54.

Policyjne volvo wjechało w ścianę światła niczym w gęstą mgłę, która pojawiła się na drodze niespodziewanie. Kierowca gwałtownym ruchem opuścił osłonę podsufitki, a siedzący obok Ingelsten osłonił oczy ręką. Jednemu i drugiemu kolorowe refleksy tańczyły przed oczami jeszcze długo po tym, jak samochód przedarł się przez świetlistą łunę. Usłyszeli odgłos pękającego szkła. Pocisk trafił w jeden z reflektorów. Kierowca wcisnął hamulec, ustawiając samochód pod dziwacznym kątem.

– Kurwa! – wrzasnął Ingelsten. – Cofaj! Cofaj!

Policjant przesunął dźwignię automatycznej skrzyni biegów na pozycję R, ale w tym samym momencie jadący z tyłu radiowóz uderzył w błotnik volva. Następny strzał. Tym razem kula trafiła w tylny słupek karoserii, zaledwie kilkanaście centymetrów od siedzącego na tylnej kanapie Kallströma, który skulił się w sobie, klnąc siarczyście.

– Tu Delta 1! Zabierajcie się stamtąd! Mówiłem, że napastnicy są uzbrojeni! To cholerny snajper! – krzyczał głos z radia, które teraz wylądowało na podłodze tuż pod stopami Ingelstena.

Kierowca osunął się nieznacznie na siedzeniu, ale wciąż próbował wycofać pojazd. Koła buksowały w miejscu. Drugi z radiowozów uniemożliwiał jakikolwiek manewr. Kolejny strzał. Tym razem celny. Kula przeszła przez szybę i trafiła policjanta w głowę, która wręcz eksplodowała wewnątrz samochodu.

– Kurwa! Kurwa! – wrzeszczał Ingelsten.

Otworzył drzwi i wypadł na drogę. To samo zrobiła Berggern, a zaraz za nią Kallström. Kierowca drugiego wozu wrzucił wsteczny i volvo wystrzeliło w tył, wyrzucając spod wszystkich kół kaskady ziemi. Zatrzymał samochód dopiero w chwili, kiedy ponownie przebili się przez snop światła rzucanego przez śmigłowiec. Funkcjonariusze wyskoczyli i natychmiast zastopowali jadące z tyłu pozostałe radiowozy. Samochody rozjeżdżały się na boki, parkując na skraju drogi. Tylko jeden, znacznie większy od pozostałych, przemknął obok Kallströma.

– To Olofsson! – powiedział Kurt.

– W samą porę – skwitowała Erika, patrząc na przejeżdżający furgon brygady antyterrorystycznej.

Czarny – jak otaczająca ich noc – samochód zaparkował bokiem na całej szerokości leśnej drogi, kilkanaście metrów przed radiowozem, w którym wciąż siedziały przypięte pasem bezpieczeństwa bezgłowe zwłoki policjanta. W tym samym czasie, jak na zawołanie, piloci obu maszyn poderwali śmigłowce do góry. Okrążyli chatę z dwóch stron, zachowując bezpieczną odległość, i skierowali światła reflektorów wprost na nią. Alvar Olofsson wyskoczył z samochodu pierwszy. Zaraz potem drzwi furgonu się rozsunęły i z wnętrza wysypało się kilkanaście przygarbionych, ubranych w ciemne uniformy sylwetek. Wyglądały jak cienie. Rozpraszały się po jednej i drugiej stronie drogi, znikając między drzewami. Kiedy Olofsson odprowadził wzrokiem ostatniego z antyterrorystów, przykląkł przy przednim kole furgonu i przyłożył do ust megafon. Wykrzyczał kilka słów po szwedzku, a potem po angielsku.

– Tu oddział antyterrorystyczny szwedzkiej policji! Poddajcie się! Jesteście otoczeni!

