gapili. Tylko tracili czas.
Tym razem postanowiła wyjść z psem za dom. Odłożyła koc na krzesło i narzuciła na siebie kurtkę. Bose stopy wcisnęła w adidasy. Już miała ruszyć w kierunku drzwi tarasowych, ale zmieniła zdanie i poszła do kuchni. Nie powinna pić. Tym bardziej że i ona łyknęła tabletki uspokajające. Wahała się jeszcze przez chwilę, ale ostatecznie wypełniła szkło czerwonym winem. Było jej już wszystko jedno. Z lampką w dłoni poczłapała w kierunku tarasu, po drodze zatrzymując się przy gabinecie Adama. Wyraźnie nie spodobało się to suczce, która teraz zaprezentowała cały wachlarz psich emocji. Marta uchyliła drzwi i stanęła w progu. Patrzyła na połyskujący w blasku księżyca blat biurka i dosunięty fotel. Od śmierci męża zaglądała tu niemal codziennie. Ścierała kurze, czyściła zamknięty od miesięcy laptop, myła podłogę. Adam właśnie tutaj najczęściej przesiadywał wieczorami – czasami nawet do późnej nocy – przeglądając rachunki i planując kolejne zamówienia przy szklaneczce whisky. Niezliczoną ilość razy otwierała te drzwi, by zobaczyć swojego męża pochylającego się nad stertami papierzysk, zmęczonego, podchmielonego, zmartwionego. „Kochanie, kolacja gotowa” – mówiła. „Jeszcze chwila”. „Adam, przyjdziesz do łóżka?” – pytała. „Za parę minut” – odpowiadał, nawet na nią nie patrząc. Tym razem przemawiała do niej jedynie przejmująca cisza. Cisza i mrok były esencją tego pokoju. Ewka często jej powtarzała, że powinna zabrać stąd rzeczy Adama, że w ten sposób jedynie przedłuża okres żałoby, że zamiast wychodzić z grobu męża, coraz bardziej się w nim zapada. Nie zamierzała jej słuchać. Nie chciała niczego zmieniać, bo w głębi serca czuła, że w ten sposób utraciłaby go na zawsze. Zupełnie jakby odcięła dryfującą przy brzegu łódkę, która z każdą chwilą oddalałaby się coraz bardziej, aby wreszcie rozpłynąć się we mgle…
Zamknęła drzwi i wyszła na taras. Fifi wybiegła uradowana do ogrodu. Hasała przez kilka chwil wokół tui, zanim zdecydowała się załatwić swoją potrzebę. Marta mocniej ścisnęła poły kurtki i upiła kolejny łyk wina. Było zimno. Po paru minutach przywołała Fifi, ale pies nie posłuchał. Zniknął za klombem, a potem zaczął szczekać. Marta aż drgnęła. Po chwili odezwał się owczarek sąsiadów, wyraźnie zachęcony ujadaniem suczki. Marta ruszyła przez trawnik, cicho nawołując:
– Fifi, wracaj w tej chwili.
Obeszła kwiaty i wreszcie dostrzegła psa biegającego wzdłuż ogrodzenia. Tym razem chihuahua powarkiwała.
– Co jest, mała…? – Głos zamarł jej w gardle, kiedy zrozumiała, co zaniepokoiło zwierzę.
Ktoś stał na podwórku sąsiadów. Nie była w stanie dostrzec twarzy znikającej w mroku. Widziała jedynie półbuty i nogawki dżinsów. Przed domem parkował samochód z włączonymi światłami.
– Dobry wieczór – powiedział mężczyzna, robiąc krok naprzód. To nie był jej sąsiad.
– Kim pan jest? Co pan tu robi…? – zapytała drżącym głosem. Wzięła psa pod pachę i cofała się powoli. Żałowała, że nie wyszła z Fifi przed dom.
– Nazywam się Wiktor Makowski. Jestem ojcem Adama.
Lampka z winem upadła na trawnik.
***
Jan siedział za kierownicą samochodu, patrząc, jak Wiktor przeskakuje przez płot cudzej posesji i znika z pola widzenia. Podenerwowany rozejrzał się po osiedlu. W kilku oknach wciąż paliły się światła. W innych migotały ekrany telewizorów. Pies sąsiadów nie przestawał ujadać. Mężczyzna sięgnął po komórkę i odszukał numer Merka. Wodząc kciukiem po zielonej słuchawce, przypomniał sobie słowa Olgierda: „Daj mi znać, gdy przyjedzie Wiktor. Zanim zrobi jakieś głupstwo”. „Chyba jest już za późno” – pomyślał Guzowski.