Przewieziono ich do tego samego szpitala, w którym leżał Mikael Jönsson. Wolański, Makowski, Adamski i Koltanowski stali pod zamkniętymi drzwiami sali, za którą lekarze badali Agnieszkę. Usłyszeli odgłos kroków na opustoszałym korytarzu i wszyscy trzej podnieśli głowy. To wracał Merk. Wychodził na papierosa systematycznie co dziesięć minut.
– I co? – zapytał.
– Na razie nic – odparł Wolański. – Wciąż czekamy.
Makowskiemu też chciało się palić jak diabli i wystarczająco długo tłumił w sobie tę potrzebę. Już miał poprosić Olgierda o papierosa, kiedy drzwi nagle się otworzyły.
Wysoki blondyn w niebieskim kitlu wychodzący z pokoju, nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat. Zniecierpliwieni mężczyźni natychmiast go otoczyli.
– Dziewczyna jest osłabiona. Bardzo. Podaliśmy jej kolejne środku uspokajające. Musi teraz odpocząć. Wciąż jest w szoku, podobnie jak ten chłopiec… – Lekarz urwał nagle, kiedy zrozumiał, że jeden z policjantów przekłada jego słowa na polski. – Ale mały nie ma żadnych fizycznych obrażeń, natomiast ona… jest obolała, posiniaczona. Tuż nad kolanem ma brzydką ranę, wycięto jej kawałek skóry. Miejsce nie zdążyło się jeszcze całkowicie zabliźnić.
Wolański skinął głową ze zrozumieniem, gdy Koltanowski tłumaczył kolejne zdania.
– I na pewno została zgwałcona. Prawdopodobnie wielokrotnie – dodał lekarz. – Stało się to, co prawda, jakiś czas temu, ale… Chciałbym, żeby pacjentka została u nas na obserwacji chociaż kilka dni, zanim zabierzecie ją do Polski. Gdy tylko poczuje się lepiej, natychmiast oddamy ją w ręce psychologa.
– Mogę ją zobaczyć? – zapytał Wiktor.
Mina lekarza zdradzała, że pomysł raczej nie przypadł mu do gustu.
– Za jakiś czas. Niech odpocznie.
Makowski skinął głową. Lekarz zdobył się na pokrzepiający uśmiech, odwrócił się i odszedł. Odprowadzili go wzrokiem. Wiktor usiadł na krześle. Merk zajął miejsce obok niego. Wolański początkowo oparł się o ścianę, krzyżując stopy. Gdy jednak tych dwóch zaczęło rozmawiać, pomyślał, że powinien się przejść.
– Idę na kawę – powiedział. – Przynieść wam?
Odszedł razem z Adamskim, nie doczekawszy się odpowiedzi.
Merk westchnął. Zerknął na Makowskiego, a potem utkwił wzrok we własnych dłoniach. Makowski odchylił głowę.
– Uratowałeś ją – rzekł nagle Merk, a potem przetarł oczy, jakby słowa, które przed chwilą wypowiedział, kosztowały go wiele wysiłku. I w gruncie rzeczy tak właśnie było. – Uratowałeś ich wszystkich. Gdybyś tam nie wszedł, gdyby ten Olofsson zwlekał odrobinę dłużej, wszystko mogłoby się skończyć zupełnie inaczej.
Makowski nie odpowiadał. Wciąż siedział niewzruszony, gapiąc się w jeden punkt. Dlatego Merk postanowił mówić dalej.
– To, co zrobiłeś Joannie, Wiktor… To było skurwysyństwo. Chcę, żebyś wiedział, że tak właśnie myślę, i to nigdy się nie zmieni…
Zadra, którą nosił w sercu, siedziała zbyt głęboko. Nie mógł i nie potrafił wybaczyć. W pewnym sensie nie potrafił również przebaczyć Joannie.
Makowski prychnął.