***

Warkot potężnych silników i siła wirujących łopat wiszących nad chatą śmigłowców wprawiały ją w delikatne drżenie. Czuli to obaj wyraźnie, podobnie jak to, że ich wspólna droga dobiega końca. Alessandro spojrzał w twarz swojego bossa. Felipe mógł czytać w nim jak w otwartej księdze. Był mu jak syn, chociaż nigdy go tak nie nazwał. Wielokrotnie chciał, ale chyba nie wystarczyło mu odwagi. Jakaś część jego duszy czuła, że nie byłoby to w porządku wobec Cesarego.

Oddanie i wdzięczność – właśnie one biły z ciemnych oczu Alessandra Santora, który znów był małym chłopcem, jak wtedy, gdy Felipe spotkał go po raz pierwszy ponad dwadzieścia lat temu. Na krótką chwilę obaj przenieśli się w inny czas i inne miejsce. Byli w Neapolu, na jednej z brudnych ulic Scampii. Nieopodal leżały dwa ciała. To wtedy Alessandro ujrzał śmierć z bliska. Przeszła tuż obok niego. Mógł jej dotknąć, poczuć ją, przyjrzeć się jej dokładnie i bez pośpiechu niczym własnemu odbiciu w lustrze. To wtedy zobaczył, jak odbiera się życie drugiemu człowiekowi. Ludzie don Felipego zabili jego prześladowców, którzy wykorzystywali go do przemytu narkotyków. Tak to się wszystko zaczęło. Alessandro tamtego dnia nie czuł strachu. Był dziwnie spokojny, tak jak teraz. Był wdzięczny, tak jak teraz. I tak jak teraz chciał to wyrazić, ale nie znalazł właściwych słów…

– Po śmierci Cesarego w moim sercu powstała pustka, której w żaden sposób nie potrafiłem wypełnić – odezwał się nagle Felipe. – Cierpiałem, gdy zabito mi żonę i córkę. Kiedy Brasi je zamordował, umarła również cząstka mnie. Od tamtej pory już nic nie było takie samo, Alessandro. Ale… – Rozkaszlał się, wspierając się ramieniem o drewnianą ścianę chaty. – Ale gdy ten chłopak zabił Cesarego… Straciłem wszystko. Nic nie miało już sensu. Rozumiesz?

Alessandro pokiwał głową. W tle brzmiały kolejne rozkazy szefa brygady antyterrorystycznej, których nie słuchali.

– Nie możesz rozumieć, skoro nie miałeś własnej rodziny…

Alessandro spuścił wzrok.

– Nie, don Felipe. Po tym, jak straciłem madre, miałem jeszcze ciebie… Miałem Flavia, miałem Gigiego, Marca i Cesarego. Byliście moją rodziną. A ty byłeś mi jak ojciec…

Milczeli. Nie wiedzieli, jak długo.

W końcu odezwał się Luciano.

– Chodź, mój synu. Zakończmy to wreszcie…

***

Agnieszka z całych sił tłukła pięściami w drzwi kanciapy, rozpaczliwie wykrzykując słowa, których stojący obok niej chłopiec nie rozumiał. Słyszała policyjne komendy i warkot silników helikopterów. Po raz pierwszy od dawna jej serce wypełniła nadzieja. Spojrzała na Björna niemal wściekła. Szok czy nie, bezczynna postawa dzieciaka doprowadzała ją do szału. Chwyciła go za nadgarstki i zmusiła, żeby jej pomógł.

– Wal w te cholerne drzwi!

Chłopak zrozumiał. Uderzał jednak anemicznie i zupełnie bez przekonania, ale wtedy niespodziewanie drzwi się otworzyły. Blade światło chwilowo rozproszyło panujący wewnątrz mrok, ale po chwili zasłonił je cień. Jego cień.

Alessandro Santoro powiedział kilka słów po szwedzku i wyciągnął rękę w kierunku chłopca. Björn nie reagował i ruszył się z miejsca dopiero wtedy, gdy mężczyzna odezwał się bardziej stanowczo. Kiedy Agnieszka zrozumiała, że tylko chłopiec ma opuścić pomieszczenie, zaczęła protestować. Krzycząc, złapała Włocha za rękę, ale mężczyzna popchnął ją na przeciwległą ścianę. Upadła.

