Wjechali do sąsiedniej dzielnicy. Bmw prowadził Flavio. Siedzący na miejscu pasażera Giovanni kurczowo trzymał się uchwytu nad boczną szybą, co chwilę zerkając na Alessandra i dwójkę dzieciaków na tylnej kanapie. Björn zanosił się płaczem. Flavio wybierał mniej uczęszczane drogi, z dala od zabudowań. Teraz po ich lewej stronie ciągnęło się pole, a po prawej – las. Auto z zawrotną prędkością zbliżało się do jadącego przed nimi samochodu. Giovanni wcisnął plecy w oparcie fotela, prostując przy tym nogi, jakby chciał wcisnąć pedał hamulca. Zderzaki aut prawie się stykały.
– Co ty wyprawiasz?! – krzyknął Giovanni.
Kiedy wydawało się, że dojdzie do kolizji, Flavio odbił w ostatniej chwili i wyprzedził SUV-a. Rozległ się głośny dźwięk klaksonu, kiedy zdezorientowany i poirytowany kierowca volvo XC90 dał upust swojej złości. Flavio gwałtownie skręcił kierownicą w prawo i auto stanęło bokiem. Potężny SUV jechał wprost na nich.
– Chryste!!! – darł się Giovanni.
Agnieszka, która teraz dokładnie widziała reflektory zbliżającego się samochodu, również zaczęła krzyczeć, zasłaniając twarz dłońmi. Kierowca volvo wcisnął hamulec do dechy. Guma zaczęła trzeć o asfalt i ostatecznie samochód zatrzymał się zaledwie kilka centymetrów od białego bmw. Flavio wyskoczył z auta, zostawiając drzwi szeroko otwarte. Podbiegł do volva, celując do kierowcy. Przestraszony, okołosześćdziesięcioletni Szwed wysiadł z wysoko uniesionymi rękoma. Flavio chwycił go za koszulę i pociągnął w kierunku pobocza, a potem dalej, w stronę pierwszej linii drzew. Zmusił mężczyznę, by uklęknął. Ten na początku protestował, kręcił głową, ale ostatecznie posłuchał. Usłyszeli głośne błaganie i płacz, kiedy Flavio przyłożył lufę pistoletu do jego czoła. Alessandro przycisnął do siebie mocno głowę Björna, a Agnieszce zasłonił oczy. Rozległ się huk wystrzału. Ptactwo skryte w koronach drzew wzbiło się do lotu. Bezwładne i martwe ciało osunęło się na bok. Flavio przeszukał zwłoki i z kieszeni kurtki wyciągnął portfel.
– Na co czekacie?! – zapytał, kiedy ponownie stanął przy drzwiach bmw.
Wewnątrz panował istny szał. Przez płacz dziewczyny i chłopca ledwie było go słychać.
– Zamknijcie się! – wrzasnął po szwedzku.
Giovanni zapytał po włosku:
– Po cholerę odpaliłeś tego gościa?!
– A jak myślisz?! To nasza jedyna szansa. Potrzebujemy jego wozu. Nie mogłem go przecież tak zostawić. Ruszcie się wreszcie!
Giovanni wysiadł, otworzył drzwi i chwycił Agnieszkę za ramię. Zaraz potem z wnętrza auta wyłonił się Alessandro, ciągnąc za rękę Björna. Pobiegli do volva, a w tym czasie Flavio ponownie wskoczył za kierownicę bmw. Cofnął, a potem pojechał kilkadziesiąt metrów do przodu i skręcił w prawo, w jedną z leśnych dróg. Zostawił auto między drzewami i wrócił na główną drogę. Volvo zatrzymało się tuż przy nim. Za kierownicą siedział Giovanni. Gdy tylko Flavio wsiadł, Gigi ruszył z piskiem opon.
