Marta chciała płynąć do Szwecji jeszcze tego samego dnia, gdy zadzwonił Wolański. Agnieszka jednak prosiła, żeby tego nie robiła. Chciała, by matka poczekała na nią w domu. Marcie trudno było zrozumieć i zaakceptować tę decyzję, ale ostatecznie posłuchała. Lekarze zgodzili się, żeby Agnieszkę przewieziono do Polski już po dwóch dniach. Tej nocy Marta długo stała pod prysznicem. Parzył ją strumień gorącej wody, a ona zanosiła się płaczem. Matka pomogła jej wyjść. Osuszyła ciało córki ręcznikiem, a potem płakały już obie.
Prom dobił do portu w Świnoujściu piętnaście minut wcześniej, niż zapowiadano. Umówili się na najbliższej stacji benzynowej, bo pod samym terminalem czekały na nich zastępy dziennikarzy, którym Merk i Adamski przyglądali się teraz z wysokości pierwszego piętra. Z dziewczyną pojechali Wolański i Makowski. Agnieszka rozpoznała białą toyotę stojącą w sąsiedztwie dwóch radiowozów, gdy tylko zbliżyli się do stacji. Dostrzegła matkę, Bartka, babcię, nawet koleżankę mamy i… Fifi. Wyskoczyła z samochodu, zanim Wolański zdążył porządnie zaparkować. Wpadła w ramiona matki i obie, jak na zawołanie, zaczęły płakać. Kręciły się w kółko jak w wolnym tańcu. Wreszcie Marta odsunęła od siebie córkę i uważnie się jej przyjrzała, jakby chciała się upewnić, że jest cała i zdrowa i że to, co się dzieje, nie jest tylko jednym ze snów, które prześladowały ją po spożyciu leków nasennych.
– Przepraszam, mamo… – wyszeptała Agnieszka łamiącym głosem. – Tak bardzo cię przepraszam…
– Córeczko… – Marta ocierała jej łzy.
Znowu padły sobie w ramiona. Potem przyszedł czas na powitanie z innymi. Wiktor przyglądał się temu wszystkiemu z bezpiecznej odległości. Chciał podejść, ale nie wystarczyło mu odwagi.
***
Zapukał do drzwi ich domu dopiero po dwóch dniach. Stał, walcząc ze sobą, aby nie odwrócić się na pięcie i nie odejść, gdy drzwi nagle się uchyliły. Niewielka szpara, łańcuch i to spojrzenie tuż nad nim, wrogie, pełne wyrzutu. „Pewnie już tak zostanie” – pomyślał. Wzmożona, przesadna ostrożność, spowodowana traumą, którą przeszli.
– Wylatuję z samego rana – powiedział bez przywitania.
Marta milczała.
– Chciałem… chciałem… – Urwał. – Chyba po prostu chciałem się pożegnać. Powiedzieć, jak bardzo jest mi przykro. – Nie mógł wytrzymać ciężaru tego spojrzenia. Co chwila uciekał wzrokiem. – Pożegnać się z Agnieszką i…
Drzwi się zamknęły. Ot tak, po prostu. Drewniane skrzydło o grubości pięciu centymetrów oddzieliło od siebie dwie w zasadzie obce sobie osoby. Jedna z nich wpatrywała się w nie tępo, druga oparła o nie czoło, cicho płacząc.
W końcu Wiktor odszedł. Zatrzymał się jeszcze na chwilę przy furtce, by rzucić ostatnie spojrzenie na dom, w którym kiedyś mieszkał ze swoją rodziną jego syn. I wtedy zobaczył ją w oknie na piętrze. Agnieszka siedziała na parapecie i patrzyła wprost na niego. Pomachał jej. Odpowiedziała, choć nie od razu. Uśmiechnął się i ruszył przed siebie. Nigdy więcej się nie zobaczyli.
***
Dochodziła dziesiąta, kiedy wjeżdżał do Szczecina. Tej nocy sen nie przyszedł, na domiar złego promem bujało jak diabli i teraz czuł, jak powieki zaczynają mu ciążyć. Wstąpił do domu jedynie na chwilę, aby zabrać kilka rzeczy, i zaraz potem obrał kurs na szpital. Chciał zobaczyć Natalię tak szybko, jak to możliwe. Siedząca w dyżurce pielęgniarka przyjrzała mu się uważnie. Nie zdążył się wykąpać i ogolić, więc znowu wyglądał dość niechlujnie. Mimo wszystko przed wejściem do budynku upewnił się, że koszula nie wyłazi mu ze spodni.
Kiwnął głową w jej stronę, wypowiadając nieme „dzień dobry”. Odpowiedziała mu tym samym. Odprowadziła go wzrokiem aż do końca korytarza, zastanawiając się w duchu, co taszczy w reklamówce, którą niósł pod pachą.