– Ty skurwysynu! Ty pieprzony skurwysynu!

Drzwi zamknęły się z trzaskiem.

***

Alvar Olofsson powtarzał przez megafon wciąż te same słowa, a gdy tego nie robił, przez radio wydawał kolejne rozkazy swoim ludziom. Czekał też na ich komunikaty. Zadanie było jasne. Musieli znaleźć sposób, aby niepostrzeżenie dostać się do wnętrza chaty. Balkon, otwarte okno. Cokolwiek. Mogli nawet wejść przez komin jak pieprzony Święty Mikołaj, byle tylko się udało. Ale to nie szef brygady antyterrorystycznej zauważył, jak otwierają się drzwi i pojawiają się w nich mężczyzna i chłopiec. Pierwszy zobaczył to Kurt Kallström.

– Zobaczcie! – wrzasnął.

Patrzyli na stojącego w drzwiach chaty Włocha. Był z nim chłopiec.

– Tu Alvar Olofsson! Dowódca brygady antyterrorystycznej! – krzyczał Olofsson, nie spuszczając wzroku z mężczyzny. – Unieś ręce i wypuść chłopca. Powtarzam, wypuść chłopca…

Olofsson sięgnął po lornetkę noktowizyjną. Teraz widział dokładnie pistolet przyciśnięty do skroni Björna Jönssona. Wiedział, że porywacz nie posłucha. Szansa na to była jak jeden do miliona. Chodziło o czas. Musieli zyskać go jak najwięcej. Nie byli też w stanie usłyszeć tego, co mówi tamten. Być może w ogóle się nie odzywał. Chodziło o pokazanie zakładnika. Olofsson wypatrywał jakiegokolwiek ruchu. Nic z tego. Spojrzał wyżej. Z okna na piętrze dostrzegł lufę karabinu.

– Mam cię – szepnął pod nosem, a potem rzucił do radia: – Karabin snajperski w oknie na górze. Ale nie widać strzelca. Powtarzam: nie widać strzelca.

Nagle stało się coś nieoczekiwanego. Mężczyzna wepchnął chłopca z powrotem do wnętrza chaty i celował w bliżej nieokreślonym kierunku wyraźnie niespokojny. Olofsson przesunął lornetkę na lewo i dostrzegł jakąś postać wychodzącą z lasu z uniesionymi rękoma.

***

Sven Jönsson chciał sprawdzić, co się dzieje z Christin Carlsson, ale gdy dostrzegł znajome światło, zmienił zdanie. Helikoptery wisiały teraz nad samą chatą. Odgłos pracujących silników ogłuszał. Impet śmigieł przechylał mniejsze drzewa i niemal zupełnie kładł na ziemi nieduże krzewy i zarośla.

Na początku sądził, że mu się przywidziało, że zmęczony i niefunkcjonujący jak należy umysł podsuwa mu przed oczy obrazy, które chciałby zobaczyć.

– Björn – wyszeptał pod nosem.

I wtedy usłyszał:

– Unieś ręce i wypuść chłopca. Powtarzam, wypuść chłopca.

– Wypuść chłopca – powtórzył i po prostu ruszył przed siebie.

Gdy go zauważył, stojący na ganku mężczyzna cofnął się gwałtownie, ciągnąc za sobą jego syna. Sven nie był pewien, czy Björn go widział, czy w ogóle wiedział, co się z nim dzieje. Przepełniały go rozpacz i niepohamowana złość. Zrobił kilka kroków do przodu. Mężczyzna krzyczał. Sven słyszał go, ale nie rozumiał. Był jak w transie. Wszystkie jego zmysły były skupione tylko na jednym.

– Stój! – wrzeszczał Włoch. – Stój albo rozwalę dzieciakowi łeb!

Dopiero teraz do Jönssona dotarł ciężar tych słów. Nie odrywał jednak oczu od syna.