– Cazzo! – wrzasnął Flavio, oglądając się przez ramię i na Alessandra. – I po co nam to było?! Don Felipemu całkowicie odjebało! Mamy przesrane! Już po nas! – Flavio, wsparty na fotelu bokiem, na zmianę to obserwował drogę, to wpatrywał się w Alessandra. Jego spokój i opanowanie doprowadzały go do szału. – Zobacz, w co nas wpędziła ta jego obsesja zemsty! Przez dziesięć lat rozgrywaliśmy wszystko tak, że gliny nawet nie wiedziały o naszym istnieniu! Mamy to teraz stracić przez jakąś małą dziwkę i dzieciaka?! Poza tym on i tak umiera, do diabła! To tylko kwestia czasu!
Alessandro patrzył na przyjaciela, ale przed oczami stanął mu inny obraz. Stał w progu gabinetu lekarskiego. W drzwiach minął lekarza, z którego twarzy mógł w zasadzie wyczytać wszystko, co powinien wiedzieć.
Luciano siedział zgarbiony na kozetce.
– Don Felipe? – odezwał się Alessandro przyciszonym głosem, jakby niepewny, czy powinien wchodzić do środka.
Luciano skinął głową.
– Co powiedział lekarz?
Boss westchnął i spojrzał mu w oczy.
– Trzy miesiące, Alessandro. Tyle mi zostało. To rak.
Alessandro zaklął pod nosem, przeczesując dłonią włosy.
– Chryste, don Felipe. Musisz o siebie zadbać, a ja zajmę się wszystkim. Ściągniemy najlepszych lekarzy i…
– Abbastanza, Alessandro! To koniec!
Santoro zamilkł.
– Nikt nie jest mi już w stanie pomóc. Nikt. Mam mało czasu i pewne niedokończone sprawy.
– Zajmę się wszystkim – powtórzył Alessandro, choć nie do końca wiedział, o czym mówi boss. Ten odezwał się ponownie, rozwiewając wszelkie wątpliwości.
– Skontaktuj się z tymi Szwedami. Umów spotkanie. Wyślijcie zdjęcia do Chicago.
Alessandro przytaknął i wyszedł. Łzy popłynęły mu po policzkach, dopiero gdy stał przed gmachem szpitala.
Teraz zamrugał, powracając do rzeczywistości. Sięgnął po telefon, wybrał numer i przyłożył aparat do ucha.
– Do kogo dzwonisz? – spytał Flavio.
– Do don Felipego. Chcesz z nim pogadać? Podzielić się przemyśleniami?
Flavio z założonymi na piersi rękami wpatrywał się w boczną szybę, cedząc pod nosem kolejne przekleństwa. W tym czasie Alessandro cierpliwie i spokojnie – jak to miał w zwyczaju – rozmawiał z bossem. Kiedy skończył, Flavio spojrzał na niego wyczekująco. To samo zrobił Giovanni, zerknąwszy w lusterko wsteczne.
***
Dawny dom Mikaela Jönssona mieścił się w jednej z bogatszych dzielnic Sztokholmu, Djursholmie, oddalonej od Rinkeby o zaledwie kilkanaście kilometrów. Aż trudno było uwierzyć, że jedynie dwadzieścia minut jazdy drogą E18 dzieliło od siebie świat luksusu i świat nędzy. Jeżeli Rinkeby była wyschniętą i nieurodzajną pustynią, to Djursholm można było nazwać ziemią obiecaną.
