42.

Agnieszka leżała zwinięta w kłębek z kołdrą przyciśniętą do policzka. Pościel była sztywna, niewyprasowana, ale miała przyjemny, świeży zapach. Dziewczyna nie spała prawie całą noc i wcale nie chodziło o niewygodną wersalkę, której sprężyny czuła przy każdym ruchu, a o to, co powiedział ten człowiek, Alessandro. Zapytała, czy wróci do domu, a on odparł, że nie wszystko zależy od nich. Co to miało znaczyć? Czy o jej losie miał zdecydować ten drugi mężczyzna? Ten najstarszy? Mógłby być ich ojcem. Zrobił na niej dość dobre wrażenie. Był miły i uprzejmy. Jeśli faktycznie ostatnie słowo należało do niego, to być może uda jej się go przekonać, aby pozwolił jej odejść. Szybko zganiła się za te naiwne myśli. Była zakładniczką. Porwano ją. A po co się porywa ludzi? Dla pieniędzy. To oczywiste. A jeśli tak, to miała poważny problem. Odkąd zginął ojciec, jej matka bez przerwy borykała się z trudnościami finansowymi.

Wczorajszego wieczoru po kąpieli włożyła dresy, które przyniósł jej Alessandro. Długo rozczesywała włosy, przyglądając się własnemu odbiciu w pękniętym lustrze. Słyszała ich podniesione głosy. Wydawało jej się, że się kłócą, ale co jakiś czas potok niezrozumiałych słów przerywały śmiechy. Nie chciała opuszczać łazienki. Bała się.

Drzwi zaskrzypiały. Zobaczyła w lustrze, jak się uchylają, i zastygła ze szczotką wczepioną we włosy.

– Kolacja w końcu wystygnie – powiedział Alessandro. – Dlaczego to wszystko zajmuje tyle czasu?

Przełknęła ślinę i odłożyła szczotkę na zlew. Odwróciła się, stojąc niemal na baczność. Nie wiedząc dlaczego, starała się uśmiechnąć i ruszyła przed siebie. Przepuścił ją w drzwiach. Zanim je zamknął, zdążył dokładnie przyjrzeć się wnętrzu łazienki.

Siedzieli przy dużym, okrągłym stole. Grubasek, na którego wołali Gigi, ugryzł spory kęs pieczywa i uśmiechnął się do niej, puszczając oko. Drugi, łysy z kolczykiem w uchu, tylko na nią zerknął i zajął się swoim talerzem. Przy stole siedział jeszcze czarnoskóry mężczyzna, którego nie znała. Jego oczy lśniły, kontrastując z ciemną skórą twarzy. On też zachował powagę. Obok niej chłopiec o imieniu Björn próbował z mizernym skutkiem nawinąć makaron na widelec. Kiedy mu się wreszcie udało, wciągnął go szybko kącikiem ust jak pies z bajki Disneya.

– Siadaj – zachęcił Alessandro.

Posłuchała. Patrzyła na spory garnek stojący na środku stołu. Tuż obok leżało coś jeszcze. Pistolet.

Alessandro krzyknął kilka słów po włosku. Giovanni odpowiedział, nie przestając się uśmiechać. Sięgnął po broń, zakręcił nią w powietrzu jak kowboj i schował ją za pasek spodni. Alessandro najwyraźniej chciał, aby pistolet zniknął. Agnieszka nie miała już wątpliwości, że to on rządził w tym gronie.

– Spaghetti? – zapytała po angielsku.

– Tak. Bardzo je lubimy – odparł Giovanni i wpakował sobie do ust kolejną porcję.

– Tak myślałam.

Próbowała się rozluźnić. Pokazać, że się nie boi, ale prawda była taka, że wciąż waliło jej serce i ręce drżały. Ci ludzie byli zdolni do wszystkiego. Teraz wydawali się mili, ale jeszcze wczoraj związali ją, zakneblowali i zamknęli w walizce. Nałożyła sobie porcję makaronu. Alessandro podał jej szklankę coli.

– Spaghetti i cola. Trudno przy was utrzymać linię – powiedziała.

Giovanni zachichotał i poklepał się po brzuchu.

– Nie martw się. Ja się nie martwię.

– Widzę.

Tym razem nieznajomy, który do tej pory siedział cicho, się zaśmiał. Zamilkł, kiedy Gigi na niego spojrzał. Björn nie radził sobie z makaronem, który bez przerwy ześlizgiwał mu się z widelca. Alessandro powiedział do chłopca kilka słów po szwedzku, pokazując, jak powinien to robić. Björn pokiwał głową. Po kilku próbach szło mu już dużo lepiej.