– Björn… Synku… Jestem tu… – Głos mu drżał. – Przyjechałem po ciebie…

Alessandro zmarszczył brwi. Kołysał się na nogach, jakby nie wiedział, co zrobić. Patrzył na stojącego przed nim mężczyznę, od czasu do czasu zerkając w stronę drzwi.

***

Alessandro nie musiał nic mówić. Po prostu się cofał, a Sven Jönsson podążał za nim. Björn wyciągnął przed siebie ręce, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z obecności ojca. I być może tak właśnie było. Sven poczuł, jak łzy napływają mu do oczu. On również rozłożył ramiona, chociaż wiedział, że nie zdoła dosięgnąć syna. Dzieliły ich co najmniej dwa metry.

– Już dobrze, synku… Jestem tu… Zabiorę cię do domu – wyszeptał.

Włoch spojrzał za siebie, ale znowu skupił się na Jönssonie.

– Powoli! – krzyknął po szwedzku. – Bardzo powoli! – A potem rzucił przez ramię, ale tym razem już po włosku: – Don Felipe! Zobacz, kogo przyprowadziłem!

Luciano stał tuż przy drzwiach. Poznał go, gdy tylko Jönsson przekroczył próg domu. Poznał i nie mógł uwierzyć. Przez chwilę stał bez ruchu i obserwował, jak cała trójka jednostajnym tempem zmierza na środek pokoju.

– Zamknij drzwi! – rozkazał Santoro.

Sven popchnął je zdecydowanie. Usłyszeli trzask. Plama rozlanego na podłodze światła zniknęła. Dopiero teraz Jönsson spojrzał na stojącego obok mężczyznę. Felipe Luciano, człowiek, który zmienił życie jego rodziny w piekło, był cieniem samego siebie. Niewiele pozostało z dobrze zbudowanego przywódcy klanu kamory.

– Kopę lat, Sven… – powiedział Luciano. – Zmieniłeś się. Chyba na lepsze. Zmężniałeś.

– Nie mogę tego samego powiedzieć o tobie – odparł Jönsson.

Luciano zmusił się do uśmiechu. Szybko jednak zacisnął usta i znowu zaczął się dusić. Atak kaszlu trwał jednak zdecydowanie krócej niż ostatnim razem.

– Przyszedłeś po swojego syna, Sven. Dobry z ciebie ojciec. Zaimponowałeś mi.

– Wypuść go… – przerwał mu Jönsson.

– Wiesz, że nie mogę, chłopcze. Sangue per sangue… Rozumiesz, co to znaczy, Sven? Krew za krew. Zabiłeś mi syna. Zabiłeś najważniejszą osobę w moim życiu i chcę odpłacić ci dokładnie tym samym. Chcę wyrównania rachunków. Pragnąłem tego przez te wszystkie lata. Ale nie chciałem robić tego ot tak. Chciałem, żebyś patrzył, jak umiera twój syn…

Przez dłuższą chwilę Sven nie potrafił wydusić z siebie słowa. Znów znalazł się w swoim domu. Syn Felipego siedział przy stole, na którym paczki narkotyków tworzyły piramidę. Wokół walały się pieniądze. Sven nie mógł znieść tego widoku i kazał chłopakowi się wynosić. Zaczęli się kłócić. Cesare pierwszy sięgnął po broń, padły strzały.

– Ja go nie zabiłem – powiedział wreszcie.

Don Luciano parsknął.

– Mój syn miał dopiero dziewiętnaście lat.

– Wszystko działo się tak szybko! Nie chciałem tego! Przyjechałem zobaczyć się z matką. Chciałem ją zabrać. – Sven wciąż zerkał na Björna. – Pozwól mu odejść, Felipe. Wypuść mojego syna. Ja zostanę… i…

Chłopiec kwilił. Sven zerkał to na niego, to na Luciana. – Pozwól mi go przytulić, uspokoić – błagał niemal. Głos mu drżał i nie mógł nad nim zapanować.

– Ja przytulałem do siebie martwe ciało swojego syna, Sven. Wiesz, jakie to uczucie? Szeptałem mu do ucha. Prosiłem, by się obudził… otworzył oczy.