Felipe Luciano zakończył połączenie i wsunął komórkę do wewnętrznej kieszeni marynarki. To był Alessandro. Znaleźli ich. Niedobrze. Nalał sobie solidnego drinka. To był już drugi tego dnia. Upił łyk whisky, odstawił szklaneczkę i sięgnął po portfel. Wyciągnął kilka fotografii. Cała rodzina w komplecie. On, Isabella, Cesare i Rosa. Nie miał już nikogo. Został sam. Łzy napłynęły mu do oczu. Zabójca jego żony i córki już dawno smażył się w piekle. Istniała spora szansa, że niebawem sam do niego dołączy. Każdego dnia widział, jak choroba postępuje, jak rak pożera jego ciało centymetr po centymetrze. Ból stawał się nie do zniesienia. Lekarz uprzedzał go, że tak właśnie będzie. Pozostało mu niewiele czasu. Miał jednak nadzieję, że zachowa świadomość jak najdłużej. Wystarczająco długo, by dokończyć to, co rozpoczął. Musiał załatwić swoje sprawy. A potem? Potem mógł umierać. Przyjmie śmierć z otwartymi ramionami. Przecież czaiła się za jego plecami przez całe życie, nieprawdaż? Towarzyszyła mu na każdym kroku jak niechciany kompan. Zmęczył się uciekaniem przed nią. Tak bardzo zmęczył… Był gotowy na spotkanie zarówno z nią, jak i z samym diabłem. Czy się bał? Nie, nie odczuwał strachu. A może przez to, że obcował z nim od najmłodszych lat, po prostu zdążył się do niego przyzwyczaić? Jedyne, czego pragnął, to ujrzeć przed śmiercią twarz Svena Jönssona. Chciał na jego oczach poderżnąć gardło dzieciakowi i zobaczyć w nich to, co przed laty widział w swoim spojrzeniu, kiedy patrzył w lustro: niewysłowione cierpienie, pustkę po niepowetowanej stracie i nienawiść, nienawiść do mordercy własnego syna, ale i do siebie samego za to, że nie zdołał go powstrzymać. Za to, że zawiódł jako ojciec i jako mąż. Żałował, że nie widział wyrazu twarzy Szweda, kiedy ten przyglądał się martwemu obliczu swojej matki. Zdjęcia były manifestem, wyznaniem i zaproszeniem. Wiedział, że Sven Jönsson przyjedzie po swojego dzieciaka. Zamierzał tu na niego czekać. W jego rodzinnym domu. Niepokoił go jednak fakt, że nie mógł się skontaktować ani z Magnussonem, ani z Almkvistem. Żaden z durnych Szwedów nie odbierał telefonu… Powoli tracił nadzieję, że i Makowskiego uda mu się dorwać. Zdrajcom odbierało się życie osobiście, w wyjątkowo okrutny sposób, a on nie miał już siły na podróż na drugą stronę globu. Potrzebował przynęty… Dziewczyna pewnie spełniłaby swoje zadanie i Wiktor wcześniej czy później pojawiłby się w Sztokholmie. Ale jego „później” było bardzo ograniczone. Chciał więc dokonać tego, co najważniejsze: dopaść Jönssona.
Nagle targnął nim spazm. Felipe odkaszlnął, plując krwią. Czerwone kropki opryskały czarno-białą twarz jego żony. Przyglądał się zdjęciu przez dłuższą chwilę, czując, jak do oczu napływają mu łzy. Przymknął powieki, przełykając ślinę przemieszaną z krwią. Poczuł znajomy metaliczny posmak. Sięgnął do drugiej kieszeni i wyciągnął plastikową fiolkę. Wsypał dwie tabletki prosto do ust. Rozgryzł je w nadziei, że przyniosą ukojenie szybciej niż zwykle. Dwa solidne łyki whisky dopełniły całości. Przetarł fotografię rękawem marynarki i z powrotem wsunął do portfela. Odwrócił się i podreptał w kierunku schodów.
– Marco! – krzyknął.
Chłopak pojawił się niemal natychmiast. Na jego twarzy malowało się zaskoczenie.
– Znaleźli ich – powiedział Felipe. – Udało im się uciec i już tu jadą. Wypatruj ich.
Chłopak skinął głową i pobiegł w kierunku okna. Luciano, wspinając się na piętro, widział, jak jego etatowy kierowca lufą pistoletu odsuwa firankę, wyglądając na zewnątrz.