– Myślę, że dałeś mi to odczuć wystarczająco wiele razy. Wiesz, jak się czułem, kiedy wdepnąłem w to całe gówno i Jan poprosił cię o pomoc? Jak ostatni śmieć. Zresztą tak na mnie wtedy patrzyłeś, kiedy załatwiłeś mi papiery… Jak na insekta, którego najchętniej rozgniótłbyś obcasem buta. Na promie mówiłem poważnie, Olgierd. Nigdy, przenigdy niczego nie żałowałem bardziej niż tego, że skrzywdziłem Aśkę i że Adam… Że zginął przeze mnie. Nie mogłem cofnąć czasu, ale mogłem spróbować… – Urwał na chwilę. – Chociaż spróbować zmienić coś, na co być może będę jeszcze miał wpływ. Po prostu chciałem ją uratować. Dzisiejszej nocy w ogóle się nie bałem. Nie bałem się, że zginę, w zasadzie to nie miałbym nic przeciwko. Bałem się jedynie, że może mi się nie udać.
Wiktor spoglądał na swoje dłonie, jakby próbował odczytać zapisaną na nich przyszłość. Olgierd widział łzy spływające mu po policzkach i pomyślał o przebaczeniu. Każdy ma do odpokutowania jakieś winy, jakieś długi do spłacenia. Za niektóre grzechy można zadośćuczynić, za niektóre nie… Wszystkie można jednak wybaczyć. Może i jego będzie kiedyś na to stać. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale w oddali dostrzegł sylwetkę wracającego lekarza. Wstał i odszedł bez słowa.
***
To on mówił. Ona słuchała. Przynajmniej taką miał nadzieję. Siedział przy jej łóżku od dobrych dziesięciu minut. Właśnie kończył się dany mu przez lekarza czas. Agnieszka leżała z głową odwróconą w bok, wpatrując się w ścianę. Gdyby miała zamknięte oczy, pomyślałby, że wciąż śpi. Powiedział wszystko, co leżało mu na sercu. Jedno słowo powtarzało się cyklicznie niczym refren w przydługiej piosence. „Przepraszam… Przepraszam… Przepraszam…”
Czuł, że poniósł porażkę. Ale czego innego mógł się spodziewać? Że dziewczyna spojrzy mu w oczy i powie: „Wybaczam ci, dziadku”?
– Nie wiem, jak twój brat, ale ty… ty jesteś bardzo podobna do swojego ojca – powiedział w nadziei, że być może na koniec uda mu się zwrócić jej uwagę.
Nic z tego. Wstał i wyszedł. Agnieszka odwróciła głowę dopiero wtedy, gdy Wiktor zamykał drzwi. Płakała.
***
Sven siedział na szpitalnym korytarzu, tuląc do siebie Björna. Myślał o Christin Carlsson i czuł się parszywie. Kiedy wybiegł z chaty z synem na rękach, od razu wskazał policjantom miejsce, gdzie widział ją po raz ostatni. Była martwa. Miał ogromne wyrzuty sumienia, a teraz, gdy znowu wyobraził sobie jej ciało leżące w lesie, był bliski łez. Te jednak nie zdążyły popłynąć, bo usłyszał głos chłopca:
– Na co czekamy, tatusiu?
– Musimy kogoś odwiedzić – wyjaśnił Sven. – Kogoś bardzo chorego.
– A kogo?
– Zobaczysz.
***
Mimo że niedawno skończył się poranny obchód, a na wizytę pielęgniarki było jeszcze za wcześnie, kiedy otworzyły się drzwi, Mikael Jönsson był przekonany, że ujrzy kogoś z personelu medycznego. Zamarł, gdy zrozumiał, że jest inaczej.
Sven stał przez chwilę w progu, opierając dłonie na ramionach syna, jakby nie do końca pewien, czy powinni wchodzić. Ostatecznie pchnął delikatnie chłopca. Mikael poprawił się na łóżku. Kołdra opadła, częściowo odsłaniając jego wątłe ramiona.
– Co się mówi? – szepnął Sven Björnowi do ucha.
– Dzień dobry – odpowiedział chłopiec.
– Dzień dobry. – Na wychudzonej twarzy Mikaela pojawił się uśmiech. Przyglądał się chłopcu przez dłuższą chwilę. W końcu przyłożył do ust drżącą dłoń. Łzy napłynęły mu do oczu.
Wtedy Sven odprowadził syna w kąt pokoju i posadził go na krześle. Powiedział mu kilka słów, których Mikael Jönsson nie mógł usłyszeć. Malec skinął głową ze zrozumieniem.
Rozmawiali zaledwie kilka minut. Głównie mówił Sven. Opowiedział o tym, co się wydarzyło w domu nad jeziorem, a potem wrócił do czasu, kiedy Włosi pojawili się w ich domu po raz pierwszy. Urwał, kiedy zauważył, że wyraz twarzy jego ojca gwałtownie się zmienił…
– Pamiętasz, gdzie leży mama?