– Smakuje ci? – zapytał Alessandro Agnieszkę.

– Całkiem dobre.

– To według przepisu mojej matki. Nigdy nie zdołam jej dorównać. Była świetną kucharką.

Przez dłuższą chwilę jedli w milczeniu.

– Kiedy wrócimy do domu? – spytała nagle. Słowa same wyrwały jej się z ust.

Nie odpowiedzieli.

– Tym się właśnie zajmujecie? – zapytała, patrząc na nich. – Porwaniami?

– Nie twoja sprawa – odezwał się Flavio, który właśnie sięgał po dokładkę.

– A właśnie, że moja! – krzyknęła Agnieszka. – I mam dla was kiepską wiadomość. Moja matka wam nie zapłaci, bo nie mamy kasy! – Łzy napłynęły jej do oczu.

– Nie tylko kasa jest ważna, mała – odparł Giovanni.

– Zamknij się! – krzyknął Alessandro, grożąc mu palcem.

– Dlaczego tu jestem?!

– Zamknij się i jedz! – wrzasnął Flavio, uderzając pięścią w stół.

Talerze zadrżały. Agnieszka odruchowo uniosła dłonie do twarzy, jakby spodziewała się ciosu. Stało się. Łzy popłynęły. Płakać zaczął również Björn.

– Widzisz, co narobiłaś? – zapytał Alessandro. – Wystraszyłaś dzieciaka. Przeproś.

Nie odpowiedziała. Jedynie pociągnęła nosem.

– Powiedziałem, przeproś!

Aż podskoczyła. Zerknęła na jego zaciśnięte pięści. I w końcu odburknęła:

– Prze… przepraszam.

– Nie słyszę.

– Przepraszam.

– Głośniej!

– Przepraszam!

Pokiwał głową.

– Tak lepiej. Dużo lepiej. I na przyszłość panuj nad sobą. Chyba że chcesz wrócić do walizki. Mnie to zupełnie obojętne. Wszystko zależy od ciebie. Skończyłaś już? – Alessandro wskazał na jej talerz i prawie nietknięte danie.

Nie odpowiedziała.

– Pytałem, czy skończyłaś.

Pokiwała głową.

Zabrał talerz i wstał od stołu. Wrzucił makaron do śmietnika, a brudne naczynie do zlewu.

– Co za marnotrawstwo – powiedział pod nosem w swoim ojczystym języku.

Po chwili od stołu odeszli pozostali członkowie grupy i odstawili talerze. Giovanni podwinął rękawy i zabrał się za mycie.

– Jutro ty zmywasz, mała – oznajmił, zerkając przez ramię na Agnieszkę. – Jesteśmy jak wielka rodzina, rozumiesz? Mieszkamy razem, i pracujemy razem. Rozumiesz? Jutro twoja kolej. – Znowu puścił do niej oko, ale tego już nie widziała.

Nie patrzyła na niego. Bała się spojrzeć na któregokolwiek z nich. Słyszała, jak Giovanni zaczyna nucić jakąś piosenkę. Björn wciąż łkał.

– Mogę odejść? – zapytała.

Alessandro pokiwał głową. Wstała od stołu i zniknęła w łazience. Płakała, szczotkując zęby. Potem prześlizgnęła się cicho jak mysz do swojej sypialni, do swojej celi. W pokoju nie było niczego poza wersalką i obskurnym dywanem. Podbiegła do okna. Nie miało klamki. Widziała puste ulice skąpane w mętnym blasku latarni. Od czasu do czasu przejeżdżały pojedyncze samochody. Kilka poniszczonych, upstrzonych graffiti bloków. Chciała krzyczeć, tłuc w szyby, wołać o pomoc. Nie zrobiła tego. Wiedziała, że nie ma to najmniejszego sensu. Nikt nie był w stanie jej usłyszeć. Nikt nie mógł jej pomóc.

Tak było wczoraj. Dzisiejszego ranka czuła się tak, jakby straciła kontrolę nad własnym ciałem. Wtuliła się w pościel. Chciała zniknąć. Zupełnie jak przerażone dziecko, które wierzy, że kołdra zapewni wystarczające schronienie. Znów słyszała ich podniesione głosy. Któryś z nich pogwizdywał. W tle grał telewizor. Zamknęła oczy. Ujrzała matkę i Bartka, a potem babcię. Wyobraźnia podsunęła jej nawet obraz ojca. Usta zaczęły jej drżeć. Próbowała być silna. Nie chciała płakać. Na próżno. Poczuła, jak przyciśnięta do policzków pościel wilgotnieje.