Na górze znajdowały się cztery pary drzwi. Tylko jedne z nich, prowadzące niegdyś do sypialni Mikaela i Anny, były uchylone. Luciano pchnął je delikatnie i wślizgnął się do środka. Mikael Jönsson stał tyłem do niego przy regałach zajmujących niemal całą północną ścianę. Z tej perspektywy zwyczajny obserwator nie zobaczyłby nic szczególnego w mężczyźnie, który wolno przesuwał się wzdłuż poustawianych na półce książek. Jednak ktoś, kto znał Mikaela z czasów, kiedy robił najlepsze interesy w Sztokholmie, nie uwierzyłby, że to on. Zamiast garnituru miał na sobie dżinsy i koszulę z rękawami podwiniętymi do łokci. Wprawne oko psychologa lub terapeuty bez trudu wychwyciłoby nienaturalność jego ruchów. Mikael Jönsson był cieniem dawnego siebie. Muskał grzbiety książek, jakby nie mogła się zdecydować, który tytuł wybrać. Ale Mikael nie szukał lektury. Przyglądał się zdjęciom. Wziął jedno z nich.
Fotografia przedstawiała kobietę siedzącą na trawie. W tle widać było dom nad jeziorem, do którego wyjeżdżali w każdy weekend, kiedy Sven był mały. W bystrym, odrobinę zawadiackim spojrzeniu niebieskich oczu Anny było coś wyzywającego. Włosy jasną falą spływały na odkryte ramię. Idealnie ukształtowane usta składały się do lekkiego uśmiechu, będącego jedynie nieśmiałą obietnicą tego, co mógł nastąpić… Mikael często o niej śnił, słyszał w myślach jej śmiech, głos, kiedy wołała jego imię. Budził się zlany potem i odruchowo patrzył na drugą połowę łóżka, która od dawna była pusta i zimna. Zimna jak ona. Płakał tak jak teraz. Pamiętał usta swojej żony, które całował miliony razy, usta, które wypowiedziały do niego niezliczoną ilość słów, i oczami wyobraźni widział martwe sine usta, które zamilkły na zawsze. I krzyż, który na nich wycięto, zwiastujący wieczną ciszę.
– Piękna – odezwał się za jego plecami głos, którego tak bardzo nienawidził.
Ramka upadła z trzaskiem na podłogę. Szyba pękła. Na twarzy Anny pojawiła się gruba rysa.
– Ależ z ciebie niezdara, Mikael – powiedział Felipe. Podniósł ramkę i na podłogę posypał się srebrzysty deszcz odłamków. – Nie martw się. Załatwimy nową. Na szczęście zdjęciu nic się nie stało.
Odłożył fotografię na półkę i uniósł szklaneczkę odrobinę wyżej, jakby chciał wznieść toast.
– Wypiję za jej pamięć, Mikael. Anna była naprawdę wyjątkową kobietą.
Luciano pogrzebał w kieszeni i wyjął kilka białych kapsułek. Gestem nakazał, aby Mikael wysunął dłoń. Kiedy to zrobił, Felipe kciukiem strącił na nią dwie z nich. Na stoliku obok stał dzbanek z wodą. Luciano napełnił szklankę i podał ją Jönssonowi.
– Połknij je – zachęcił. – Zrobi ci się lepiej. Jak zawsze.
Mikael posłuchał. Nie wiedział, czym są proszki, które Felipe przynosił mu od czasu, kiedy Anna odeszła. Interesowało go to tylko na początku. Luciano nie chciał mu tego powiedzieć, więc Mikael udawał, że połyka pigułki, a potem chował je pod materacem. Ale kiedy ich nie zażywał, budziły się potwory. Przychodziły nocą. Wynurzały się zza zasłon i wyłaziły spod łóżka. Wtedy wpychał rękę pod materac i szukał po omacku tabletek. Połykał je od razu, popijając alkoholem. Felipe podrzucał mu butelkę raz na jakiś czas. Potwory odchodziły, rozmywały się w powietrzu jak mgła albo rozsypywały niczym czarny piasek. Inne znikały, wciskając się w szczeliny podłogi i skomląc niemiłosiernie. Tak działały magiczne pigułki. Ale miały jeszcze jedną, być może nawet ważniejszą właściwość. Pozwalały zapomnieć. Tak też było dzisiejszego ranka. Mikael przypomniał sobie, jak kiedyś schodził po schodach z niezawiązanym krawatem przewieszonym przez szyję. Zamierzał poprosić żonę o pomoc, kiedy usłyszał krzyki dobiegające z kuchni. Pobiegł, aby sprawdzić, co się dzieje. Zobaczył tego wytatuowanego chłopaka, jak stojąc przed Anną, gestykulował żywo w typowy dla Włochów sposób. Ich nosy prawie się stykały, choć Anna z każdą chwilą robiła się coraz mniejsza, jakby chciała zniknąć, zapaść się pod ziemię. Marco krzyczał, mieszając włoskie słowa z angielskimi i szwedzkimi. W pewnym momencie wskazał na stojący na kuchennym blacie talerz, a drugą ręką zamachnął się do ciosu.