– Na litość boską! On ma dziewięć lat! Nie wie, co się dzieje… Pozwól mi tylko go przytulić!

Alessandro czekał na rozkaz. Boss skinął głową. Santoro puścił chłopca, a ten wpadł w ojcowskie ramiona. Obaj Włosi wpatrywali się we wzruszający obrazek. Ojciec i syn, którzy myśleli, że już nigdy się nie zobaczą. Stopy malca nie dotykały podłogi. Po policzkach Svena spływały łzy. Miał zamknięte oczy. Gdy ponownie je otworzył, spojrzał na Luciana.

– Zabiłeś mi matkę – powiedział.

– Nie mieliśmy wyjścia…

– Przestań pieprzyć!

Luciano westchnął.

– Niestety, musieliśmy ją uciszyć.

Björn drgnął w ojcowskich ramionach, słysząc podniesiony ton.

– Siadajcie! – rozkazał don Felipe.

Cienie tańczyły po podłodze, gdy niosąc chłopca, Sven szedł w stronę kanapy. Krążące nad chatą helikoptery zmieniały swoje położenie. Sven usiadł i posadził sobie syna na kolanach. Björn natychmiast wtulił się w ojca.

– Czekałem na to spotkanie prawie dekadę. – Felipe stanął naprzeciwko nich. – Śniłem o nim. Wyobrażałem sobie, jak będzie wyglądać.

Sven obserwował go, przyciskając policzek syna do piersi. Od czasu do czasu szeptał jakieś pokrzepiające słowa. Obiecał Björnowi, że niebawem zobaczy mamę, że już niedługo znowu będą w domu. Wybiorą się do lasku i razem będą strugać kolejne miecze i topory, jeszcze lepsze niż ostatnio.

– Wiedziałem o tobie wszystko, Sven – ciągnął Luciano. – Naprawdę myślałeś, że jeśli zaszyjesz się w jakiejś dziurze niespełna pięćset kilometrów stąd, to będziesz bezpieczny? Ty i twoja rodzina? – Znów się rozkaszlał. – Wystarczyło jedno moje słowo, a byłbyś martwy. Jeden rozkaz, a przywieźliby cię do mnie związanego jak psa. Z jednej strony pragnąłem tego, z drugiej wyobrażałem sobie najróżniejsze scenariusze i żaden, absolutnie żaden nie był w stanie ugasić ognia, który we mnie płonął. Rozumiesz?

Kolejne pytanie, które pozostało bez odpowiedzi.

– Postanowiłem poczekać, zobaczyć, jak ułożysz sobie życie. Wiedziałem, że poznałeś kobietę. I wtedy pojawił się jakiś pomysł, który być może przyniósłby chwilowe ukojenie. Wezwałem nawet do siebie chłopaków. Mieli dobrać się do twojej Judith. Tak ma na imię, prawda, Sven?

Jönsson poruszył się nerwowo. Jego żuchwa pracowała rytmicznie. Mimo wszystko wciąż milczał, a jego spojrzenie przesuwało się z jednego Włocha na drugiego.

– Ale wtedy dotarła do mnie kolejna ważna informacja, która zmieniła wszystko. Dowiedziałem się, że zostaniesz ojcem. Musiałem być cierpliwy, choć wiedziałem, że to nie będzie łatwe. Anielska cierpliwość wymagała ode mnie diabelskiej siły. – Felipe westchnął. – Kiedy twój chłopak przyszedł na świat, mogłem zabić go od razu. Ale czy twoje cierpienie byłoby wtedy tak samo wielkie jak moje? Czy cierpiałbyś po śmierci niemowlęcia, tak jak ja cierpiałem po śmierci dorosłego już syna? Nie sądzę… – Luciano urwał. Chciał napawać się skutkiem swoich słów. Wpatrywał się w Jönssona, w którym wrzało. – Wciąż odkładałem w czasie moment, kiedy będę ci się mógł odpłacić. Wyjeżdżałeś do pracy i wracałeś, a twój chłopak witał cię z coraz większym utęsknieniem i świadomością. Zaczęła łączyć was niesamowita i jedyna w swoim rodzaju więź. Taka, która rodzi się pomiędzy ojcem i synem. Chciałem jeszcze poczekać. Kto wie, może znalazłbym w sobie kolejne pokłady cierpliwości i pozwoliłbym twojemu chłopakowi dorosnąć, zmężnieć. Zabiłbym go zaraz po osiemnastych urodzinach. Uwierz mi, Sven, były chwile, kiedy poważnie to rozważałem. Ale nie dano mi tyle czasu.