Drgnęła, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Odrzuciła kołdrę, otarła łzy i usiadła. Alessandro nie czekał na zaproszenie.

– Śniadanie gotowe – oznajmił, jak zwykle stojąc w progu. Przyglądał się jej przez minutę czy dwie. – Wczoraj niewiele zjadłaś, pewnie jesteś głodna…

– Potrzebuję chwili – przerwała mu, poprawiając włosy.

– Jasne. Czekamy, ale się pospiesz, bo nic nie zostanie.

Wstała, gdy tylko drzwi się zamknęły. Poprawiła poduszkę i złożyła kołdrę. Wyjrzała przez okno. Nastał kolejny pochmurny dzień. Było widno, ale światło słoneczne wcale nie sprawiło, że ulice wyglądały radośniej. Wręcz przeciwnie. O ile późny wieczór tłumaczył pustkę, o tyle brak żywej duszy w ciągu dnia napawał grozą.

Wyszła z pokoju.

– Jest i nasza śpiąca królewna – usłyszała.

To był Giovanni. Nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości, chociaż nawet nie zerknęła w kierunku siedzących przy stole postaci. Przemknęła do łazienki na palcach, zatrzaskując za sobą drzwi. Wyszła po około dziesięciu minutach.

– Jajecznica. Już prawie się skończyła – oznajmił Giovanni z pełnymi ustami.

Siedział bokiem do niej. Szeroki uśmiech jak zwykle zdobił jego okrągłą twarz. W sumie obrazek, który miała przed oczami, niewiele różnił się od tego, jaki widziała wczoraj, kiedy opuściła łazienkę. Gburowaty Flavio znowu nie zaszczycił jej spojrzeniem, za to Alessandro przyglądał się jej uważnie. Brakowało tylko tego nieznajomego. Chłopiec wsuwał płatki kukurydziane i mleko ściekało mu po brodzie. Wyglądał na spokojnego. Zupełnie jakby nie docierało do niego to, co się działo. Doprowadzało ją to do szału. Miała ochotę podejść do niego i potrząsnąć nim z całych sił. Krzyknąć, że już nigdy nie zobaczy rodziców. Zrobić cokolwiek, aby wreszcie zaczął zachowywać się jak dziecko, które właśnie zostało uprowadzone. Ale wtedy pomyślała, że może mały jest w szoku albo nafaszerowali go jakimiś lekami uspokajającymi.

– Nie szkodzi – usłyszała własny głos. – Zjem, co zostało…

Giovanni odsunął krzesło i poklepał siedzisko zachęcająco. Usiadła. Nałożyła na talerz resztę jajecznicy i zanurzyła w niej widelec. Była zimna.

– Kawy? – Gigi uniósł szklany dzbanek. Jego ciemna zawartość zafalowała. – Gorąca.

– Poproszę.

Napełnił kubek.

– Jak się spało? – zapytał Alessandro.

Zmrużyła oczy. Co niby mogła odpowiedzieć?

– Nie najgorzej.

– Ja nie mogę czasem spać… – wtrącił Giovanni, ale przerwał mu Flavio, wypowiadając kilka słów po włosku.

Grubasek zrobił zdziwioną minę. Szczęki na chwilę przestały przeżuwać. W końcu wzruszył ramionami i żuchwa znowu zaczęła pracować intensywnie. Zapanowała cisza. Agnieszka słyszała jedynie mlaskanie i zgrzyt sztućców. Zjadła i odsunęła talerz.

– Dziękuję. – Upiła łyk kawy. – Dzisiaj ja zmywam?

– Twoja kolej – przypomniał Giovanni. Kawałkiem chleba zbierał z talerza resztę jajecznicy. – Masz dyżur przez cały dzień.

Pokiwała głową i wstała od stołu, sięgając po naczynia. Zamarła, kiedy nagle otworzyły się drzwi. Wszyscy spojrzeli w ich stronę i zaraz potem stanęli niemal na baczność. Giovanni o mało nie zakrztusił się ostatnim kęsem, który ostatecznie przełknął głośno. Do środka wszedł mężczyzna, którego Agnieszka poznała wczoraj.

– Dzień dobry, don Felipe – przywitał go Giovanni, otarłszy usta wierzchem dłoni.

Mężczyzna jedynie kiwnął głową. Okazało się, że nie jest sam. Agnieszka rozpoznała człowieka, który wczoraj prowadził samochód. Chudy chłopak z wąsikiem i tatuażami.

– Przerwałem śniadanie? – zapytał Luciano.