– Wystarczy! – wrzasnął Mikael.
Marco spojrzał na niego. Potem znowu na Annę i na talerz. Splunął na niego. Praktycznie nieruszone, wciąż parujące danie wyraźnie nie smakowało chłopakowi.
– Porcheria! – rzucił pod nosem i raz jeszcze wykonał gwałtowny gest ręką, jakby odganiał natrętną muchę.
Anna uniosła do twarzy dłonie w obronnym geście. Zanim Marco wyszedł, posłał Mikaelowi prowokujące, zdecydowanie za długie spojrzenie. To Mikael pierwszy oderwał wzrok. Podszedł do żony, słysząc kroki za plecami, a potem trzaśnięcie zamykanych drzwi. Chciał ją objąć, ale mu nie pozwoliła.
– Zostaw mnie!
Zabrakło mu słów. W jej spojrzeniu dostrzegł pogardę i obrzydzenie. On sam żywił podobne uczucia do człowieka, którego każdego dnia widział w lustrze. Nie miał odwagi, by stanąć w obronie własnej żony i wyplewić zarazę, która na jego życzenie zagnieździła się w ich domu. Patrząc na własne odbicie, nie potrafił sobie darować, że przez niego wyprowadził się ich jedyny syn, a on nie zrobił nic, żeby go zatrzymać.
Tamtego dnia Anna wymierzyła mu policzek i wybiegła z domu. Przez chwilę stał w oknie i patrzył, jak wsiada do swojego małego autka i odjeżdża z piskiem opon. Serce kazało mu pojechać za nią, rozum podpowiadał, że nie powinien tego robić. Wiedział, że Anna musi ochłonąć, kolejny raz przeanalizować sprawy, które poruszali w niezliczonych rozmowach. Nie mieli innego wyjścia. Przyjęcie Luciana pod ich dach było błędem, ale z tej drogi nie było już odwrotu. Nie mogli się zatrzymać i po prostu wysiąść. Pędzili na złamanie karku stromym zboczem. Wyjścia były dwa: albo się rozbiją, albo ukończą tę szaleńczą podróż, u kresu której czekały jeszcze większe pieniądze.
Felipe coraz częściej przebąkiwał o powrocie do Włoch. Mikael pielęgnował w pamięci te słowa, wierząc, że wkrótce staną się faktem. Mógłby wówczas wynagrodzić swojej żonie wszelkie krzywdy po stokroć, a zacząłby od próby sprowadzenia do domu Svena.
Po kłótni z Anną Mikael wskoczył za kierownicę jaguara i ruszył w miasto. Chciał odwiedzić parę miejsc. Sprawdzić, jak idą interesy, i przy okazji odgonić niechciane myśli. Później zamierzał zdać relację Felipemu. Kiedy po powrocie parkował przed domem, nad Djursholm zapadał zmrok. Na podjeździe stał czerwony samochód Anny – na ten widok na twarzy Mikaela pojawił się delikatny uśmiech. Wrócił do niego spokój. Spoglądał przez dłuższą chwilę w okna, w których w większości świeciły się światła. Westchnął ciężko, zgasił silnik i wysiadł.
– Dobry wieczór! – zawołał zaraz po przekroczeniu progu. Ściągając kurtkę, kątem oka dostrzegł poruszające się w kuchni cienie.