Drzwi były uchylone. Wszedł po cichu, zupełnie jakby przekraczał próg jej sypialni, kiedy była małą dziewczynką, a on nie chciał jej obudzić. A przecież było dokładnie odwrotnie, pragnął, żeby otworzyła oczy. Pragnął tego bardziej niż czegokolwiek.
Przysunął krzesło pod samo łóżko i usiadł. Nawet nie zdjął płaszcza. Położył wypchaną po brzegi reklamówkę na podłodze i… patrzył. Drobna, blada twarz na równie białej poduszce. Rurki wciśnięte do nosa, cienkie usta i pierś unosząca się delikatnie z każdym równym oddechem. Niby nic się nie zmieniło od ostatniego razu, ale mógłby przysiąc, że włosy jego córki zdążyły odrobinę odrosnąć.
– Cześć, skarbie – wyszeptał. – Za każdym razem, kiedy do ciebie przychodzę, nie wiedzieć czemu przypomina mi się ten film, Ja cię kocham, a ty śpisz. – Uśmiechnął się przez łzy. Chciał myśleć, że Natalię rozbawiłyby te słowa, gdyby tylko była w stanie go usłyszeć. Pewnie tak by się stało jeszcze dwa, trzy lata temu, kiedy jego córka śmiała się z jego żartów. – Przyniosłem trochę zdjęć. – Sięgnął po plastikową torbę. Położywszy ją sobie na kolanach, grzebał w niej przez chwilę. – Znalazłem je ostatnio i pomyślałem, że gdy będę miał trochę czasu, to powspominam dawne czasy. Ale potem wpadłem na pomysł, że przecież możemy zrobić to razem. – Trzymał w ręce różowy album. – Twoja mama zawsze lubiła gromadzić zdjęcia. Pamiętasz? Nie wystarczyło jej, że były na dysku komputera. Biegła do fotografa, aby je wywołać, i żadna siła nie była w stanie jej powstrzymać. Pamiętam, jak któregoś razu przyniosła do domu ponad tysiąc zdjęć. Jak się potem okazało, większość z nich się powtarzała, więc rozdała je rodzinie i znajomym. – Znów zerknął na bladą twarz Natalii, a potem otworzył album, przerzucił szeleszczącą folię i spojrzał na pierwszą stronę. – Zobaczmy, co my tu mamy – westchnął.
Na zdjęciu byli oboje. On popychał różowy rowerek, na którym siedziała Natalia. Ubrana była w czapkę z daszkiem i sukieneczkę tego samego koloru. Pamiętał, jak wołała: „Tatusiu, tylko mnie nie puszczaj, nie puszczaj mnie!”. On uśmiechał się od ucha do ucha, bo ich córka już od pewnego czasu jechała bez jego pomocy. Ile mogła mieć lat? Pięć, sześć? Opisał Natalii skrupulatnie, co widzi na fotografii, a potem dodał:
– Doskonale dawałaś sobie radę sama i nawet o tym nie wiedziałaś. Widziałem przerażenie w oczach twojej mamy. Jednocześnie rozpierała ją duma i umierała ze strachu.
Zamyślił się. Uśmiech odrobinę przybladł na jego twarzy. Zawsze chciał, aby jego córka była samodzielna. Szła w świat z wysoko podniesionym czołem, lecz mimo tego świadoma, że za nią kroczy ktoś, kto zawsze pomoże jej w chwili kryzysu. Przez te wszystkie lata był jej cieniem. Chciał być najlepszym ojcem, jakiego może sobie wyobrazić. Chciał być jej obrońcą i przyjacielem… Gdzie popełnił błąd?
Kartki znowu zaszeleściły. Tym razem się roześmiał.
– Twoja komunia. Wyglądałaś jak księżniczka. Czekałaś na nas przed domem i mama prosiła cię, abyś nie biegała, ale ty oczywiście nie posłuchałaś. Potknęłaś się i upadłaś wprost na trawnik. Sukienka w połowie była zielona. Myślałem, że mama dostanie szału…
Przeglądał i opisywał zdjęcia jeszcze przez godzinę. Wspominał ich wspólny wyjazd pod namiot, zagraniczne wycieczki, egzamin gimnazjalny, szkolne występy i święta. W końcu zamknął go z trzaskiem. Wszystko, co było później, nie zostało uwiecznione. Ostatnia fotografia wyznaczała początek mrocznego etapu ich życia. Siedział w milczeniu jeszcze przez trzydzieści minut. W końcu wstał, pocałował córkę w czoło i wyszedł. Jego telefon zdzwonił, kiedy siedział już w samochodzie. To był lekarz.