– Nie – odparł Alessandro. – Właśnie skończyliśmy.

– To dobrze.

– Napijesz się kawy, don Felipe? – Giovanni znowu sięgnął po dzbanek.

Mężczyzna zignorował pytanie i spojrzał w stronę Agnieszki.

– Wszystko w porządku? Dobrze cię traktują?

Następne pytanie, na które nie mogła szczerze odpowiedzieć. Pokiwała głową, spuściła wzrok i zabrała się za sprzątanie talerzy ze stołu. Wędrując do zlewu z naręczem brudnych naczyń, czuła na sobie jego spojrzenie. Zaraz potem usłyszała, jak zwraca się po włosku do pozostałych. Nie zrozumiała ani słowa, ale zdecydowanie podniósł głos. Był zdenerwowany. Odkręciła wodę, ale nie zdążyła zmyć nawet jednego talerza, bo poczuła, jak ktoś ujmuje ją pod ramię. To był Giovanni. Miał minę skarconego chłopca.

– Daj. Ja pozmywam. Ty odpocznij.

Wytarła dłonie o spodnie i nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić, pomaszerowała w stronę kanapy. Björn zdążył się już na niej rozsiąść. Włączył konsolę i z impetem wciskał kolorowe przyciski na padzie. Usiadła obok niego. Chciała się odezwać, powiedzieć cokolwiek, ale wiedziała, że dzieciak nie rozumie po angielsku ani słowa. Nagle Giovanni klapnął obok niej. Sięgnął po drugiego pada. Grał teraz z chłopcem w najlepsze, a ona siedziała pośrodku. Obserwowała kolorowe postacie strzelające do potworów różnej maści. Po prawej Flavio dyskutował z tym chudym mężczyzną. Tamten przyglądał jej się z zainteresowaniem. Uśmiechnął się, kiedy ich spojrzenia się spotkały. Speszona na powrót wlepiła wzrok w ekran telewizora. Nie słyszała innych głosów. Chciała się odwrócić i sprawdzić, gdzie są Alessandro i ten starszy mężczyzna, ale nie wystarczyło jej odwagi. Była jednak prawie pewna, że wyszli z mieszkania.

***

Don Felipe nachylił się nad Alessandrem, kiedy stali już na klatce schodowej.

– Mówiłem, że macie ją dobrze traktować – powiedział.

Alessandro wsparł się o ścianę i odpalił papierosa.

– Robimy, co kazałeś. Traktujemy ją jak księżniczkę…

– I każecie jej zmywać naczynia?

– To był pomysł Gigiego. Każdy ma dyżur…

– Myślałem, że ty tu rządzisz.

Nie odpowiedział. Chmura papierosowego dymu uleciała pod pokryty bohomazami sufit.

– Wystarczająco ją wymęczono. Najpierw okaleczono, a potem zamknięto w walizce. Koniec z tym. Jest więźniem, zakładniczką, ale nie służącą, zrozumiano?

Alessandro pokiwał głową.

– I mam nadzieję, że trzymacie łapy przy sobie. Jeżeli…

– Daj spokój, don Felipe…

Alessandro zamilkł, widząc palec wskazujący bossa tuż przy własnym nosie.

– Jeżeli ją tkniecie, to jak Bóg mi świadkiem poobcinam wam jaja.

– Nawet do głowy nam to nie przyszło. Możesz być spokojny.

Luciano wyprostował się i poprawił dłonią włosy, które zdążyły opaść mu na czoło. Przez chwilę żaden z nich się nie odzywał.

– Długo to jeszcze potrwa, don Felipe?

Luciano spojrzał na niego, jakby nie rozumiał pytania. Alessandro kiwnął głową w stronę ściany, o którą się opierał.

– Cała ta sytuacja z dziewczyną i tym dzieciakiem. Nie zrozum mnie źle, ale wydaje mi się, że poświęciłem temu już wystarczająco dużo uwagi. Zrobiłem, co chciałeś. Może bardziej przydam się teraz na dzielnicy? Nawet nie wiem, jak wygląda sytuacja na mieście. Dzieciaków spokojnie może pilnować…

– Nie.

Alessandro westchnął. Zaciągnął się po raz ostatni, rzucił niedopałek na schody i zgniótł obcasem buta.

– Wiesz, że zawsze byłem ci wdzięczny za to, co dla mnie zrobiłeś, don Felipe. Jesteś dla mnie jak ojciec. Bez mrugnięcia okiem zrobiłbym dla ciebie wszystko, ale…

– Ale co, Alessandro? Wyduś to z siebie.