Zbliżała się pora kolacji. Miał rację. Anna wszystko przemyślała, ochłonęła i zrozumiała, że tak trzeba. Wszystko jej wynagrodzi. Boże, jak on kochał tę kobietę…
Kiedy wszedł do kuchni i zobaczył Annę siedzącą przy stole, zachwiał się. Gdyby oparł się o ścianę, zapewne by upadł. Usta mu drżały. Na czole pojawiły się dwie głębokie bruzdy. Płakał.
– Nie… – powiedział, kręcąc głową. Umysł wypierał to, co widział, ale bezduszne oczy zapewniały, że makabryczny obraz nie jest koszmarem, z którego przyjdzie mu się obudzić.
Jego żona siedziała na krześle z odchyloną do tyłu głową i rękoma zwieszonymi po bokach. Puszyste włosy jak zwykle opadły na ramiona, ale nie było w nich blasku. Szkliste oczy, choć skierowane wprost na niego, nie były już w stanie dostrzec czegokolwiek. Delikatnie rozchylone usta wyglądały, jakby Anna chciała coś powiedzieć, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Na sinych wargach wycięto dwie prostopadłe linie układające się w znak krzyża.
Stało się wreszcie to, co było nieuniknione. Mikael opadł na kolana i skrywając twarz w dłoniach, łkał jak dziecko. Alessandro – jako jedyny – wpatrywał się w okno, jakby niezainteresowany całym wydarzeniem. Flavio stał wsparty o ścianę, z wykałaczką w ustach, przyglądając się klęczącemu mężczyźnie. Giovanni odwrócił wzrok, nie chcąc, aby pozostali zauważyli, że i w jego oczach zaszkliły się łzy. Marco siedział na kanapie i zupełnie niewzruszony wpatrywał się w sufit. Pod jego prawym okiem widniała fioletowa opuchlizna. Felipe Luciano stał na środku pomieszczenia z rękoma założonymi na piersi.
– Przykro mi, Mikael – powiedział. – To nie powinno się wydarzyć. Na pewno nie w ten sposób.
Podszedł do Mikaela i przyklęknął przy nim. Położył dłoń na jego plecach.
– Nie mieliśmy wyjścia. Anna chciała… – Felipe spojrzał na siedzącego na kanapie Marca, a potem znów skupił wzrok na skulonej sylwetce cierpiącego człowieka, którego ważył się nazywać przyjacielem. – Ona chciała denunciare, Mikael.
Luciano powiedział, że śledzili Annę za każdym razem, kiedy opuszczała dom. Nie mogli ryzykować. Tym razem podjechała pod najbliższy posterunek policji. Chłopcy zatrzymali ją w ostatnim momencie. Walczyła, groziła i obiecywała zemstę… Jej śmierć była jedynym rozwiązaniem. Znak krzyża pojawił się na jej ustach, kiedy była już martwa. Luciano oznajmił, że to sprawka Marca i że chłopak został już za to ukarany. Kiedy skończył, skinął głową w kierunku Giovanniego i Flavia. Pierwszy otarł przedramieniem oczy, drugi wyciągnął z ust wykałaczkę i obaj, jak posłuszne psy, ruszyli w stronę swojego pana. Podźwignęli Mikaela i zanieśli na kanapę, na której wciąż siedział Marco. Podali mu garść tabletek i mocnego drinka. Zanim Mikael je przyjął, raz jeszcze spojrzał na nieruchome ciało swojej żony. Wyglądała, jakby czekała na niego. Jakby umówili się na obiad w jej restauracji, a on jak zwykle się spóźniał… Przez te wszystkie lata Anna, jak mało kto, zdążyła poznać, czym jest samotność i tęsknota. Od tamtej pory te dwie miały kołysać Mikaela do snu każdej nocy aż do końca jego życia.
***
Marco usłyszał chrzęst kół na podjeździe i natychmiast podbiegł do drzwi. Dyskretnie wyjrzał przez okno. Czarny chrysler 300C na dwudziestodwucalowych chromowanych felgach właśnie parkował przed domem. Marco doskonale wiedział, do kogo należy auto, podobnie zresztą jak to, że wizyta jego właściciela w takim momencie nie może wróżyć niczego dobrego. Zastanawiał się, czy nie sięgnąć po telefon i nie wybrać numeru Alessandra, ale ostatecznie odrzucił ten pomysł i klnąc pod nosem, wbiegł po schodach.