Na zewnątrz znowu zagrzmiał głos Olofssona. Tym razem szef brygady antyterrorystycznej zapowiadał zdecydowany szturm, jeśli Włosi nie wypuszczą zakładników i nie pojawią się przed chatą z uniesionymi rękoma.

Luciano wyciągnął dłoń w kierunku Alessandra. Santoro podał bossowi pistolet i sam dobył następnego.

– Ucisz tego idiotę! – rozkazał don Felipe.

Wskazał drzwi kanciapy i Alessandro zrozumiał. Sven odprowadzał go wzrokiem, gdy ten ruszył w kierunku spowitych mrokiem schodów. Słyszał, jak się otwierają, a potem odgłosy szamotania się, kilka przekleństw i zdecydowany protest po angielsku i polsku.

Włoch trzymał dziewczynę za włosy. Próbowała się wyrywać, ale grymas bólu na jej twarzy zdradzał, że nie ma siły na dalszą walkę. Mężczyzna pchnął ją w stronę głównych drzwi.

– Wiesz, kim jest ta dziewczyna, Sven? – zapytał Luciano.

Sven kiwnął głową. Miał wrażenie, że i tak już nienaturalnie wielkie oczy Włocha rozszerzyły się jeszcze bardziej.

– Naprawdę?

– To wnuczka Makowskiego – odparł Jönsson. – Człowieka, którego mój ojciec ci wystawił… Wrobił go, bo nie miał dość odwagi, by strzelić ci w łeb…

Luciano uniósł pistolet. Sven znowu mocno przycisnął do siebie głowę syna. Nie potrafił ocenić, czy Włoch celuje w niego, czy Björna.

– Podobnie jak twój syn, dziewczyna jest jedynie elementem w grze, chłopcze. Młodą, niewinną istotą, która znalazła się tutaj przez grzechy swojej rodziny. Jest narzędziem w moim ręku. – Felipe spojrzał na Agnieszkę, która wciąż rozpaczliwie zaciskała dłonie na trzymającej ją za włosy ręce Santora. – Wiktor Makowski mnie zdradził, sprzedał… Złamał prawo milczenia. Wszedł w układ z moim największym wrogiem, a tego się nie wybacza, podobnie jak nie wybacza się temu, kto zabija ci syna! – Luciano znowu zdecydowanym ruchem wskazał drzwi.

Alessandro popchnął dziewczynę w ich stronę.

***

Dostrzegli helikoptery, gdy tylko zjechali z głównej drogi. Audi podskakiwało na nierównościach. Koltanowski próbował nawiązać łączność przez radio, ale odpuścił, gdy zrozumiał, że traci czas. Sięgnął po komórkę, lecz po kilku chwilach i ją odrzucił.

– Nic z tego – powiedział zrezygnowany bardziej do siebie niż towarzyszących mu policjantów z Polski.

Przejechali około kilometra, kiedy samochód zakołysał się nieprzyjemnie, w końcu osuwając się na pobocze. Wolański zaklął pod nosem. Na zmianę wrzucał pierwszy bieg i wsteczny, próbując wydobyć auto z błota. Bezskutecznie. Zaklął, uderzając dłonią w kierownicę.

– Dobra, wysiadamy! – zarządził Merk i jako pierwszy wyskoczył z samochodu.

Po chwili dołączyli do niego pozostali. Wszyscy oprócz Makowskiego dobyli broni i ruszyli biegiem krętą, błotnistą leśną drogą.