Mikael przytaknął skinieniem głowy. Podał mu numer kwatery.
Sven wstał i wyciągnął rękę do syna, a mały natychmiast zeskoczył z krzesła. Ruszyli w stronę wyjścia, ale Sven zatrzymał się przy drzwiach.
– Chcę, żebyś wiedział, że widzimy się ostatni raz – oznajmił, odwracając się w stronę ojca. – Ale chcę ci również powiedzieć, że… że ci wybaczam. Pewnie właśnie tego pragnęłaby mama.
Mikael Jönsson został sam. Poczucie pustki i osamotnienia jeszcze nigdy nie było tak przytłaczające. Nawet po śmierci Anny. Cisza była wszechobecna. Otaczała go ze wszystkich stron. Dusiła. Łzy znowu pociekły mu po policzkach. A potem poczuł, jak się zbliża… Nastąpił atak. Mięśnie zaczęły mu sztywnieć. Plecy wygięły się w łuk. Serce zaczęło palić żywym ogniem. Rozpaczliwie poszukiwał dłonią przycisku wzywającego pielęgniarkę. Mógł go nacisnąć, ale…Zamknąwszy oczy, świadomie z tego zrezygnował. Po dwóch minutach był już martwy.
***
– Ta pani ma na nazwisko tak samo jak my – powiedział Björn, spoglądając na nagrobek.
– Bo to twoja babcia.
– Naprawdę?
– Uhm.
– Ładna.
Sven również zapatrzył się na owalne zdjęcie w kolorze sepii. Matka mogła mieć na nim około czterdziestu lat. Lekko się uśmiechała. Kaskada włosów opadała jej na ramiona.
– Tak jak twoja mama.
– Tak! – Chłopiec się rozpromienił.
– Połóż kwiaty.
Björn złożył bukiet i przyglądał się z zainteresowaniem, jak ojciec zapala znicz. Kiedy we wnętrzu białej kuli pojawił się płomień, Sven podał ją Björnowi. Zmówili krótką modlitwę.
– Tato?
– Tak?
– Czy możemy już jechać do domu? Tak bardzo tęsknię za mamą.
Sven uśmiechnął się przez łzy i przytulił go.
– Ja też, synku… Ja też…
***
Była przyzwyczajona do czekania. Stało się częścią jej życia. Ale zazwyczaj to Björn był jej oczami i alarmował, kiedy tylko dostrzegł nadchodzącego ojca, podczas gdy ona krzątała się po kuchni. Dziś było inaczej. Samo wyczekiwanie było inne. Takie, jakiego nie miała już nigdy doświadczyć. Judith czekała nie tylko na męża, ale również na swojego syna, którego przecież mogła utracić na zawsze. Nie była jednak sama. Towarzyszyła jej cała rodzina Backmanów i Gunnar Lindberg. Policjant, którego zdążyła już odrobinę poznać, był teraz cieniem samego siebie. Był blady i z kiepskim skutkiem próbował ukryć rozdzierające go od środka cierpienie. Z Christin Carlsson łączyła go wyjątkowa więź i Judith o tym wiedziała. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że komisarz obwinia się o śmierć partnerki. Gdyby mógł cofnąć czas, pewnie nie pozwoliłby jej odjechać. Ale wszystko działo się tak szybko.
Teraz Gunnar Lindberg stał przed drzwiami jej domu, wpatrując się w dal i odpalając papierosa od papierosa. On też oczekiwał Svena. Chciał zapewne usłyszeć dokładną wersję wydarzeń.
Judith było bardzo przykro z powodu tej kobiety. Choć obecność Lindberga sprawiała, że czuła się nieswojo, to nic nie mogło przyćmić radości, która wypełniała jej serce na myśl, że niebawem zobaczy męża i syna.
Kiedy dostrzegła światła samochodu przecinające mrok lasku Björna, wybiegła z domu. Była bosa, ale nie miało to żadnego znaczenia. Pick-up zatrzymał się i dwaj najważniejsi w jej życiu mężczyźni ruszyli w jej kierunku.
– Mamo! Mamo! – krzyczał Björn. Wpadł jej w ramiona z takim impetem, że aż oboje wylądowali na ziemi.
Po chwili dołączył do nich Sven.