Felipe odwrócił się gwałtownie, kiedy zaskrzypiały drzwi.
– O co chodzi? – zapytał.
– Przyjechał Jazid.
Felipe westchnął i bez słowa podał Mikaelowi ramkę, którą trzymał w dłoni. Zdjęcie przedstawiało kilkunastoletniego Svena. Chłopak siedział na tarasie ich domu letniskowego i popijał lemoniadę. Był mokry. Przed kilkoma minutami wyszedł z jeziora.
Kiedy Marco i Felipe opuścili pokój, zamykając za sobą drzwi, Mikael przycisnął ramkę do piersi.
***
Jazid Muhammad nie zawracał sobie głowy pukaniem. On i dwaj inni jego ludzie stali już na środku salonu z grobowymi minami.
– Ktoś umarł? – zapytał Felipe, zmuszając się do uśmiechu.
– Nie, ale niewiele, kurwa, brakowało.
Muhammad miał na sobie białą puchową kurtkę, przez co przypominał ludzika Michelina. Zawiązana na głowie czarna chusta kontrastowała z resztą stroju. Towarzysze chowali swoje posępne oblicza w narzuconych na głowę kapturach. Wszyscy mieli na nosach ciemne okulary, chociaż od kilku dni słońce nie wychyliło się nawet na chwilę zza chmur.
– Znaleźli ich, don Felipe! Moi ludzie ledwo zdążyli uciec. – Przywódca Bractwa wyciągnął w kierunku Luciana wyprostowany palec.
Don Felipe przyglądał się mu przez moment, a potem, jak gdyby nigdy nic, ruszył w kierunku dębowego barku.
– Najważniejsze, że się udało – powiedział. – W czym problem? Może się napijesz?
– Nie pogrywaj ze mną, don Felipe.
Jazid podszedł do niego, zdejmując okulary. Felipe przyrządzał drinka, a Marco wciąż obserwował ludzi Muhammada. Stali niewzruszeni z dłońmi w kieszeniach, a ich palce najpewniej zaciskały się na rękojeściach pistoletów. Za chwilę mogła się tu rozegrać prawdziwa jatka. Marco był w opresji wielokrotnie, ale zawsze wychodził z nich cało. Tak jak tamtego dnia, kiedy ludzie Graziana Brasiego podziurawili ich samochód jak sito, a on sam zgniótł mu jądro, które pękło niczym dojrzała śliwka. Wtedy Marco żegnał się z życiem. Ale ostatecznie nie umarł, w dodatku zyskał uznanie i szacunek w oczach swego bossa. Miał zamiar uczynić wszystko, aby dzisiaj było podobnie.
– Skończyło się dobrze, bo moi ludzie cały czas patrolowali ulicę. Wyczaili nieoznakowany samochód glin i ostrzegli twoich. – Jazid stanął tuż przed Lucianem, zupełnie ignorując szklaneczkę, którą ten wyciągnął w jego stronę. – Ale ja zaczynam mieć tego dość.
Luciano cofnął rękę i odstawił szkło na stolik. Sam upił łyk, a potem rozsiadł się na kanapie. Był opanowany, jak zawsze. Jego wewnętrzny spokój wyprowadzał wrogów z równowagi.
– Możesz jaśniej?
– Zaufałem ci, don Felipe. – Brązowy palec znów tańczył przed nosem Włocha. Oczy Jazida lśniły jak dwie skrzące się w słońcu monety. – Przed laty przyjąłem cię jak swojego. Pozwoliłem kierować własną armią.
– Nie żebyś źle na tym wyszedł, Jazid. Pozbyliśmy się twojego największego wroga. Można rzec, że na mieście mamy monopol…
– Powiedziałeś, że to będzie łatwy biznes! Że za te dzieciaki dostaniemy kupę forsy. Gdzie ona jest, don Felipe?!