– Opuściliśmy Włochy. Musieliśmy wyjechać z Neapolu. Kiedy tak postanowiłeś, nie wahałem się ani chwili. Zostawiliśmy wszystko.

– Nie mieliśmy wyboru.

– Wiem, don Felipe, wiem. Zbudowaliśmy wszystko od początku. Razem. I teraz, mam wrażenie, że to tracimy. Nasze wpływy, dzielnice… Doszły mnie słuchy, że dzieciaki kupują prochy gdzie indziej. Boję się, że chęć zemsty, choroba… przysłonią ci…

– Ty się boisz? A może oni? – Tym razem Luciano zerknął na ścianę, jakby jego wzrok mógł przeniknąć stary, gruby mur.

Alessandro nie odpowiedział. Felipe zawsze trafiał w punkt i nie było sensu zaprzeczać czemukolwiek. Czasami mężczyzna miał wrażenie, jakby boss potrafił przejrzeć jego myśli. Przez te wszystkie lata tylko raz nie był wobec niego szczery. Nigdy więcej się na to nie odważył. Luciano czytał w nim jak w otwartej księdze.

– Myślisz czasem o ojcu, Alessandro? – zapytał.

Mężczyzna odwrócił wzrok, ale Luciano chwycił go za podbródek, zmuszając, aby spojrzał mu w oczy.

– A może już nie? Może jego twarz nie prześladuje cię w snach, bo zdołałeś osiągnąć spokój? Solo la vendetta porterà conforto, pamiętasz? Tak ci powiedziałem, i dotrzymałem słowa. Zemsta to wspaniałe uczucie, prawda? Przynosi ulgę. Miód na serce. Pamiętasz jeszcze jej smak?

Alessandro przygryzł wargę. Zacisnął pięść. Przywoływał obraz ojca w swej pamięci dość często, podobnie jak matki, ale towarzyszyły temu takie uczucia jak kiedyś.

Tamtego dnia wracał ze szkoły. Biegł prosto do domu, tak jak kazała mu madre. Pokonywał schody i kładki „mrówkowców” głuchy na zaczepki starszych kolegów. Nie zatrzymywał się, nawet kiedy spotykał tych, których lubił. Zrobił to dopiero przed drzwiami mieszkania. Sięgnął do kieszeni po klucz, ale ostatecznie go nie wyjął. Drzwi były uchylone. Pomiędzy nimi a framugą sterczały drzazgi. Połyskujący łańcuch zwisał nieruchomo. Pchnął drzwi delikatnie i wszedł do środka, chociaż jakaś część jego ośmioletniego umysłu podpowiadała mu, żeby tego nie robił. Szeroko otwartymi oczami pochłaniał doskonale znaną rzeczywistość, stąpając na palcach cicho, przekonany, że ten, kto wdarł się do mieszkania, wciąż tu jest. Ale nie było nikogo. Nikogo poza ojcem. Alessandro na jego widok zrzucił plecak. Siedział z głową i rękoma na stole. Wyglądał, jakby spał. Czasami tak się zdarzało, kiedy wypił za dużo. Ale tego dnia było inaczej i Alessandro zrozumiał to, patrząc na strużkę ciemnej krwi ściekającą ze stołu. Na podłodze zdążyła się zebrać spora kałuża. Nie krzyczał. Nie uciekł. Tylko jak gdyby nigdy nic, odsunął krzesło i usiadł obok ojca. Patrzył w jego szkliste oczy i szkarłatny otwór na czole tak długo, aż usłyszał przeraźliwy wrzask. To była jego matka. Siatki z zakupami uderzyły o podłogę. Coś się rozbiło. Matka osunęła się na podłogę, oparła się plecami o ścianę i zakrywszy dłonią usta, na przemian płakała i robiła znak krzyża, nie mogąc uwierzyć w to, co widziała. W końcu zawołała do siebie Alessandra. Nie posłuchał jej od razu, nie mógł bowiem oderwać spojrzenia od niewidzących oczu ojca. Kiedy jednak to zrobił, wpadł w jej szeroko otwarte ramiona, a ona tuliła go długo, kołysząc się w tył i przód. Przywołując to wspomnienie, nigdy nie mógł przypomnieć sobie, jak długo to trwało. Nie pamiętał. Wiedział jednak ponad wszelką wątpliwość, że nie uronił choćby jednej łzy.