– Panie Merk, Natalia właśnie się obudziła…
Pewnie mówił coś jeszcze, ale Olgierd już go nie słuchał. Wyskoczył z auta, zostawiając drzwi szeroko otwarte. Wpadł do szpitala i nie zawracając sobie głowy windą, wbiegł na trzecie piętro. Przemknął obok dyżurki, po drodze o mało nie potrącając kogoś z personelu. Pielęgniarka podniosła się z krzesła, ale o dziwo nie odezwała się nawet słowem. Być może chciała, ale on już zniknął za rogiem. Zatrzymał się dopiero, gdy dotarł do sali, w której leżała Natalia. Stał w drzwiach, ciężko dysząc i zupełnie nie zwracając uwagi na stojących przy łóżku córki lekarzy. Byli niczym statyści, nieistotne postacie drugiego planu. Liczyła się tylko ona. Jej otwarte oczy i usta… Mógłby przysiąc, że jego córka się do niego uśmiecha. Wszedł do środka i przyklęknął przy łóżku. Uniósł jej dłoń do swoich ust i pozwolił popłynąć łzom.
***
Wrzucał rzeczy do walizki jak do pralki. Opróżniał szuflady i szafę, ładując spodnie, koszule i bieliznę. Zapakował laptopa, kilka magazynów motoryzacyjnych, książkę i łazienkowe przybory. Potem opuścił wieko, ale nie chciało się zamknąć. Docisnął je łokciem i dopiero wtedy udało mu się zasunąć zamek. Ściągnął walizkę z łóżka i ruszył w kierunku drzwi. Dominika stała przy nich z ręką na klamce. Kiedy Borys się zbliżył, otworzyła je szeroko niczym pracownik hotelowy żegnający gościa. Zatrzymał się przy niej. Chciał spojrzeć jej w oczy, ale patrzyła w podłogę. Wyszedł. Drzwi się zamknęły. Kobieta, która nosiła pod sercem jego dziecko, płakała. Schodził po schodach z głową ciężką, jakby ktoś założył mu na nią kamienny hełm. Czuł się parszywie. Chciał zawrócić, wbiec do mieszkania, rzucić się jej do stóp i błagać, by mu wybaczyła.
Kiedy wrócił wczoraj, padli sobie w ramiona. Całowali się w progu, jakby nie widzieli się co najmniej kilka tygodni, a nie zaledwie kilka dni. Wtuliła się w niego, szepcząc mu do ucha, jak bardzo się za nim stęskniła. Zjedli kolację, a potem poszli razem pod prysznic. Kiedy zorientowali się, że jest w ciąży, sporo czytali na temat życia seksualnego w pierwszym trymestrze. Dowiedzieli się, że libido przyszłej mamy z powodu zmian zachodzących w jej organizmie może gwałtownie spaść lub… wręcz odwrotnie, wystrzelić w górę. Borys, czując, z jaką siłą przyciąga go do siebie Dominika, nie miał wątpliwości, że w jej przypadku mają do czynienia z podręcznikowym przykładem drugiej możliwości.
Potem długo nie mogli usnąć. Opowiedział jej o wydarzeniach ze Sztokholmu. Nie mogła w to uwierzyć. Czuła się, jakby streszczał jej scenariusz jednego z najnowszych filmów.
– Boże, co te dzieciaki przeżyły – wyszeptała, gładząc go po piersi już na wpół przytomna. – Obiecaj mi, że nie pozwolisz, aby naszym dzieciom stało się coś złego… – Ostatnie słowa wypowiedziała już właściwie przez sen.
On nie zmrużył oka przez całą noc. Nad ranem, kiedy Dominika jeszcze spała, chwycił komórkę i wyszedł na balkon w samych majtkach, mimo że termometr na zewnątrz wskazywał trzy stopnie na plusie. Karina nie była specjalnie zadowolona z jego telefonu.
– Człowieku, wiesz, która jest godzina? – Była zaspana i mówiła niewyraźnie. – Aż tak się stęskniłeś? Może poczekasz chociaż do wieczora?
– W życiu zrobiłem kilka głupich rzeczy, z których nie jestem dumny – powiedział, opierając się o barierkę. – Ale najbardziej żałuję, że wylądowałem w twoim łóżku…
Cisza po drugiej stronie bardzo go zdziwiła. Trudno było zszokować nieustępliwą prokurator Biernacką. Jemu najwyraźniej się udało. Kiedy jednak się odezwała, zrozumiał, że nie na długo.
– No proszę. Musiałeś wyjechać, żeby dojść do takich wniosków? Rozumiem, że w ten wyjątkowo mało subtelny sposób dajesz mi do zrozumienia, że między nami koniec?
– Przychodzi mi do głowy kilka bardziej dosadnych, ale poprzestanę na tym.