Towarzyszący Jazidowi ludzie kiwali się niespokojnie na nogach, odzianych w zbyt luźne dżinsy. Od czasu do czasu pocierali nerwowo nosy, jakby chcieli otrzeć niewidzialne smarki. Marco nie spuszczał z nich oczu. Jazid podszedł jeszcze bliżej bossa i wtedy chłopak poruszył się gwałtownie. To samo zrobili dwaj żołnierze Muhammada, ale wszyscy ponownie zastygli w miejscu, kiedy Luciano uniósł dłoń.
– Tu nie chodzi o okup, don Felipe, prawda? – ciągnął Muhammad. – Nigdy nie chodziło. A teraz gliny siedzą nam na dupie. Dla tych dzieciaków zaryzykowałeś wszystko, co udało nam się osiągnąć! Chcę wiedzieć dlaczego!
Felipe szybkim ruchem wlał w siebie resztę drinka.
– A ja nie muszę mówić ci więcej, niż uważam za stosowne. Masz dwa wyjścia. – Tym razem to Luciano wyciągnął rękę w kierunku Muhammada. Jego palce ułożyły się w kształt litery V. – Albo siedzisz w tym z nami do końca, albo…
– Albo co?
Na ustach Jazida pojawił się uśmiech. Zerknął w stronę swoich ludzi, którzy natychmiast również wyszczerzyli zęby. Wiedział, że ma przewagę. Nie tylko tu, w tym domu, ale przede wszystkim na mieście. Felipemu udało się zjednać wielu ludzi, ale w samym Sztokholmie Bractwo liczyło co najmniej dwustu członków. Poza tym słyszał plotkę, że Luciano umiera. Patrząc na wychudzoną i bladą jak ściana twarz Włocha, był w stanie w nią uwierzyć.
– Albo ze względu na naszą przyjaźń pozwolę ci odejść – dokończył Luciano.
Jazid Muhammad parsknął śmiechem. Znów chciał się odwrócić do swoich ludzi, aby sprawdzić, czy sytuacja nadal ich bawi, ale nie zdążył. Włoch poderwał się z kanapy i trafił go karafką prosto w skroń. Jazid runął na podłogę jak długi. Marco wyciągnął pistolet w tym samym momencie, w którym po broń sięgnęli ludzie Jazida. Rozległ się huk wystrzałów. Jeden z członków Bractwa padł od razu, drugiemu wcześniej udało się trafić Marca, który przeleciał przez stół. Podniósł się i schował za nim jak za wielką tarczą. Z prawego boku młodego Włocha sączyła się krew. Arab w kapturze skrył się za kolumną. Marco najpierw spojrzał na swoją zakrwawioną dłoń, którą oderwał od brzucha, a potem na Luciana, który wciąż tłukł karafką dawno już martwego Muhammada. Naczynie unosiło się i opadało ze straszliwą siłą. Krew tryskała na wszystkie strony. Osłabiony chorobą Luciano było jak w amoku, i Marco dobrze o tym wiedział. W końcu karafka pękła w dłoni Felipego, który stanowił teraz łatwy cel dla arabskiego gangstera. Marco wysunął się zza drewnianego blatu, naciskając spust. Krew trysnęła na białą kolumnę i mężczyzna osunął się na ziemię.
Luciano stał nad rozciągniętymi zwłokami Jazida, ciężko dysząc. Krew Araba zalewała mu oczy. Otarł je przedramieniem i spojrzał na rannego Marca. Kiwnął z uznaniem w stronę chłopaka.
– Trzeba cię opatrzyć – rzekł.
Marco zacisnął zęby.
Luciano nalał solidną porcję whisky i podał szklankę swojemu żołnierzowi.
– Jak zwykle się spisałeś, Marco. Napij się.
Chłopak posłuchał, a potem Luciano pomógł mu wstać. Wyszli z domu i siedli na werandzie. Nie odzywali się już ani słowem. Czekali. W jednej dłoni Luciano ściskał telefon komórkowy, w drugiej pistolet. Marcowi robiło się zimno, bardzo zimno, mimo że Felipe opatulił go kurtką…