Któregoś razu, gdy był już dorosłym mężczyzną, Felipe Luciano położył dłoń na jego ramieniu. Stali na jednym z podziemnych neapolitańskich parkingów. Alessandro otworzył bagażnik samochodu. Z jego wnętrza spoglądały na nich szeroko otwarte oczy. Zdezorientowane i wściekłe. Zaklejone taśmą usta chciały coś wykrzyczeć, skrępowane ręce i nogi walczyły o uwolnienie. Francesco Chiellini, właściciel wielkiego koncernu farmaceutycznego, nie wyglądał na przerażonego. Wręcz przeciwnie, sprawiał wrażenie pewnego siebie. Wściekły milioner, nieuznający porażek, nieprzyjmujący do wiadomości faktu, że znajduje się na przegranej pozycji. A może tylko dobrze udawał? Musiał wiedzieć, co go czeka, inny na jego miejscu już dawno narobiłby w gacie. Pewnego dnia Felipe Luciano odwiedził Chielliniego w jego biurze. Przez szklaną ścianę don Felipe widział majaczące w oddali podnóże Wezuwiusza. Nawet on nie miał takiego gabinetu. Na taki komfort mogli sobie pozwolić jedynie uczciwi biznesmeni lub ci stwarzający pozory uczciwych. Don Felipe nie miał wątpliwości, że Chiellini należał do drugiej grupy. Koncern farmaceutyczny Francesco Chielliniego stwarzał nieograniczone możliwości do produkcji narkotyków. Luciano nie musiałby ich sprowadzać. Mógłby wytwarzać je sam pod szyldem znanej marki, której właściciel szczycił się nieposzlakowaną opinią. Przedstawił swoją propozycję Chielliniemu bez zbędnych ceregieli. Nie zdziwiła go jego odmowa. Wręcz przeciwnie, spodziewał się jej. Zaskoczyło go jego spojrzenie. Pewne, oburzone, poniekąd wręcz nienawistne i, co niezrozumiałe, nieprzejawiające strachu. Francesco Chiellini kazał mu wyjść. Nie tylko odrzucił jego propozycję, ale także znieważył go i ośmieszył. Felipe oznajmił mu, że właśnie podjął najgorszą decyzję w życiu, a wtedy Chiellini wstał, wskazał mu drzwi i wydarł się na niego jak na chłopca na posyłki. Luciano wyszedł.

Marco czekał na niego przed gmachem. Widząc wściekłego szefa, otworzył mu pospiesznie drzwi samochodu. Nie zdążyli dojechać do domu, kiedy Luciano otrzymał telefon. Informator przekazał mu wiadomość, na którą czekał. Chiellini układał się z Grazianem Brasim od dawna. Felipe wybrał numer Alessandra. Dyspozycje były krótkie i konkretne. Francesco Chiellini wylądował w bagażniku samochodu jeszcze tego samego wieczora. Szybciej, niż Felipe się tego spodziewał. Stał nad skrępowanym ciałem potentata farmaceutycznego, klepiąc po ramieniu swojego najbardziej zaufanego człowieka, który spisał się wyśmienicie. To, co wydarzyło się później, nie zaskoczyło Alessandra. Nie było wyszukanych tortur, szantażu, grożenia śmiercią najbliższym Chielliniego. Cel, jakim była chęć przejęcia koncernu, zszedł na drugi plan. Liczyły się zemsta i fakt pokrzyżowania planów Brasiego. Każdy, kto się z nim układał, musiał zginąć. Luciano wyciągnął pistolet i strzelił Chielliniemu między oczy. Po wszystkim wyszeptał: Solo la vendetta porterà conforto. Potem raz jeszcze poklepał Alessandra po ramieniu i polecił mu zebrać chłopaków, bo trzeba było to uczcić. Alessandro nie mógł się jednak ruszyć z miejsca. Stał i wpatrywał się w ciemny otwór, który zakwitł tuż nad brwiami Chielliniego. Krew ściekała po bladej twarzy i wsiąkała w wykładzinę bagażnika. Tamtego dnia znowu miał osiem lat i siedział przy stole wpatrując się w szklane, martwe ojcowskie oczy. Wrócił do rzeczywistości dopiero wtedy, gdy don Felipe zatrzasnął klapę.

Tak jak obiecał Felipe, alkohol lał się tego wieczoru strumieniami. Kilkudziesięciu członków klanu Luciano bawiło się wśród świateł i dyskotekowego dymu. Wszyscy śmiali się i tańczyli pomiędzy skąpo odzianymi dziewczętami, co chwilę unosząc kieliszki w stronę siedzącego w loży Alessandra. Świętowali dzięki niemu. Jakaś blondynka dosiadła się do niego i położyła mu dłoń na kolanie. Odprawił ją jednym słowem. Don Felipe pojawił się znikąd i zajął jej miejsce.