Prychnęła. Słyszał pogardę i irytację w jej głosie. A może to była urażona duma kobiety, która nie tolerowała porażek? Żadnych, zarówno tych dotyczących życia zawodowego, jak i osobistego? Takich kobiet jak Karina Biernacka się nie porzucało, takim kobietom się nie odmawiało. Tylko ona miała do tego prawo.
– Tylko nie wracaj do mnie z podkulonym ogonem, kiedy stwierdzisz, że ta twoja artystka ci nie wystarcza. Swoją drogą, ciekawe, jakby zareagowała, gdyby się dowiedziała, że…
– Nie pogrążaj się. Sam jej powiem.
Rozłączył się. Kiedy się odwrócił, Dominika wstawała z łóżka. Była piękna. Idealne ciało nie zdradzało jeszcze żadnych oznak ciąży. Okryła się kołdrą. Drżała.
– Borys? Co ty wyprawiasz? Jest zimno jak diabli, przeziębisz się…
– Skarbie, jest coś, o czym muszę ci powiedzieć.
Patrzyła na niego wyczekująco. Widział niepokój w jej oczach.
– Muszę to zrobić. Bo inaczej… bo inaczej nie będę mógł z tym żyć…
Łzy popłynęły niemal natychmiast, gdy wyznał prawdę, ale mimo to nie przestawał mówić. Tłumaczył, przepraszał, zapewniał, ale ona zdawała się go nie słyszeć. Kiedy wreszcie na niego spojrzała, powiedziała:
– Nie chcę cię znać, Borys.
Zapakował walizkę do bagażnika i zatrzaskując klapę, zerknął w stronę ich balkonu. Nie widział jej, ale czuł, że stoi skryta za firanką. Wczoraj byli w niebie, dziś czuł się, jakby złapał ostatnią windę do piekła. Siedział w samochodzie dobre kilka minut. W końcu odpalił silnik i ruszył. Pojęcia nie miał dokąd.
***
Tego dnia spadł pierwszy śnieg. W zasadzie to więcej było deszczu niż śniegu, ale mimo to Agnieszka przywarła do balkonowego okna, opierając ręce na szybie. Marta stała kilka metrów za nią. Nowe okno wstawili dwa dni temu. Zagipsowali dziury po kulach i odmalowali ściany. Marta nie wyobrażała sobie, że Agnieszka może zastać po powrocie zdewastowany salon. Fachowcy, których wynajęła, pracowali do późnej nocy. Nie wspomniała córce o strzelaninie ani o tym, że w ich domu zginął człowiek. Spoglądała na rozpuszczone włosy Agnieszki i pomyślała sobie, że jej córka znowu jest pięcioletnią dziewczynką, która z utęsknieniem wypatruje pierwszej gwiazdki. „Boże, ile bym dała, by cofnąć czas do tego momentu…” Wsadziłaby wszystkich do samochodu i kazała Adamowi jechać. Daleko, jak najdalej stąd.
Agnieszka musiała dostrzec jej odbicie w szybie. Odwróciła się, a Marta się uśmiechnęła i podeszła do niej. Przytuliła ją mocno. Tak naprawdę najchętniej w ogóle nie wypuszczałaby jej z objęć.
– Jesteś gotowa? – zapytała.
Pierwszą wizytę psycholog wyznaczył na dzisiaj. Agnieszka pokiwała głową, wciąż opierając ją o matczyny policzek.
– Będzie dobrze, skarbie. Obiecuję. I nigdy, przenigdy nie pozwolę cię już skrzywdzić…
Rozpłakały się.
– Mamo… – Agnieszka wreszcie się od niej odsunęła. – To wszystko moja wina, ja…
– Ciii. – Marta znowu przytuliła do siebie córkę. – To nieprawda i proszę, nie myśl w ten sposób… Tego, co się wydarzyło, nie możemy już zmienić. Musimy skupić się na tym, co przed nami, skarbie.
Kiedy wychodziły z domu, radiowóz czekał na nie z włączonym silnikiem. Marta wyjaśniła wcześniej Agnieszce, że na polecenie prokurator policjanci będą jej towarzyszyć jeszcze przez jakiś czas. Nie zamierzała mówić, że zdaniem prokuratury ich rodzinie wciąż może zagrażać niebezpieczeństwo ze strony warszawskiej mafii.
Zatrzymały się na schodach. Dostrzegły dwie kobiety stojące pod parasolem po drugiej stronie ulicy. Anka i jej matka.
– Nie chcę z nią rozmawiać, mamo. Jeszcze nie teraz…
– I nie musisz, kochanie.
Policjant otworzył im drzwi. Samochód ruszył. Agnieszka odwróciła się, patrząc przez tylną szybę tak długo, aż kobiety zniknęły jej z oczu.