– Nie podoba ci się? – zapytał. – Wybrałem ją dla ciebie.

– Wybacz, don Felipe, nie jestem w nastroju.

– A dlaczego?

Alessandro nie odpowiedział od razu. Upił łyk szampana.

– Solo la vendetta porterà conforto – rzekł.

– Zapamiętałeś. – Luciano z uznaniem pokiwał głową i uniósł trzymany w ręce kieliszek.

– Tak, Felipe. Zapamiętałem…

Widok martwego Chielliniego sprawił, że koszmary, które prześladowały go po śmierci ojca, powróciły. Jego zabójstwo nie było niczym niezwykłym. Wszyscy wiedzieli, że chociaż był kaleką, rzadko bywał w domu i zadawał się z niewłaściwymi ludźmi. Jego żona każdego dnia prosiła, by zerwał kontakty z mafią, dla niej i ich syna. Nie posłuchał. Nie potrafił. Cierpiała po jego śmierci i nigdy nie była już sobą. Być może to, co się wtedy wydarzyło, było jednym z gwoździ do jej trumny. Alessandro nigdy nie mógł się z tym pogodzić i człowieka, który zabił mu ojca, obwiniał za śmierć obojga rodziców. Tamtej nocy wyznał to don Felipemu.

Jedne z ostatnich urodzin, które Alessandro świętował w Neapolu, zorganizowali w niedużym barze, choć „speluna” wydawała się lepszym określeniem. Przychodzili tu jeszcze jako kilkunastoletni chłopcy. Odrapane zielone ściany, kilka loży, zimne światło jarzeniówki, plansza do gry w darta, głośna muzyka. Nie potrzebowali niczego więcej. Specjalnie wybrali to miejsce. Chcieli wrócić pamięcią do dawnych czasów. Kiedy nagle do lokalu wszedł don Felipe, wszyscy stanęli na baczność. Alessandro również. Byli pewni, że impreza zakończy się wcześniej. Skoro boss pofatygował się osobiście, musiała na nich czekać jakaś niezaplanowana robota. Spodziewali się, że boss wkrótce zdradzi powód swojej wizyty. Tymczasem Luciano podszedł do Alessandra i objąwszy go ramieniem, szepnął mu do ucha:

– Chodź. Mam dla ciebie niespodziankę.

Marco czekał na nich przed lokalem. Alessandrowi szumiało w głowie, kiedy opuszczali Scampię. Jechali około dwudziestu minut w zupełnym milczeniu. Alessandro co jakiś czas zerkał w lusterko wsteczne na uśmiechniętego Marca. Skręcili w prawo. Mercedes sunął pomiędzy garażami wybudowanymi w pewnej odległości od blokowisk. Zatrzymali się.

– Co tu robimy? – zapytał Alessandro.

– Zobaczysz.

Luciano skinął w stronę kierowcy. Chłopak najpierw otworzył im drzwi, a potem ruszył w kierunku jednego z garaży. Brama powędrowała do góry z piskiem. Na początku Alessandro widział tylko mrok, do jego nozdrzy dotarł specyficzny zapach: mieszanina potu, moczu i krwi. Kiedy zabrzęczała jarzeniówka i rozbłysło jasne światło, musiał zmrużyć oczy. Na środku siedział około sześćdziesięcioletni mężczyzna, ubrany jedynie w bokserki i poplamioną koszulkę na ramiączkach. Był przywiązany do krzesła i miał zakneblowane usta. Rany na twarzy nie były świeże. Krew już dawno zdążyła zaschnąć. Cherlawe ciało było wykończone, ale na ich widok poruszyło się gwałtownie.

– Kto to jest? – zapytał Alessandro.

Felipe stał przez chwilę z rękami wciśniętymi w kieszenie płaszcza, wpatrując się w mężczyznę. W końcu zrobił kilka kroków, obszedł nieszczęśnika i położył dłonie na jego ramionach.

– A jak myślisz?

Czekał, ale gdy nie usłyszał odpowiedzi, wyjaśnił:

– Lorenzo Florenzi. Zabójca twojego ojca.

Alessandro milczał. Zerknął na stojącego obok Marca, potem na Luciana, a później skupił wzrok na obitej twarzy Florenziego.

– To niemożliwe… Ale jak…?

– Długo go szukaliśmy. Śmierć zadomowiła się w Scampii i Secondigliano na dobre. Mieszkańcy zdążyli się z nią oswoić, ale nigdy nie przychodziła niezauważona. Ludzie wiedzą wszystko.

– Przecież wypytywałem od…

– Ale nie wszystkim zdradzają swe tajemnice – dokończył boss.

Felipe podszedł do Alessandra.

– Lorenzo Florenzi opuścił Neapol przed piętnastoma laty. Znaleźliśmy go na przedmieściach Rzymu. Prawie pół roku temu. Ale czekaliśmy na specjalną okazję. – Felipe rozłożył szeroko ramiona. – A czy jest lepsza okazja niż twoje urodziny?

Alessandro przeczesał dłonią gęste włosy, a potem przetarł twarz, jakby chciał oprzytomnieć i utwierdzić się w przekonaniu, że to się dzieje naprawdę.

– To twój prezent. – Luciano podszedł do stojącego pod ścianą warsztatu. Otwierał i zamykał szuflady. Grzebał w narzędziach.

Florenzi próbował dosięgnąć go przerażonym wzrokiem, ale nie był w stanie.

– Masz tu wszystko, czego potrzebujesz. Młotki, piły, śrubokręty i gwoździe. – Zamknąwszy ostatnią z szuflad, ponownie zbliżył się do Alessandra. – Możesz uczcić swoje święto tak, jak podpowie ci wyobraźnia. – Poklepał mężczyznę po policzku. – Wszystkiego najlepszego. Marco przyjedzie po ciebie za godzinę. Ciałem zajmiemy się później. Baw się dobrze.

Drzwi od garażu się zamknęły. Świetlówka zamigotała, na ułamek sekundy zapanowała absolutna ciemność. Kiedy jasność powróciła, przerażony Lorenzo Florenzi kręcił głową i patrzył w oczy Alessandra prosząco. Alessandro zniknął za jego plecami. Podobnie jak wcześniej Felipe, sprawdzał zawartość szuflad, ostatecznie zdecydował się na długi, pordzewiały nóż. Stanął przed Florenzim. Zerwał brudną szmatę z jego ust.

– Proszę cię! – krzyknął morderca jego ojca. – Błagam cię, nie rób tego! Mam syna…

Reszty Alessandro nie zrozumiał. W bełkocie, który opuszczał wykrzywione usta, trudno było rozróżnić jakiekolwiek słowa.

– Człowiek, którego zabiłeś dwadzieścia lat temu, też miał syna. Nie stanowiło to dla ciebie problemu – powiedział Alessandro.

Marco przyjechał po godzinie, tak jak obiecał Felipe. Alessandro stał już przed garażem, wypalając któregoś z kolei papierosa. Na widok znajomego auta wrzucił niedopałek do kałuży i wyszedł mercedesowi naprzeciw.

– I jak? – zapytał podekscytowany Marco, kiedy Alessandro wsiadł.

– O co pytasz?

– Jakie to uczucie? Dopaść go po tych wszystkich latach?

Alessandro się uśmiechnął.

– Wspaniałe – wyznał. – Brakuje mi słów, aby opisać, jak wspaniałe, Marco.

– Chłopaki wpadną później posprzątać.

– Nie ma takiej potrzeby.

– Jak to? – zdziwił się Marco.

– Już posprzątałem. Zadbałem o wszystko.

– Serio? Don Felipe kazał mi…

– Serio! – Alessandro klepnął go w kolano. – Wracajmy do baru. Noc się jeszcze nie skończyła, a ja mam ochotę się napić. Mam co świętować.

Marco uśmiechnął się, prezentując krzywe zęby.

– Jasne, że tak!

Kiedy ruszyli, Alessandro spojrzał jeszcze raz w stronę garażu. Po uśmiechu na jego twarzy nie było już śladu.

– Ja też chcę osiągnąć spokój – powiedział don Felipe, przywracając Alessandra do rzeczywistości. Wciąż stali na klatce schodowej. – Pragnę zemsty. Bardziej niż czegokolwiek. Rozumiesz?

Alessandro pokiwał głową. Luciano wrócił do mieszkania, ale po chwili znowu z niego wyszedł. Tym razem towarzyszył mu Marco. Felipe zatrzymał się jeszcze na chwilę.

– Czekajcie na mój znak – powiedział i ruszył w dół schodów.

Alessandro odprowadził ich wzrokiem, a potem wcisnął do ust kolejnego papierosa i oparł głowę o ścianę.

– Wszystko w porządku? – usłyszał i spojrzał w stronę uchylonych drzwi. To był Flavio.

– W najlepszym – odparł.

– Co powiedział?

– Nic, czego bym się nie spodziewał. – Alessandro odpalił papierosa. Zaciągnął się, wypuścił dym kącikiem ust i powiedział: – Musimy doprowadzić to do końca, Flavio.